Rozdział dziesiąty. Nocny gość

Niestety! Widły okazały się kompletnie nieprzydatne, gdyż następnej nocy szczur drapał i gryzł coś jak zwykle, a ja nawet nie byłem w stanie go dojrzeć, a tym bardziej ubić. Wkrótce potem zapomniałem o szczurze, gdyż zaczęły mnie prześladować o wiele bardziej irytujące odgłosy – ciężkie stąpanie po schodach, brzęczenie szyb w oknach, trzaskanie drzwiami.

„Rabusie próbują się tu włamać”, pomyślałem. „Zachciało im się tych pięknych, nowych szat liturgicznych, które dał mi wicehrabia Franciszek.”

Ta myśl niepokoiła mnie tak bardzo, że w końcu poprosiłem Andrzeja Verchere’a, jednego z najbardziej krzepkich młodych mężczyzn w parafii, żeby przyszedł i został ze mną w nocy.

– Z ochotą, ojcze – odparł Andrzej. – I wezmę ze sobą broń.

Mój młody przyjaciel zjawił się na plebanii o umówionej godzinie, z nabitą bronią w ręku. Przez chwilę siedzieliśmy przy kominku, a potem, o dziesiątej, postanowiłem zgasić światło i udać się do łóżka. Andrzej zajął mój pokój, a ja zająłem sąsiedni.

Biedny Andrzej! Wyglądało na to, że nie mógł wypocząć w moim łóżku i o pierwszej w nocy jeszcze nie spał. Wtedy nagle klamka i zamek w drzwiach gwałtownie się zatrzęsły. W tej samej chwili rozległy się silne uderzenia w drzwi, jak gdyby pałką, a w całym domu słychać było okropny łoskot, niczym turkot kilku wozów.

Natychmiast wyskoczyłem z łóżka, zapaliłem lampę i popędziłem do pokoju Andrzeja. Biedny chłopak, drżąc jak osika, stał przy otwartym oknie, z trudem utrzymując broń w ręku.

– Czy słyszysz ten hałas, mój synu?

– Taaak, ojcze.

– I boisz się?

– Nnnie, ojcze. Ale moje nogi… Coś się z nimi stało! Nie mogę się na nich utrzymać!

Poklepałem go po ramieniu, żeby dodać mu otuchy, po czym wychyliłem się przez okno.

– Cóż, przy frontowych drzwiach z pewnością nikogo nie ma, Andrzeju. Może z tyłu…

Ale nim jeszcze skończyłem mówić, ziemia zatrzęsła się potężnie i obaj zatoczyliśmy się do tyłu.

Mocno ściskając lampę, oparłem się o ścianę i próbowałem uśmiechnąć się pokrzepiająco do mego młodego przyjaciela. Lecz twarz Andrzeja była biała jak prześcieradło. Już nawet nie pamiętał, że trzyma broń w ręce.

– To… to trzęsienie ziemi, ojcze – wyjąkał, a jego oczy były rozszerzone z przerażenia.

Próbowałem zachować spokój.

– Nie, nie, mój chłopcze. To nie trzęsienie ziemi. I wszystko będzie w porządku. Nasi Aniołowie Stróżowie tego dopilnują.

Ale po chwili wiedziałem, że jestem tak samo przestraszony jak Andrzej. Zapytywałem sam siebie, co też może się dziać z moją biedną, małą plebanią? Cały budynek trząsł się i trzeszczał, jak gdyby jakaś olbrzymia dłoń starała się go zgnieść na proch! A pośród całego tego zamieszania dosłyszałem takie same odgłosy rozłupywania frontowych drzwi, jak te, które obudziły mnie na początku.

– Miłosierny Ojcze, ochroń nas – wyszeptałem gorączkowo. – Droga Matko Najświętsza, pospiesz nam z pomocą!

Harmider trwał prawie piętnaście minut. Podłoga w mojej sypialni podnosiła się i opadała, niczym pokład statku płynącego po morzu. Ściany trzeszczały i uginały się. Na dole rozlegały się niezliczone uderzenia w drzwi, klekotanie klamki, szarpanie za zamek. A potem, zaskakująco nagle, wszystko się uspokoiło. Podłoga przestała się kołysać. Hałasy ucichły. Nie było już zamieszania przy frontowych drzwiach. Jednym słowem, wszystko na plebanii wróciło do normy.

Prędko się pozbierałem i próbowałem przybrać rzeczowy ton.

– Cóż, chyba miałeś rację, Andrzeju. To było trzęsienie ziemi i to całkiem groźne.

Przez dłuższą chwilę mój młody towarzysz był w stanie tylko patrzeć i dygotać. Potem powoli zaczął odzyskiwać równowagę.

– Ojcze, jeżeli to było trzęsienie ziemi, to dlaczego wszyscy we wsi się nie pobudzili?

Wyjrzałem przez otwarte okno mojej sypialni. We wszystkich domach w Ars było ciemno!

