Rozdział dwunasty. Święty Hugon z Lincoln

Dla małej szarej wyspy na północy nastały ciężkie czasy. Ci, którzy byli silni, używali swej siły by krzywdzić biednych. Niewiele uwagi zwracano na prawo i porządek, a ręce króla Stefana były zbyt słabe, żeby rządzić krajem, który potrzebował silnego i surowego władcy. Ludzie powtarzali sobie w myślach „Bóg zapomniał o Anglii”, gdyż rzeczywiście mogło się zdawać, że rządzi tu teraz sam Książę Ciemności.

Ale w tym mroku widać już było słabe oznaki nadchodzącego świtu, a armia Boga po cichu zbierała siły, by stoczyć bitwę w Jego Imię i rozwinąć Jego Sztandar.

Daleko stąd, w słonecznej Francji, dorastał wówczas mały chłopiec, nic nie wiedząc o nieszczęściach, jakie spadły na małą szarą wyspę, ani o nie dbając. Jednak Ten, który uczy swych świętych jak walczyć w Jego sprawie, wcześnie nauczył to dziecko jak toczyć ciężkie bitwy, które je czekały na polach Anglii.

Mały Hugon urodził się w zamku Avalon w pobliżu Grenoble, a był synem wielkiego pana, do którego należała cała okolica. Wychowywano go i pielęgnowano z wielką uwagą: świat był dla niego słonecznym i pełnym szczęścia miejscem, dostawał też wszystko o czym tylko może zamarzyć serce dziecka. Ale wkrótce jego radosny świat czekała wielka odmiana, a jasne słońce zaczęło przygasać. Jego mama nagle zniknęła i nikt nie potrafił mu wytłumaczyć, gdzie ją znaleźć. Mówili mu tylko dziwne i smutne słowa, których nie rozumiał: że umarła.

Mały Hugon czuł się bardzo nieszczęśliwy, ale jeszcze bardziej nieszczęśliwy czuł się jego ojciec, pan na Avalonie, który nie potrafił już dłużej mieszkać w swym cichym i smutnym zamku. Jego myśli kierowały się coraz częściej ku pobliskiemu klasztorowi, gdzie mieszkali razem ludzie, którzy pragnęli służyć Bogu, aż w końcu postanowił spędzić tam resztę życia. Hugon miał tylko osiem lat i był zbyt mały, by go zostawić samego, więc wraz z ojcem wstąpił do klasztoru, pozostawiając zamek i ziemie Avalonu starszym braciom.

Nie było w zwyczaju by tak małe dziecko dzieliło poważne i surowe życie sług Bożych, ale jego ojciec był z tego zadowolony.

– Nauczy się walczyć dla Boga, nim pozna, co to znaczy żyć dla świata – powiedział patrząc na wyprostowaną postać chłopca i jego nieustraszone oczy – w każdym calu był to prawdziwy syn rycerza. A Hugon wyprostował jeszcze bardziej ramiona i spojrzał dumnie w twarz ojca. Nie bardzo rozumiał, co znaczą te słowa, ale podobał mu się zwrot „walczyć dla Boga”.

Wychowując się wśród takich poważnych i uczonych ludzi chłopiec łatwo mógł stać się zepsuty, ponieważ potrafił zjednać sobie zacne serca mnichów i bardzo kochał zabawę, a równocześnie szybko się uczył i miał tak wspaniałą pamięć, że nauczanie go było prawdziwą rozkoszą. Ale bracia byli zbyt dobrzy, by zepsuć dziecko, zaś w starej kronice zapisano, że „mały chłopiec poznał dobrze rózgę nauczyciela”.

W pobliżu klasztoru, w Grenoble, była szkoła, do której posłano Hugo i w której wkrótce również stał się ulubieńcem. Uwielbiał nie tylko gry, ale i lekcje i w obu był równie doskonały. Ale ojciec, obserwując go pilnym okiem, często wyrażał dezaprobatę dla tych gier i przypominał synkowi o „walce dla Boga”.

