Rozdział dziesiąty. Gołębica Kościoła

Bardzo trudno jest zrozumieć życie ludzi, którzy mieszkali w naszym kraju wiele setek lat temu, kiedy nie robiło się tych rzeczy, które dla nas są tak normalne, że nawet o nich nie myślimy. Możemy sobie całkiem łatwo wyobrazić, jak spędzali czas Grecy, Rzymianie czy nawet Asyryjczycy, gdyż obyczaje mieszkańców miast są w gruncie rzeczy takie same w każdych czasach, ale zrozumieć, jak żyli dzicy ludzie, którzy mieszkali w miejscu, gdzie obecnie znajduje się Belfast, Glasgow czy Aberdeen – to zupełnie inna sprawa. Gdyby przyszło nam podróżować, powoli i z wielki mozołem, przez Wyspy Brytyjskie tysiąc pięćset lat temu, w szóstym wieku po narodzinach Chrystusa, na pewno z trudem przyszłoby nam rozpoznać w tej krainie nasz własny kraj, który znamy przecież tak dobrze. Jedyną rzeczą, która wcale się nie zmieniła jest morze. Ale na wschodnim wybrzeżu Anglii podchodziło ono coraz bliżej i bliżej do brzegu, aż wreszcie podmyło podstawy klifów, które runęły do wody, a fale pochłonęły wówczas całe miasta. Również i góry miały wtedy nieco inne kształty niż teraz, ponieważ śnieg i lód wyżłobiły w ich zboczach wielkie wyrwy, a ogromne głazy, osuwając się na dół, zmieniły biegi rzek. Zamiast darni i wrzosu, na szczytach wzgórz często rosła puszcza, a niegdysiejsze bagna, które w owych czasach mieniły się w słońcu niebieskimi niezapominajkami i białymi grzybieniami, teraz porasta złota pszenica i śliczny, delikatny owies.

Dlatego Kolumban, który urodził się w 520 roku, przyszedł na zupełnie inny świat, niż ten, który znamy. Jego rodzice byli krewnymi jednego z najdumniejszych władców Irlandii, a imię jego matki, Ethne lub Enna, do dziś dnia nadaje się w Irlandii dziewczynkom. Mieszkali w dzikiej części Donegal, na północno-zachodnim wybrzeżu Irlandii, gdzie całymi dniami można było leżeć na szczytach klifów i obserwować wielki Atlantyk, gdy wokoło szybowały nawołujące się morskie ptaki. Łatwo tu było złowić trocie i inne ryby, a nieco dalej w głąb lądu, na bagnach i w puszczy, pełno było kaczek i dzikiej zwierzyny.

Nie wiemy, jak upłynęło dzieciństwo Kolumbana, ale na pewno nauczono go nie tylko łowienia ryb i strzelania z łuku, ale i wiary chrześcijańskiej, a matka opowiadała mu być może o tym, jak dawni chrześcijanie woleli raczej umrzeć, niż złożyć ofiarę na ołtarzach pogan. Ethne szybko zauważała, że jej syn coraz mniej czasu spędza na zabawach, które kiedyś pochłaniały wszystkie jego myśli, a coraz częściej zdaje się coś rozważać. Od czasu do czasu zadawał jej pytania, ale częściej milczał. Odgadywała, co się dzieje w jego duszy, ale nic nie mówiła i czekała, aż sam jej to powie.

W końcu nadeszła ta chwila. Kolumban chciał zostać księdzem. Czy rodzice mogą mu powiedzieć, co należy zrobić w tym celu?

Kilka miesięcy później wyruszył w drogę przez góry, a potem przemierzył krainę, którą dziś nazywamy Ulsterem, aż dotarł do Strangford Lough, leżącego na wschodnim wybrzeżu Irlandii. Na brzegu zatoki, która wygląda niemal jak jezioro, mieszkał biskup Finnian, którego sława świętości dotarła nawet do Donegal. Poznawszy z jaką sprawą przybył do niego chłopiec, biskup przyjął go miło i obiecał nauczyć wszystkiego, co sam wiedział. Następne kilka lat spędził Kolumban w tym spokojnym miejscu, a gdy biskup uznał, że jest już gotowy, został wyświęcony na diakona.