– Oczywiście, że to było trzęsienie ziemi, Andrzeju. Co innego mogłoby narobić tyle hałasu?

Mój młody przyjaciel przesunął palcami po broni, zawahał się, a potem z trudem przełknął ślinę.

– Wiesz, ojcze, co sobie myślę?

– Co takiego, mój chłopcze?

– Myślę, że to był diabeł!

Musiałem się uśmiechnąć na takie tłumaczenie. Andrzej z pewnością był strasznie zdenerwowany.

– Być może – odparłem uspokajająco. – Ale możemy pomówić o tym później. Teraz chodźmy do łóżek i postarajmy się trochę zdrzemnąć.

Przez resztę nocy wszędzie panował spokój. Żadnego więcej walenia do drzwi, trzeszczenia ścian, kołysania się podłogi. Ale kiedy poprosiłem Andrzeja, żeby przyszedł i został ze mną po raz drugi, z zawstydzeniem odmówił.

– Myślę, że twoja plebania jest nawiedzona, ojcze – mruknął. – Będziesz musiał sprowadzić kogoś innego, żeby z tobą został.

W końcu, po namyśle, zdecydowałem się poprosić nie jednego, lecz dwóch młodych ludzi, żeby zostali u mnie przez noc – dwudziestosześcioletniego Antoniego Mandy’ego, syna mera, i dwudziestoczteroletniego Jana Cottona, ogrodnika panny Marii Anny. To byli krzepcy młodzieńcy, przy których powinienem być całkiem bezpieczny.

Młodzi ludzie bardzo chętnie się zgodzili.

– Powinieneś posłać po nas od razu, ojcze – powiedzieli dobrodusznie. – Nie wiedziałeś, że Andrzej Verchere boi się własnego cienia?

Tego wieczora, po modlitwie w kościele, Antoni i Jan przyszli na plebanię. Grupa starszych mężczyzn, uzbrojonych w kosy i widły, ulokowała się w kościelnej wieży. Powiedzieli, że jeżeli złodzieje czyhają na poświęcone naczynia i kosztowne szaty, podarowane mi przez wicehrabiego Franciszka, to nie ma obawy. Oni rzucą się na łotrów bez litości.

Na nic się zdały te przygotowania! Około północy moje uszy posłyszały znajome hałasy – turkoty, łomotania, stuki. A co usłyszeli Antoni i Jan, i ludzie czuwający w wieży? Nic!

– Raz chyba słyszałem jakiś dźwięk – przyznał z wahaniem Jan. – To było jak ostrze noża, uderzające bardzo szybko o dzban z wodą. Ale to nie było coś, czego można by się obawiać, ojcze.

– Nie – zgodziłem się. – To mogło ci się nawet przyśnić.

Uzbrojeni mężczyźni w kościelnej wieży nie mieli do opowiedzenia niczego bardziej niepokojącego niż o widoku błyskawicy w kształcie języka ognia, która rozbłysła nad plebanią. Ale złodzieje i zbóje? Nie było choćby najmniejszego śladu kogoś takiego.

Minęło dwanaście nocy i teraz byłem już porządnie wystraszony. Tajemnicze odgłosy, które nieustannie mnie prześladowały, ale których nikt inny nie słyszał – co one mogły oznaczać? A potem, w nocy, kiedy gęsty śnieg okrył Ars nieskazitelną bielą, nastąpił punkt kulminacyjny. Około północy obudził mnie niezwykły zgiełk na podwórzu przed domem. Wydawało się, że cała armia rozbija tam obóz. Tyle wrzasku! Tyle zamieszania! Przecież to by wystarczyło, żeby obudzić umarłego!

„Ale jakie to dziwne”, powiedziałem sobie. „Nie mogę zrozumieć ani słowa z tego, co mówią ci przybysze.”

Z sercem w gardle, po cichu zszedłem na dół. Na pewno Antoni i Jan muszą słyszeć, co się dzieje? I moi przyjaciele stojący na straży w kościelnej wieży? A więc dlaczego nie przyszli, żeby to zbadać?

Przy frontowych drzwiach zawahałem się i wyszeptałem krótką modlitwę o pomoc. Potem przekręciłem klucz, odsunąłem zasuwę i otworzyłem drzwi. Ale od razu krew zastygła mi w żyłach. Jak to, na podwórzu nie było zupełnie nikogo! Śniegowa pokrywa była gładka i niepodeptana! A jednak… a jednak wrzawa cudzoziemskiej armii rozbijającej obóz była jeszcze głośniejsza niż przedtem…

Byłem tak przerażony, że nie potrafiłem wydać z siebie głosu. Mogłem tylko gapić się i drżeć na progu jak człowiek niespełna rozumu. Ale po chwili mój umysł zaczął pracować.