– Mały Hugonie, mały Hugonie – powtarzał. – Wychowuję cię dla Chrystusa. Takie zabawy są nie dla ciebie.

A potem opowiadał mu o innych chłopcach, którzy zostali wychowani by służyć Bogu: o Samuelu, który usłyszał głos Pana, ponieważ go nasłuchiwał. O Dawidzie, który nauczył się wykonywać wszystko dokładnie i celować tak dobrze, że potem udało mu się zabić olbrzyma i wygrać bitwę w imię Boga.

Chłopiec wyrósł wkrótce na młodzieńca, gotowego iść na wojnę, do jakiej wyszkolił go ojciec. Ale najpierw czekała go inna służba. Jego ojciec był już stary i niedołężny i wymagał codziennej opieki, więc Hugon usługiwał mu we wszystkim zręcznymi i delikatnymi rękami. Nawet najzwyklejsze obowiązki były przyjemnością dla syna, który tak bardzo kochał swojego ojca. Mył i ubierał starca, nosił go na ramionach, przygotowywał mu jedzenie, a każdą z tych czynności poczytywał sobie za honor, jak służbę u króla. Kiedy oczy jego ojca zaszły mgłą, ręce stały się słabe i drżące, stopy nie mogły go już unieść, a radosne dźwięki świata nie docierały do jego biednych uszu, to Hugon był jego oczami i rękami, stopami i uszami, gdyż miał w sobie nade wszystko wolę służenia. W dawnych dniach ojciec dawał synowi wiele lekcji, ale najlepszej udzielił mu w czasach swej słabości – jak cierpliwie i z miłością służyć. I tak starzec żył by błogosławić syna, którego przyuczał do służby dla Boga, a te błogosławieństwa były w sercu Hugona niczym źródło żywej wody. Długo potem, kiedy nadszedł czas wielkich kłopotów, a Święty zawędrował już daleko na gorącej i zakurzonej ścieżce życia, powiedział przyjacielowi, że pamięć o błogosławieństwie ojca była dla niego niczym szklanka zimnej wody, którą lubił „wypijać całym sercem”.

Jednak ta służba wkrótce się skończyła, a myśli Hugona zaczęły zwracać się ku walce, o której zawsze marzył. Został już wyświęcony, a jego kazania porywały ludzi, ale tęsknił za trudniejszymi zadaniami i trudniejszym życiem.

Daleko wśród szczytów wiecznie białych gór zamieszkiwali razem święci ludzie zebrani przez świętego Brunona. Ich dom nazywał się Wielki Kartuz, a mnisi żyli tam jak pustelnicy: w skałach mieli wydrążone niewielkie cele, a ubierali się w białe owcze skóry, pod którymi nosili włosiennice. W niedziele dostawali każdy po bochenku chleba, który był ich całym pożywieniem przez tydzień, a choć jadali razem, odbywało się to w całkowitym milczeniu, gdyż nikomu nie wolno było mówić.

W takim miejscu z pewnością można było doświadczyć wielu trudów, więc Hugon bardzo pragnął wstąpić do tego zakonu. Być może sądził również, że tam wysoko, wśród ośnieżonych szczytów będzie bliżej nieba.

Ale przeor spoglądał z pogardą na stojącego przed nim młodzieńca.

– Ludzie, którzy mieszkają wśród tych skał są równie twardzi jak one, surowi dla siebie i dla innych – powiedział.

Było to dokładnie to, za czym tęsknił Hugon, dlatego jeszcze bardziej zapragnął wstąpić do zgromadzenia, a choć czekało go po drodze wiele trudności, był w swym postanowieniu niezłomny i w końcu został przyjęty do kartuzów.