Po tej ceremonii święty Finnian doszedł do wniosku, że Kolumban spędził z nim już dość czasu i że lepiej będzie dla niego, jeśli zacznie się teraz uczyć od innych nauczycieli. Tak więc z wielkim smutkiem pożegnał młodzieńca, poleciwszy mu udać się do swego przyjaciela Gemmana i posłuchać jego rady, co Kolumban obiecał uczynić. Gemman poradził, by udał się do klasztoru, gdzie po pewnym czasie został wyświęcony na księdza.

Ówczesne klasztory nie były to wielkie kamienne budowle – takie stały się dopiero wiele wieków później. W szóstym wieku były to zwykłe chaty zbudowane wokół kaplicy, w której wspólnie modlili się mnisi. Kolumban wędrował od jednego takiego klasztoru do drugiego, aż wreszcie znużył go widok coraz to nowych twarzy i dziwna mowa tych ludzi i zaczął tęsknić za rodzinnym domem. Pewnego dnia pożegnał się więc z przyjaciółmi i w roku 545, kiedy miał dwadzieścia pięć lat, zwrócił swe kroki na północ i ponownie przemierzył Ulster, który wówczas nazywany był Szkocją. To bardzo myląca nazwa i kiedy czyta się o tamtych czasach trzeba koniecznie pamiętać, że ówcześni Szkoci tak naprawdę mieszkali w Ulsterze.

Irlandczycy zawsze mieli opinię wojowniczych ludzi, a w całej armii brytyjskiej nie ma lepszych żołnierzy niż oni. Ale kiedy przenoszą swe zamiłowanie do walki do codziennego życia, zawsze należy spodziewać się kłopotów. W owych czasach w Irlandii walczyli wszyscy i nawet od kobiet oczekiwano, że wezmą udział w bitwach, niczym Amazonki w starych greckich mitach. We wszystkich kłótniach prym wiedli biskupi i księża, choć wielu z nich uważano za świętych, i przez setki lat wraz ze swymi zwolennikami stanowili wielką część armii w całej Europie. Nic więc w tym dziwnego, że Kolumban, który podróżował po kraju zakładając kościoły i klasztory, został wkrótce oskarżony o wywołanie krwawego konfliktu między irlandzkimi królami. Został za to ekskomunikowany, czyli zabroniono mu odprawiać Mszę Świętą i wykonywać inne obowiązki kościelne, a ponieważ bardzo trudno było mu tak żyć, postanowił przeprawić się przez morze i zamieszkać na nowych ziemiach na północy, gdzie znów byłby wolny. Pewnego ranka wypłynął w morze w małej łódce, którą kierował przyjazny wietrzyk z południa. Wylądował na wyspie Hy, inaczej nazywanej Ioną, gdzie spędził pozostałe trzydzieści cztery lata życia, choć nie jeden raz odwiedził Irlandię i zawsze kochał ją bardziej, niż wszystkie inne miejsca na ziemi.

Wyspa Iona (1) na zawsze związana z imieniem świętego Kolumbana, leżała na granicy między chrześcijańskimi Szkotami, którzy przybyli tu z Irlandii, a pogańskimi Piktami, których ziemie leżały na północy i wschodzie. Żeby osiedlić się na wyspie, Kolumban musiał uzyskać zgodę obu tych narodów, dlatego nie tracąc ani chwili udał się z wizytą do króla Piktów, który przyjął go bardzo ciepło. Rozmawiali wiele i w końcu Kolumbanowi udało się nawrócić tego pogańskiego wodza oraz uzyskać zgodę na założenie sławnego klasztoru na wyspie Hy.