„To diabeł i jego słudzy czynią cały ten rwetes”, powiedziałem sobie ze strachem. „Są źli, bo próbuję nawrócić moją parafię… Teraz chcą mnie nastraszyć, żebym wyniósł się z Ars… A nade wszystko chcą, żebym zostawił dzieci same… Sama myśl, że te maleństwa są nauczane o Bogu w naszej nowej szkole, to więcej niż potrafią znieść”.

Sam nie wiem, jak długo nad tym rozmyślałem, na przemian rozgorączkowany i spokojny. Ale niebawem zauważyłem, że tajemnicze zamieszanie ucichło. Na wpół żywy zdołałem zamknąć drzwi, wspiąć się po schodach i wrócić do swojego pokoju. Odtąd Antoni i Jan mogą równie dobrze spać w domu. Ludzie z wieży także. Żadna siła na ziemi nie zdoła ochronić mnie przed diabłem.

Diabeł! Na samą myśl o jego przyszłych wizytach zacząłem dygotać na nowo. Cóż mogę zdziałać sam jeden przeciwko tak potężnemu wrogowi? Nic! Zupełnie nic! On był duchem i mógł poruszać się z prędkością błyskawicy! Mógł przybierać najbardziej przerażające postaci! Przed swoim upadkiem był najwspanialszym z aniołów i wciąż posiadał nadzwyczajną moc. Na tym świecie nie było umysłu – nawet u najbystrzejszego mężczyzny czy kobiety – który by się równał z jego umysłem.

– Ojcze Niebieski, tylko Ty możesz mi pomóc – wyszeptałem. – Pomożesz? Proszę! Tak okropnie się boję!

Kiedy minęło kilka tygodni, wyglądało na to, że ta krótka modlitwa nie miała zostać wysłuchana. Każdej nocy, kiedy szykowałem się do snu, trząsłem się i drżałem jak osika. Wydawało się, że diabeł jest wszędzie. Wiedział, że robię, co w mojej mocy, by ocalać dusze przez modlitwę i pokutę, i był zdecydowany podkopać moje siły.

– A więc sądzisz, że możesz żyć, mając mniej jedzenia i snu niż inni ludzie, czyż nie? – syczał mi do ucha. – No cóż, przekonamy się, czy tak jest. Przekonamy się…

Jęknąłem, wiedząc doskonale, co się teraz stanie. Kiedy tylko położę się do łóżka, zaczną się szarpiące nerwy odgłosy. Najpierw diabeł będzie tupał po moim pokoju jak wielki pies, węsząc i skowycząc. Albo zamieni się w chmurę nietoperzy i uwiesi na zasłonach przy łóżku tuż koło mojej twarzy. Albo będzie hałasować jak stado owiec w pokoju piętro wyżej. Albo ukryje się w kominie i będzie popiskiwał jak ptak. Czasem wydawało się, że zamieniał się w olbrzymiego konia w pokoju na dole, skakał pod sufit, po czym spadał na podłogę, głośno stukając podkowami. To znów mógł przemieszczać meble. Albo wbijać gwoździe w podłogę. Albo biegać po łóżku niczym zgraja szczurów. Albo dobijać się do drzwi i okien. Najwyraźniej nie było niczego, czego by nie zrobił, by przerwać mi sen, tak żebym następnego dnia był zbyt zmęczony, aby pracować dla dobra dusz.

„Jak ja mam to wszystko znieść”, myślałem, drżąc i trzęsąc się, kiedy alarmowałem Niebiosa, prosząc o pomoc. „Och, drogi Panie, gdzieś Ty?”

Stopniowo jednak mój strach zanikał, kiedy uświadomiłem sobie, że ilekroć diabeł nękał mnie bardziej niż zazwyczaj, był to znak, że następnego dnia jakiś wielki grzesznik pojawi się u spowiedzi. Umocniony tą wiedzą, ośmieliłem się nawet naśmiewać z mojego nocnego gościa.

– Jakiś ty głupi – mawiałem mu nieraz. – Myślisz, że mnie przestraszysz, a jednak zawsze przynosisz mi najlepszą z możliwych wieści!

Diabeł nie lubił, kiedy stroiłem sobie z niego żarty. Jego okropna pycha nie mogła tego wytrzymać, i po tym, jak go wyśmiałem, często chyłkiem wynosi ł się z powrotem do Piekła i zostawiał mnie w spokoju. Jednak następnej nocy znowu przybywał z jeszcze bardziej irytującymi sztuczkami – ryczał jak niedźwiedź, stukał w dzbanek z wodą, brzęczał jak rój pszczół, przesuwał moje łóżko po pokoju, a nawet próbował mnie z niego zrzucić, wyciągając materac. W takich chwilach żegnałem się znakiem krzyża i najlepiej jak potrafiłem powierzałem się opiece Boskiej.

– Jutro przybywa wielki grzesznik – szeptałem sobie na pociechę. – Przybywa wielki grzesznik…

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.