Oczywiście jak inni prowadził życie ciche i samotne, ale miał tu przyjaciół i towarzyszy, jakich wcześniej w klasztorze nie znano. Zawsze kochał ptaki i zwierzęta, a one szybko się z nim zaprzyjaźniły. Stopniowo odkrywał ich małe tajemnice i sposoby postępowania, a one nauczyły się go kochać i ufać mu bez granic. Kiedy siadał do kolacji, jego przyjaciele ptaki zlatywały się zewsząd, gotowe dzielić z nim posiłek; przysiadały nawet na jego dłoni i wyjadały kąski prosto z łyżki. Potem z lasu wychodziły nieśmiałe wiewiórki, wpatrując się w niego błyszczącymi, pytającymi oczami. One też czuły się tu jak w domu i chwytały jedzenie z jego talerza z zuchwałą bezczelnością. Życie Hugona doprawdy nie mogło być samotne wśród tylu towarzyszy!

Tymczasem na małej szarej wyspie na północy nadchodziły stopniowo lepsze dni, a po śmierci króla Stefana na powrót zapanowało prawo i porządek. Henryk II rządził stanowczą ręką, a w ludzkich sercach na powrót obudziło się pragnienie służenia Bogu i bojaźń Boża. W całym kraju wzniesiono wiele kościołów i stoczono wiele bitew w słusznej sprawie. Tomasz Becket, arcybiskup Canterbury, tak podle zamordowany w swojej własnej katedrze, oddał z gotowością życie „w imię Chrystusa i w obronie Kościoła”, a jego przykład skłonił ludzi do tego, by dom Boży i Boże sługi otaczać należnym szacunkiem.

Sam król, głęboko żałując swego udziału w zabójstwie arcybiskupa, ślubował założyć trzy opactwa i zaprosił mnichów z zagranicznych klasztorów, aby się w nich osiedlili.

Jedno z opactw postanowił zbudować w Witham w Gloucester, ale zamiast wznieść mnichom odpowiedni dom, po prostu zabrał ziemię biednym chłopom, nie płacąc za nią ani nie dając im innego schronienia. Oczywiście w takim opactwie nie mogło wieść się dobrze. Pierwszy opat nie chciał tu zostać, a drugi szybko umarł i wydawało się już, że cały dom zakonny upadnie, aż wreszcie król wpadł na pomysł, by sprowadzić nowego opata od kartuzów, gdyż będzie on rządzić twardą ręką i pomoże stworzyć tu zakon.

– Musimy wysłać najlepszego z nas – oświadczył przeor. A kiedy to powiedział, wszyscy mnisi wiedzieli, że wybrany zostanie Hugon z Avalonu. Silny i spokojny jak skały, wśród których żył, był odważny jak lew, a jednak miał tak czułe i dobre serce, że wszystkie słabe i bezradne stworzenia kochały go i okazywały mu zaufanie.

I tak Hugon z Avalonu przybył do Anglii.

Kiedy tylko dowiedział się, jak niesprawiedliwie król potraktował wieśniaków z Witham, zajął się naprawianiem tej krzywdy.

– Mój panie – powiedział do króla – póki ostatni należny grosz nie zostanie zapłacony tym biednym ludziom, nie możemy przyjąć od ciebie tego domu.

Nic dziwnego, że od samego początku biedni ludzie kochali i poważali opata, a jego sprawiedliwość i odwaga zyskała mu również przyjaźń króla. Henryk niczyjej rady nie zasięgał równie chętnie jak tego nowego przyjaciela, który nigdy nie obawiał się powiedzieć mu prawdy.

Po pewnym czasie, kiedy domy dla mnichów nadal nie były gotowe, trzech braci przybyło przypomnieć królowi o złamanej obietnicy.

– Uważasz, że to wielka rzecz dać nam chleb, którego nie potrzebujemy – oświadczył jeden z braci, który był bardzo rozgniewany. – Otóż wiedz, że opuścimy twoje królestwo i wrócimy do naszej pustelni w Alpach!

Król zwrócił się wówczas do Hugona.

– Czy ty również odejdziesz? – spytał.

– Mój panie – odparł Hugon spokojnie. – Nie rozpaczam z twego powodu, raczej żałuję, że w twoim sercu przeszkody i pilne zajęcia mają pierwszeństwo przed troską o własną duszę. Wiem, że jesteś zajęty, ale jeśli Bóg ci pomoże, ukończysz tę dobrą pracę, którą rozpocząłeś.