Ale nie zawsze mieszkał na wyspie. W pogodne dni wsiadał do takiej dziwnej łódki z wikliny pokrytej skórą, nazywanej coracle i płynął na ląd, gdzie nauczał ludzi i zawierał z nimi przyjaźnie, a podczas swych licznych wędrówek zbudował wiele kościołów i przeżył wiele przygód. Pewnego razu, kiedy szedł wąwozem wraz z niewielką grupą mnichów, zobaczył dziko wyglądających ludzi, kryjących się za skałami, którzy wyraźnie czyhali na niego. Find Uigan, który mu towarzyszył, również ich dostrzegł, gdyż słońce odbijało się w grotach ich włóczni. Natychmiast zerwał kaptur z głowy Kolumbana i sam go założył w nadziei, że oszuka napastników, iż to on jest Kolumbanem, gotów oddać życie za swego mistrza. Ale choć działał szybko, wzrok napastników był jeszcze szybszy. Ktoś odepchnął Finda Uigana, włócznia przeleciała koło niego, a pod wpływem ciosu Kolumban padł na ziemię. Mordercy odjechali zadowoleni, że zabili swego wroga, nie wiedząc, że włócznia tylko podarła szaty Świętego, które były równie trudne do przebicia jak wypolerowana stal.

Kolumban był bardzo kochany w tych stronach, jednak budził też nieco strachu, gdyż potrafił ostro przemawiać, jeśli zachodziła taka potrzeba i oczekiwał, że ludzie będą go słuchać. Opowiadano też sobie historie o jego cudownych uczynkach, a wiara jego zwolenników była tak wielka, że nic nie wydawało im się zbyt cudowne dla Kolumbana. Święty kochał zwierzęta i ptaki, i okazywał wdzięczność każdemu stworzeniu, które okazało mu uprzejmość, nigdy nie zapominając jej w jakiś sposób wynagrodzić. Kiedyś zawędrował do Lochaber, gdzie mieszkają wróżki. Był bardzo przemoczony i zmęczony, gdyż wczesnym rankiem wypłynął łodzią z Iony, a kiedy pokonywał wąski pas morza oddzielającego wyspę Mull od Morvern, omal nie rozbił się na skałach wschodniego wybrzeża Loch Linhe. Ledwie miał siłę się czołgać, ale dotarł do drewnianej chaty z dachem zrobionym z chrustu, która należała do garbatego Nesana. Nesan był bardzo biedny, ale drzwi jego domu stały dla wszystkich otworem, powitał więc Świętego miło i postawił przed nim mleko i twardy chleb.

– Ile masz krów? – spytał Kolumban, kiedy skończył jeść.

– Pięć razem z tą czarną – odparł Nesan.

– Pobłogosławię je i będziesz miał stado liczące sto pięć krów, ani mniej, ani więcej – powiedział Święty. I tak się stało, a za każdym razem gdy rodziło się nowe cielę, jedna z krów umierała, żeby zrobić dla niego miejsce. Taka jest historia o stadzie krów Nesana.

Kolumban wrócił na Ionę i siedział sam w swojej celi, kiedy obok przechodził jeden z braci, udający się na połów ryb.

– Posłuchaj uważnie moich słów – powiedział do niego Kolumban. – Za trzy dni od dzisiaj, o poranku, musisz zejść na brzeg na zachodnim krańcu wyspy, usiąść na skale i czekać. Wkrótce zobaczysz nadlatującego żurawia, zniesionego tu przez wiatr, a jest to rzadki gość w krainie Piktów. Przyleci do nas z północnej Hibernii, gdzie ja sam mieszkałem jako dziecko. Wiatry zniosą go daleko ze szlaku, a o dziewiątej godzinie nie będzie miał już siły lecieć i upadnie na ziemię u twoich stóp. Traktuj go dobrze, ogrzej go własnym ciałem i zanieś do pobliskiego domu, gdzie będziesz się nim opiekować przez trzy dni i noce.

Kiedy żuraw już odpocznie i wrócą mu siły, pomacha skrzydłami gotów wracać do łagodnej krainy, którą opuścił. Pamiętaj, abyś mu w tym nie przeszkadzał, otwórz mu szeroko drzwi i pozwól odlecieć na południe.