– Na Boga – zakrzyknął król. – Póki żyję nie opuścisz mego królestwa. U ciebie będę szukać rady i tobie powierzę dbałość o mą duszę.

W ten sposób zbudowano klasztor, a przyjaźń, jaką król żywił dla Hugona jeszcze wzrosła.

W owym czasie miało też miejsce pewne wydarzenie. Kiedy Henryk przeprawiał się do Normandii, wielka burza omal nie zatopiła statku na którym płynął, a przerażony król modlił się do Boga, by go ocalił ze względu na dobre uczynki i święte życie jego przyjaciela opata. Wówczas sztorm ucichł i statek dopłynął bezpiecznie do lądu, zaś Henryk był pewien, że zawdzięcza ocalenie dobremu opatowi. Również ludzie, którzy mieszkali w pobliżu klasztoru lubili rozprawiać o cudach uczynionych przez ich ukochanego opata, ale sam Hugon nie chciał o tym wszystkim nawet słyszeć. W żywotach świętych najmniej zważał właśnie na cuda.

– Świętość sama jest wielkim cudem i przykładem, który powinniśmy naśladować – powiadał. – Ci, którzy przez małe okienka swych oczu szukają cudów, często wewnętrznym okiem nie dostrzegają prawdziwej wiary.

Życie w Witham bardzo się różniło od życia w pustelni w zaśnieżonych górach, ale i tutaj Hugon pozostał tym samym prostym i spokojnym człowiekiem. Nadal nosił szorstką włosiennicę i jadał niewiele. Szybko też zaprzyjaźniły się z nim ptaki i jadały jak kiedyś z jego talerza.

Ale po jedenastu spokojnych latach spędzonych w Witham Hugon został powołany do cięższej pracy – uczyniono go biskupem Lincoln. Przyjął ten zaszczyt wbrew własnej woli i z ciężkim sercem pożegnał się ze spokojnym życiem w klasztorze.

Jednakże wśród ludzi, którzy towarzyszyli opatowi w drodze do Lincoln panowało wielkie podniecenie i radość. Kanonicy przywdziali swe najlepsze habity, a pozłacane rzędy ich koni cieszyły oczy gapiów. Jednak nawet cały ten przepych nie mógł skryć jadącej w środku orszaku obdartej postaci nowego biskupa. Bo Hugon jechał na starym mule, ubrany w swój mnisi habit, a za siodłem wiózł pokaźny pakunek, w którym miał pościel, owcze skóry i pledy.

– Widzieliście opata? – pytali jeden drugiego kanonicy. – Przyniesie wstyd nam wszystkim. Ludzie będą się śmiać na widok nowego biskupa jadącego na takim wierzchowcu i wiozącego za siodłem cały swój dobytek.

Ale na nic się zdały ich prośby, by przekazał swój bagaż sługom. Hugon jechał dalej, zbyt głęboko zamyślony, by zauważyć skrępowanie swych towarzyszy.

W końcu, kiedy zapadł zmierzch, jeden z przyjaciół wymyślił sposób, jak ocalić godność orszaku. Jeden ze służących zakradł się cicho i przeciął więzy, którymi przymocowany był ciężki pakunek, a kiedy spadł na ziemię, zabrano go szybko i umieszczono wśród innych bagaży. Zaś opat jechał dalej, śniąc na jawie i mało zważając na ziemskie sprawy.

W jego sercu nie było pragnienia ziemskiej chwały. Czuł się raczej jak żeglarz, który wyrusza w niebezpieczną podróż, gdy na horyzoncie, ponad falami niespokojnego świata, zbierają się już ciemne chmury. Wszedł boso do katedry, gdzie go intronizowano, odziany jedynie w swój mnisi habit. Naprawdę wśród przepysznych szat kościelnych dygnitarzy musiał się wydawać obdartym biedakiem, ale miał postawę żołnierza i godność króla.

W swym pałacu biskupim w Stow znalazł wkrótce nowego przyjaciela, i to z tego rodzaju, jaki lubił najbardziej. Otóż na jeziorze w głębi lasu zamieszkał dziki łabędź. Był tak duży i silny, że szybko wypędził stąd albo zabił wszystkie oswojone łabędzie. Tu, w swej nowej domenie bił triumfalnie powietrze wielkimi białymi skrzydłami i krzyczał donośnie skrzekliwym głosem.

Choć wydawało się, że chce się zaprzyjaźnić z ludźmi, nikomu nie pozwalał się dotknąć, dlatego z pewną trudnością zwabiono go do pałacu, żeby pokazać biskupowi. Hugon, który bardzo kochał zwierzęta, szybko się z nim zaprzyjaźnił. Łabędź podchodził do niego coraz bliżej, aż wreszcie wziął z jego ręki chleb i od tej chwili uznał go za swego pana i przyjaciela. Kiedy przebywał w pobliżu Hugona nie bał się niczego i bronił biskupa z taką mocą, że nikt się nie śmiał do niego zbliżyć, kiedy na straży stał łabędź. Czasami, kiedy Hugon spał, a słudzy musieli podejść po coś do jego łoża, nie mogli tego uczynić, gdyż łabędź rozpościerał swe wielkie białe skrzydła zupełnie jak wielki rozzłoszczony Anioł Stróż, a jeśli mimo to podeszli bliżej, groził im silnym dziobem. To dziwne stworzenie, które w stosunku do innych było agresywne i złośliwe, Hugonowi zawsze okazywało miłość i czułość. Często ptak wkładał głowę i długą szyję w szeroki rękaw szaty biskupa i przytulał się do jego piersi wydając ciche, łagodne i pełne rozradowania dźwięki. Kiedy Hugon wyjeżdżał, łabędź nigdy nie wchodził do pałacu, ale jeszcze nim inni zaczynali wyglądać powrotu biskupa, znad jeziora dobiegał łopot wielkich skrzydeł i głośne okrzyki.

– Jak on tak wrzeszczy to na pewno biskup wraca już do domu – mawiali ludzie. – Słyszycie jak to ptaszysko szykuje się na jego powitanie?

Gdy tylko pojawiały się wozy z bagażem i zaczynali przybywać słudzy, łabędź porzucał jezioro i wielkimi krokami udawał się do pałacu. A kiedy tylko usłyszał głos swego pana, biegł ku niemu, wydając głośne okrzyki radości, a potem chodził za nim wszędzie. Dopiero kiedy życie biskupa dobiegało kresu i przybył do Stow po raz ostatni, jego ulubieniec nie przybył go powitać. Ukrył się wśród trzcin, zwiesił smutno głowę i wydawał się bardzo chory. Wiedział, że straci pana, zupełnie jakby padł już na niego cień śmierci.

Ludzie bardzo się dziwili tej przyjaźni pomiędzy świętym Hugonem a białym łabędziem, ale zapominali, że do tych, którzy Go kochają i Mu służą Bóg rzekł kiedyś: „W owym dniu zawrę z nimi przymierze, z dzikim zwierzęciem i ptactwem podniebnym, i z tym, co pełza po ziemi” (Oz 2, 20).

W tym nowym życiu dla biskupa wkrótce zaczęły się kłopoty. Miał silne poczucie sprawiedliwości i nigdy nie mógł znieść widoku tego, jak silni wyzyskują słabych, więc pierwszym z jego czynów było ukaranie królewskiego leśnika za prześladowanie biednych.

Był to śmiały czyn, ale zaraz potem biskup odważył się nawet odmówić miejsca w stallach jednemu z ulubionych dworzan króla!

– Stalle są dla duchowieństwa a nie dla dworzan – wyjaśniał w liście królowi Henrykowi. – Król może nagradzać w inny sposób tych, którzy za niego walczą – niech nie zabiera przywilejów ludziom, którzy służą Królowi królów.

Henryk poczuł się bardzo urażony i rozgniewany tą odpowiedzią, dlatego polecił biskupowi natychmiast przybyć do Woodstock.

– Jest niewdzięczny i nieznośny – stwierdził. – Sam z nim pomówię.