Tak przemówił Kolumban, być może w głębi serca żałując, że nie może polecieć razem z żurawiem, gdyż rzadko zdarzało mu się odwiedzać krainę Donegal odkąd jego domem stała się wyspa Iona.

– Zrobię tak jak nakazujesz – obiecał mnich i czekał na zachodnim wybrzeżu, aż wiatr sprowadzi do niego żurawia, dokładnie tak, jak to przepowiedział Kolumban.

– Moje zbiory zniszczyły deszcze i kamienie, które wielkie burze zmyły z gór – skarżył się pewnego dnia biedny wieśniak, padając do kolan Kolumbana. – Moja żona nie może upiec chleba, a dzieci będą głodować, jeśli nam nie pomożesz.

Kolumban spojrzał na niego i poznał, że mówi prawdę, a jego serce wypełniło wielkie współczucie.

– Proszę, to wszystko, co mam – powiedział podając mu kilka monet. – Idź jednak szybko do tamtego lasu, utnij mi gałąź z drzewa i przynieś ją tutaj.

Wieśniak schował pieniądze i pobiegł uciąć gałąź, która była prosta i cienka jak różdżka i podał ją Kolumbanowi, który naostrzył jeden koniec nożem.

– Dbaj o ten kij mój przyjacielu, gdyż jak długo go będziesz miał, nigdy nie zaznasz głodu. Nie skrzywdzi on ani człowieka, ani bydła, ale jeśli dotknie dzikiej zwierzyny albo ryby, natychmiast umrą. A teraz żegnaj – i nie czekając na podziękowania wszedł do chaty.

Biedny wieśniak uradował się bardzo i zaraz zapomniał o minionych nieszczęściach. Wybrał się do puszczy w pobliżu swego domu i wbił kij w miejscu, gdzie dzikie zwierzęta przychodziły do wodopoju. Wrócił potem do chaty i opowiedział żonie o cudownej rzeczy, która mu się przydarzyła. Całą noc nie spał, licząc mijające godziny, a kiedy przez otwór w dachu zobaczył, że zaczęło świtać, wstał i pobiegł jak wiatr do puszczy. Tu znalazł martwego jelenia, któremu kij przeszył serce, więc związał razem kilka gałęzi i na nich zaciągnął zwierzę do domu, do żony.

– Będziemy mieli dość mięsa na wiele dni – zawołał, kiedy wybiegła z chaty. – A ze skóry uszyjemy dla mnie ciepły płaszcz, którego bardzo potrzebuję.

Przez pewien czas wieśniakowi wiodło się dobrze. Codziennie znajdował w puszczy martwego jelenia, a kiedy mieli dość jedzenia dla siebie, żona oddawała mięso sąsiadom w zamian za inne rzeczy. W końcu jednak kobieta tak przywykła do obfitości, że zupełnie zapomniała o słowach Świętego i pewnego dnia powiedziała do męża:

– Wyrzuć ten kij, będzie nam się dobrze wiodło i bez niego, a jeśli za jego sprawą zginie jakiś sługa króla albo jego bydło, spadnie na nas wielka kara, zostaniemy niewolnikami, albo nas zabiją.

– Tak się nie stanie – zapewnił ją mąż. – Pamiętaj, że święty Kolumban kazał mi go wbić w ziemię jeśli potrzebujemy jedzenia. Chcesz głodować, tak jak przedtem?

– To tylko słowa – odparła na to żona. – Wzbogaciliśmy się przecież sprzedając jelenie w zamian za mąkę i wełnę, i kij nam już niepotrzebny.

Choć wieśniak wcale nie był przekonany, czy kobieta ma rację, w końcu miał dość słuchania jej narzekań, wyciągnął kij z ziemi, przyniósł do domu i oparł o ścianę, zastanawiając się, gdzie go schować. Przez jakiś czas kij stał tam sobie spokojnie, aż jedno z dzieci wieśniaka potknęło się o korzeń drzewa i upadło prosto na zaostrzony koniec, który przebił jego ciało. Chłopiec umarł.