Hugon przybył do Woodstock pewnego słonecznego letniego dnia, a tu mu powiedziano, że król oczekuje na jego przybycie na jednej z polan w chłodnym lesie. Istotnie, pod drzewami, których gałęzie tworzyły cienistą altankę, na zielonej murawie siedział w otoczeniu dworzan król. Promienie słoneczne przeświecały przez splecione gałęzie i rzucały na murawę złociste plamy, a nad głowami dworu, w koronach drzew śpiewały ptaki. Ich śpiew był tu jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę – król i jego dworzanie siedzieli w pełnym powagi milczeniu, a gdy biskup wynurzył się spośród drzew nikt się nie poruszył, ani nie przemówił na jego powitanie.

– Witam waszą wysokość – powiedział Hugon.

Nie było odpowiedzi. Wszyscy siedzieli w milczeniu. Nikt nawet nie spojrzał na biskupa. W końcu król uniósł wzrok i poprosił jednego z dworzan o igłę i nitkę, ponieważ skaleczył się w palec i zwisał mu z niego strzęp skóry. Potem z wielką powagą i w niezmąconej ciszy zaczął zszywać ranę, zaś wkoło tańczyły słoneczne promienie a w górze śpiewały ptaki.

Wówczas na twarzy Hugona zagościł uśmiech, ponieważ zaczął się domyślać, co oznacza ta cisza. Był zaskoczony, ale wcale się nie przestraszył. Podszedł do króla, położył ręce na ramionach człowieka, który siedział u boku monarchy i delikatnie odsunął go na bok. Potem usiadł na zwolnionym miejscu i rozbawionym wzrokiem przyglądał się, jak król w ponurym milczeniu zszywa skórę na palcu.

– Jakże wasza wysokość przypomina swych krewnych z Falaise – oświadczył nagle w zamyśleniu.

Król spróbował zachować powagę, a potem przestał szyć i wybuchnął głośnym śmiechem. Dworzanie byli tym ogromnie zdumieni, ale kiedy król się opanował, wyjaśnił powód swego śmiechu.

– Wiecie, jak mnie obraził ten dziwny człowiek? – zapytał. – Zaraz wam to wyjaśnię. Nasz wielki przodek, książę Wilhelm, który podbił tę wyspę, miał matkę, która wcale nie pochodziła z wysokiego rodu, tylko mieszkała w Normandii w pewnym mieście, a konkretnie w Falaise, którego mieszkańcy słyną z umiejętności szycia skór. Więc kiedy ten łajdak zobaczył jak zszywam sobie palec powiedział mi w oczy, że wyglądam jak garbarze z Falaise i że jestem z nimi spokrewniony!

Odwaga biskupa i dobry żart wprawiły Henryka w lepszy humor. Wysłuchał uważnie wyjaśnień biskupa.

– Wiem dobrze, że wiele zachodu kosztowało waszą wysokość uczynienie mnie biskupem, dlatego zrobię wszystko by udowodnić, że był to mądry wybór – powiedział Hugon z powagą. – Działałem w tych sprawach sprawiedliwie, a ponieważ moje czyny były prawe, byłem pewien, że je zaaprobujesz.

Król skinął głową i nie zawiódł ufności, jaką pokładał w nim biskup. Leśniczy został skazany na chłostę, a za życia Hugona już nigdy żaden dworzanin nie rościł sobie praw do miejsca w stallach katedry.

Wiele razy później Hugon sprzeciwiał się woli króla i popadał w niełaskę, ale nigdy nie odstąpił od czynienia dobra i znosił gniew monarchy z taką odwagą, że w końcu zaskarbił sobie przezwisko „Młota na królów”.

Biskupa kochało całe duchowieństwo i wszyscy biedacy mieszkający w jego diecezji. Ludzie, którzy popadli w kłopoty, a także biedni i chorzy, przychodzili do niego po pomoc, a nikt nigdy nie zwrócił się po nią na próżno. Ale to dzieci Hugon kochał najbardziej. Ludziom, którzy nie rozumieli tej miłości, wydawał się cudem widok tego, jak dzieci się do niego garną. Małe twarzyczki rozjaśniały się uśmiechem na sam jego widok, a małe opalone łapki chwytały jego płaszcz, kiedy przechodził obok. Nawet niemowlęta wyciągały rączki, gdy się do nich uśmiechał. Zupełnie jakby posiadał jakiś cudowny talizman, który podbijał ich serca. Mądrzy ludzie nazywali to cudowną tajemnicą, ale dzieci wiedziały, że to wcale nie tajemnica, tylko cud nazywany miłością.

Chyba najżałośniejszymi z Bożych stworzeń byli w owych czasach trędowaci. Mieszkali zawsze osobno i wszyscy od nich stronili z powodu tej okropnej choroby. Właśnie dlatego, że byli tacy smutni i cierpiący dobry biskup lubił ich odwiedzać próbując pomagać i nieść pociechę. W słonecznym i pełnym radości świecie ci trędowaci snuli się niczym wymizerowane szare cienie wykrzykując żałośnie: „Nieczysty, nieczysty”. Mężczyźni i kobiety odsuwali się ze wstrętem, gdy mijały ich te zjawy, ostrzegające o swej obecności dźwiękiem specjalnych kołatek. Nawet dzieci zasłaniały w przerażeniu twarze, a choć ludzie o dobrych sercach dawali chorym jedzenie, nie było takiego śmiałka, który odważyłby się ich dotknąć.

Ale Hugon nie obawiał się ani choroby ani tych nieszczęsnych dusz. Pamiętał, że samo dotknięcie Pana uleczyło w dawnych czasach wielu takich ludzi i czuł, że dotykając ich dotyka „ręki Tego, który dotykał ich w dawnej Galilei”. Dlatego opiekował się czule tymi wyrzutkami, karmił ich i odziewał, mył ich zmęczone, obolałe stopy i często całował ich pokryte bliznami policzki. A trędowaci, którzy najbardziej tęsknili właśnie za dotknięciem innego człowieka, patrząc w oczy biskupa zaczynali rozumieć, jak cudowna była miłość, jaką dawno temu dane było ujrzeć innym trędowatym w pełnych współczucia oczach naszego Ukochanego Pana.

– To przesada – twierdzili duchowni obserwując z dreszczem przerażenia postępowanie biskupa. – Co to ma przynieść dobrego? Wiemy oczywiście, że święty Marcin, niech będzie błogosławiona jego pamięć, uleczył trędowatego pocałunkiem, ale taki cud teraz się nie powtórzy.

Ale biskup patrzył tylko na nich ze spokojnym uśmiechem.

– Marcin swym pocałunkiem dał trędowatemu zdrowie tu na ziemi – powiedział. – Natomiast trędowaty swym pocałunkiem przynosi zdrowie mojej duszy.

Zresztą biskup dbał nie tylko o dusze, ale i o ciała swych ludzi i bardzo go drażniło, kiedy widział jak niedbale traktuje się cielesną powłokę człowieka po śmierci, kiedy jej dusza powróciła już do domu, do Boga. Bez względu na inne obowiązki zawsze znalazł czas, by oddać ostatnią posługę zmarłym. Pewnego razu po drodze na ucztę u króla, zobaczył ciało jakiegoś żebraka leżące przy drodze i natychmiast zatrzymał się, by je pochować. Kiedy przybyli posłańcy z poleceniem, by przybył natychmiast do pałacu, gdyż król jest bardzo rozgniewany z powodu spóźnienia, biskup dalej spokojnie wykonywał swój obowiązek, a dworzanom powiedział, by przekazali królowi, że nie musi na niego czekać.

– Jestem zajęty służbą u Króla królów – wyjaśnił. – Nie mogę jej zaniedbać.

Zaraz po śmierci króla Henryka między biskupem a nowym królem, Ryszardem zwanym Lwie Serce, powstały nieporozumienia, ponieważ ten nie rozumiał jak jeden z jego własnych poddanych śmie sprzeciwiać się jego rozkazom. Kiedy biskup Lincoln odmówił zapłacenia przez Kościół podatku przeznaczonego na królewską armię, która miała walczyć poza granicami kraju, Ryszard nakazał mu przybyć i wyjaśnić osobiście swoje nieposłuszeństwo.