Wielka była rozpacz kobiety kiedy zobaczyła, że jej syn nie żyje a obok na ziemi leży kij, ale nie chciała przyznać, że Święty miał rację i że wszystko to jej wina. Jej mąż znał prawdę, ale przez jej ciągłe utyskiwania zaczął się nieco obawiać gniewu króla, jeśli dzika zwierzyna będzie nadal ginąć w ten sposób i więcej pokładał zaufania w jej słowach niż w słowach świętego Kolumbana. Kiedy więc płacząc zażądała, aby na zawsze uwolnił ją od widoku kija, który przyniósł jej takie nieszczęście, schował go w gęstej kępie krzaków sądząc, że żadne zwierzę nie zdoła się tam dostać.

Nazajutrz wstał, jak zwykle, wcześnie rano i poszedł w miejsce, gdzie schował kij, tym razem jednak pełen nie nadziei, a strachu, że znajdzie kolejnego martwego jelenia. Istotnie, było tak, jak się obawiał, więc, rozejrzawszy się niespokojnie wokoło, żeby się upewnić, że nikt go nie obserwuje, wyciągnął kij z ziemi i przedarł się przez krzaki nad rzekę. Tu pochylił się i włożył kij pod wodę, równolegle do brzegu, każdy koniec zabezpieczając kamieniami, żeby woda go nie porwała.

Z lekkim sercem wrócił do chaty i kazał żonie się uspokoić, gdyż pozbył się kija na zawsze i nie mają już czego obawiać się ze strony króla.

– Na pewno dobrze go zabezpieczyłeś? – dowiadywała się kobieta. – Ponieważ łapie się tutaj łososie na królewski stół i jeśli ktoś takiego zabije, zostanie ciężko ukarany.

– Nie obawiaj się – odparł wieśniak. – Możesz iść ze mną i sama się upewnić – i po obiedzie poszli oboje nad rzekę.

– A nie mówiłam? – wykrzyknęła kobieta, wskazując na wielkiego łososia nabitego na kij, na który zniosła go woda.

– No cóż, nic go już nie ożywi, więc lepiej zabierz go do domu, a ja wyciągnę kij i schowam go na dachu, gdzie nikogo nie skrzywdzi.

I tak zrobił, a tego samego wieczoru nadziała się na kij wrona i spadła martwa przez otwór kominowy w dachu.

– Następnym razem to może być któryś z królewskich sokołów – powiedziała kobieta blednąc. – Skończmy z tym wreszcie.

Po czym wzięła siekierę i porąbała kij na kawałki, a potem wrzuciła do ognia.

– Co będziemy dziś jeść na obiad? – zapytało jedno z dzieci, kiedy już ugotowali i zjedli wielkiego łososia. A rodzice popatrzyli tylko po sobie, bo nagle zrozumieli, jak wielka była ich głupota: paląc zaczarowany kij sami, z własnej woli, znowu zamienili się w żebraków. Nawet Święty nie mógł nic więcej dla nich zrobić. Odrzucili dar jaki im ofiarował i w przyszłości sami musieli sobie szukać jedzenia, albo obywać się bez niego.

Kolumban opuścił Lochaber i przeszedł przez góry nauczając po drodze, aż dotarł do miejsca, gdzie teraz znajduje się miasto Inverness. Rzeka Ness jest szeroka w tym miejscu i płynie szybko, ale Kolumban i jego mnisi musieli przeprawić się na drugą stronę, ponieważ mieli tam sprawy do załatwienia. Nigdzie nie widać było łodzi, ale na przeciwległym brzegu dostrzegli małą łódkę. Kolumban miał właśnie polecić jednemu z mnichów, żeby przepłynął rzekę wpław i przyprowadził łódkę, kiedy zobaczył unoszące się na wodach rzeki ciało człowieka, któremu z ud płynęła krew.

– Przewiążcie go sznurem i wyciągnijcie na brzeg. Może jeszcze żyje – zawołał Święty, ale przechodzący mimo chłopiec pokręcił przecząco głową.

– Pływał w rzece kiedy potwór, który mieszka na dnie, zbudził się i go ugryzł. A wszyscy, których ugryzie ten potwór, umierają.

Słowa chłopca okazały się prawdą – człowiek, którego wyciągnęli z rzeki, nie oddychał.

– Musimy przejść na drugą stronę – powtórzył Kolumban. – Kto popłynie po łódkę? Lugne, ty jesteś dobrym pływakiem, może spróbujesz?

– Chętnie – odparł Lugne zrzuciwszy płaszcz, ale kiedy wskoczył do rzeki, zmącił jej wody. Wówczas potwór obudził się ze snu, wypłynął na powierzchnię i rycząc tak, że mnisi zatrzęśli się ze strachu, ruszył w pogoń za pływakiem.

– Już po nim – szeptali jeden do drugiego mnisi, gdy wielka bestia zbliżyła się na długość włóczni do Lugne, ale Kolumban wystąpił wówczas naprzód i uniósł w górę rękę.

– Uciekaj szybko tam skąd przybyłeś, ponieważ ten człowiek jest przed tobą chroniony! – wykrzyknął.

Potwór ryknął raz jeszcze, głośniej niż za pierwszym razem, po czym zanurkował w wodzie i więcej go nie widziano.

Po zakończeniu swoich spraw Kolumban wrócił na Ionę, a tam w wizji zobaczył, że jego przyjaciel Cormac, który wypłynął na morze, żeby odszukać pustynię, znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie, a wraz z nim wszyscy na statku. Przez czternaście dni wiał wiatr z południa, który spychał ich coraz dalej na północ, w przeciwną stronę niż leży ląd ciszy, prosto między góry błyszczącego lodu. Jeszcze kilka dni, a statek utknie tam na dobre, a tymczasem zjawiły się nie wiadomo skąd ohydne owady, wielkie jak żaby i napierały całymi hordami na dziób, burty i rufę małego okrętu, aż Cormac zaczął się obawiać, że przebiją skórzane poszycie i zbiorą się na uchwytach wioseł kąsając dłonie wioślarzy. Wszystko to ujrzał Kolumban w swej wizji i zaraz wezwał mnichów i opowiedział im o tym, co widział, a potem uklękli razem i modlili się, by wiatr powiał z północy i odesłał Cormaca do domu. I w tejże godzinie wiatr się odmienił, straszliwe stworzenia zniknęły w szczelinach lodu, a w swoim czasie Cormac znów znalazł się wśród swoich.

Tak mijały lata, aż Kolumban naliczył, że minęło ich trzydzieści odkąd porzucił ojczyznę dla wyspy Iony. Wykonał wielką pracę, nauczał w całej północnej krainie, zakładał kościoły i wysyłał wszędzie misjonarzy, aż wreszcie poczuł się zmęczony i zaczął marzyć o odpoczynku. Ale choć miał ponad siedemdziesiąt lat, nadal był silny i zdrowie mu dopisywało, co brał za znak, że dzień jego śmierci jeszcze nie nadszedł i że czekają go nowe zadania.

Pewnego ranka siedział wraz z braćmi w swej małej chacie planując, jakie kogo czeka zadanie. Ale w samym środku wyjaśnień, jak mają trafić do dalekiego kościoła na stałym lądzie, Kolumban zamilkł nagle, a jego twarz zajaśniała światłem. Po czym w jednej chwili światło zniknęło równie nagle jak się pojawiło, a jego miejsce zajął głęboki smutek.

– Co się stało? – pytali przyjaciele. – Dlaczego najpierw byłeś taki uradowany, a potem taki smutny?