Hugon ruszył natychmiast do Francji, gdzie król oczekiwał jego przybycia w okolicach Rouen. Ryszard siedział właśnie na tronie w kaplicy i słuchał Mszy świętej, kiedy przybył biskup. Nie zważając na ceremonię Hugon podszedł prosto do monarchy i zaczął się domagać zwyczajowego pocałunku. Ryszard nie rzekł na to ani słowa, tylko odwrócił w milczeniu twarz.

– Mój panie, proszę o pocałunek – nalegał Hugon chwytając płaszcz króla i potrząsając nim gwałtownie.

– Nie zasługujesz na pocałunek – odparł król niepewnie.

– Ależ zasługuję – zapewnił Hugon nadal potrząsając królewską szatą i rozciągając ją na całą długość. – Daj mi pocałunek.

Ryszard nie przywykł do tego, żeby nim potrząsano i zwracano się do niego tym tonem, ale w Hugonie było coś, czemu nie mógł się oprzeć nawet król, dlatego dał mu w końcu pocałunek. A wówczas Hugon oddalił się i klęczał pokornie w najgorszym miejscu w kościele, póki Msza święta się nie skończyła. Później wyjaśnił, dlaczego odmówił wysłania pieniędzy, których domagał się od niego król i nie tylko przekonał go, że ma rację, ale również napomniał Ryszarda za jego grzechy i zasugerował mu kilka zmian na lepsze w dalszym postępowaniu. Król wysłuchał potulnie Hugona, a potem słyszano jak mówił:

– Gdyby wszyscy biskupi byli tacy, jak jego świątobliwość z Lincoln, żaden z książąt nie śmiałby im się przeciwstawić.

Czas mijał. Ryszard umarł, a wówczas Anglią zaczął rządzić fałszywy i podły Jan, który z ust dobrego biskupa usłyszał wiele napomnień. Ale Hugon zbliżał się już do końca swej ziemskiej wędrówki i z wdzięcznym sercem przygotowywał się do złożenia broni po długiej walce w służbie Boga.

Czekał na przybycie posłańców Króla królów w domu należącym do biskupstwa Lincoln.

– Przygotujcie trochę popiołu – nakazał. – Rozsypcie go na gołej ziemi w kształt krzyża, a potem połóżcie mnie na nim, bym umarł.

Znużone, ubrane w szorstką włosiennicę ciało ułożono na podłodze, a kiedy w cichej komnacie zebrały się przedwieczorne cienie, przez otwarte okno do komnaty napłynęły słowa wieczornej modlitwy.

„Teraz, o Władco, pozwól odejść słudze Twemu w pokoju” (Łk 2, 29) – śpiewał chór od Świętego Pawła, a Bóg natychmiast wysłuchał tej modlitwy. Na usypanym z popiołu krzyżu leżało już tylko sterane ciało – dusza biskupa odeszła w pokoju, a walka wiernego żołnierza dobiegła ostatecznego końca.

Zanieśli ciało Świętego do Lincoln, a wszyscy mieszkańcy okolic, wysoko i nisko urodzeni, bogaci i biedni, wyszli mu na spotkanie. Zaszczytu niesienia ciała Hugona na ostatnie miejsce spoczynku dostąpili wspólnie królowie Jan z Anglii i Wilhelm ze Szkocji.

Jak mówi stara kronika: „Zauważono, że w kondukcie tego, który zaniedbywał królów by pochować zmarłych, szli królowie”.

Historia świętego Hugona zaciera się już w naszej pamięci, ale w Lincoln nadal stoi wielka katedra, którą pomógł zbudować własnymi rękami. Przypomina nam o sile i pięknie duszy tego świętego biskupa, tak niezłomnego w swej spokojnej odwadze, tak pięknego w swej czułej miłości do wszystkich słabych i bezradnych stworzeń.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Święta Brygida i wilk króla. Fascynujące opowieści o świętych.