Kolumban przez chwilę nie odpowiadał, aż wreszcie rzekł:

– Jeśli wam wyjawię, jaki był powód, wszyscy musicie zachować spokój, ponieważ świat nie może się o tym jeszcze dowiedzieć. Spędziłem na Ionie ponad trzydzieści lat, ale ostatnio zacząłem tęsknić za śmiercią, by nadeszła i mnie zabrała. I właśnie tu, w waszej obecności, dostałem odpowiedź: „Twoja modlitwa Kolumbanie została wysłuchana”. Wtedy moje serce napełniło się wielką radością, ale wkrótce obróciła się ona w smutek, bo ten sam głos odezwał się znowu: „Bądź cierpliwy, a za cztery lata przybędzie po ciebie posłaniec”. Tak więc muszę zachować cierpliwość, ale ten czas wydaje mi się bardzo długi.

– Twój smutek jest dla nas radością – odparli bracia, a potem na znak Kolumbana wyszli z chaty.

Te ostatnie lata życia Kolumban spędził jak wiele poprzednich i tylko mnisi, którzy byli wówczas w chacie, wiedzieli, że choć tak wiele myśli o innych i tyle ma planów, w istocie odlicza minuty do końca swego życia. Wreszcie, gdy czas dany mu na ziemi dobiegł końca, zobaczyli jak jego twarz znów się rozjaśnia. Wówczas starali się w miarę możności nie odstępować go i zapamiętywać wszystkie jego słowa.

– Przyprowadźcie mi wózek, gdyż muszę odwiedzić osady po drugiej stronie wyspy – powiedział pewnego dnia wcześnie rano. – I niech dwóch z was towarzyszy mi w drodze.

Podróż upływała w milczeniu, a kiedy dotarli na miejsce odpoczynku, Święty obszedł wszystkich braci, jednego po drugim. Wcale nie wyglądał na umierającego człowieka, więc trudno im było uwierzyć, że to się wkrótce stanie. Kiedy skończył dawać rady wszystkim braciom, stanął na wózku i pobłogosławił ich i całą wyspę i wszystko, co się na niej znajdowało, a potem obiecał, że od tej pory ich najwięksi wrogowie, węże o rozdwojonych językach, nigdy już nie będą miały dość jadu, by ich skrzywdzić.

Na dzień przed śmiercią wyszedł na pola, a potem wszedł do stodoły, gdzie przechowywano ziarno.

– Starczy wam go na cały rok – powiedział towarzyszom i pobłogosławił również ten plon. Potem wyszedł ze stodoły i ruszył do domu, ale nagle poczuł się bardzo zmęczony i usiadł, żeby odpocząć, w miejscu, gdzie na słupie milowym wyryty został krzyż. Kiedy tak siedział, obok przechodził koń, który woził mleko krów trzymanych w klasztorze, a na widok Kolumbana podszedł bliżej, położył łeb na piersi Świętego i wydał głośny, jękliwy dźwięk, zaś z jego oczu popłynęły łzy.

– Co dolega temu zwierzęciu? – wykrzyknął mężczyzna, który szedł za koniem i byłby pogonił go dalej, gdyby Kolumban go nie powstrzymał. Sam również miał w oczach łzy.

– Zostaw konia w spokoju, niech wyleje swoje żale na mojej piersi, jeśli taka jego wola. Wiedz, że ten koń mnie kocha, a jest mądrzejszy, niż wielu ludzi i wie, że zamierzam go opuścić.

A gdy dobiegł kresu czas wyczekiwania i troski o innych, zjawiła się śmierć, o którą modlił się Kolumban.

Andrew i Lenora Lang

(1) Wyspa Iona leży w archipelagu Hebrydów Wewnętrznych, wysp u zachodniego wybrzeża Szkocji, prawie dokładnie po drugiej stronie Wielkiej Brytanii niż wyspa Lindisfarne, o której czytaliście w opowieści o świętym Kutbercie. Iona jest tak maleńka, że nie ma jej na zwykłych mapach, ale jeśli chcecie wiedzieć, gdzie się znajduje, odszukajcie wyspę Mull – Iona leży tuż koło niej. Do dziś stoi tam klasztor – oczywiście nie ten, który zbudował święty Kolumban, ale również bardzo stary. Tu w dawnych czasach chowano po śmierci pierwszych królów Szkocji.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrew i Lenory Langów Święci znani i nieznani.