Rozdział dwunasty. Obrona złożoności

Zacząłem od zdolności Kościoła do nagłego młodnienia wówczas, gdy można by się spodziewać po nim powolnego starzenia. Zauważyłem też, że religia przejawiająca regularnie taką zdolność musi, po pierwsze, być prawdziwa, a po drugie, posiadać nadprzyrodzoną moc. Ostatecznie są to niewątpliwie przyczyny rewolucji napędzanej jak obracające się koło. Jednak wśród wtórnych przyczyn tego młodnienia można by wyróżnić, jak sądzę, dokładnie to, na co reformatorzy religijni tak ustawicznie się uskarżają; mam na myśli doktrynalną złożoność. W pewnym sensie katolicyzm jest najprostszą z religii, ale w innym sensie zdecydowanie najbardziej skomplikowaną. To, co chcę podkreślić, to fakt, że wbrew wielu współczesnym wyobrażeniom katolicyzm odnosi zwycięstwo nad umysłami współczesnych dzięki swojej złożoności, a nie prostocie. Niedawne przykłady swojej odnowy zawdzięcza właśnie temu, że jako jedyna religia wciąż nie wstydzi się swojej złożoności.

W ciągu ostatnich kilku stuleci mieliśmy do czynienia z szeregiem wyjątkowo prostych religii, z których każda usiłowała być prostsza niż poprzednia. Wszystkie te uproszczenia miały ten oczywisty skutek, że owe religie nie tylko ostatecznie się wyjałowiły, ale bardzo szybko przebrzmiały. Pierwsze wypowiedziane na ich temat słowo stawało się ostatnim. Sądzę, że najlepszym przykładem takiej prostej wiary jest ateizm. Ktoś mówi, że nie ma Boga; jeśli naprawdę mówi to w swoim sercu, to jest pewnym typem człowieka nazwanym po imieniu w Biblii. W każdym razie, co powiedział, to powiedział, i jak się zdaje, więcej nie można już dodać. Rozmowa raczej nie będzie się kleić. Tak naprawdę atmosfera podniecenia, którą żył ateista, była emocjonująca z powodu teizmu, a wcale nie ateizmu. Była to atmosfera sprzeciwu, a nie zaprzeczenia. Bezbożność to bardzo niewolniczy pasożyt żerujący na pobożności, który ginie z głodu wraz ze śmiercią swojego żywiciela. Po tym pierwszym zamieszaniu związanym z czysto estetycznym efektem bluźnierstwa, ateizm odchodzi we własną próżnię. Gdyby nie było Boga, nie byłoby ateistów. Łatwo powiedzieć tak o dziewiętnastowiecznej negacji Boga, bo ten rodzaj ateizmu jest już jedną z martwych herezji. Nie zawsze dostrzega się jednak, że wszystkie bardziej współczesne formy teizmu są równie puste. Teizm jest równie negatywny jak ateizm. Optymiści mówią, że Bóg jest dobry, więc wszystko jest dobre; uniwersaliści, że Bóg jest miłością, więc wszystko jest miłością; scjentyści, że Bóg jest duchem, więc wszystko jest duchem; a pesymiści, że Bóg jest okrutny, więc wszystko jest okropne. Na każde z tych stwierdzeń trudno jest dać jakąkolwiek odpowiedź poza: „Aha” albo dość słabym: „Coś takiego!”. Wszystkie te stwierdzenia są na pewno, w jakimś sensie, bardzo kompletne – być może nieco za bardzo. Chcielibyśmy raczej, żeby były nieco bardziej złożone. I o to właśnie chodzi. Nie są na tyle złożone, by być żyjącymi organizmami. Nie mają żywotności, bo brak im wewnętrznego zróżnicowania.

Wszystkie kierunki myślenia zwane liberalnymi charakteryzują się jednym – ich retoryka kończy się swoistą ciszą przypominającą sen. We wszystkich szaleńczych innowacjach i rebeliach współczesnej inteligencji dostrzec można jedną cechę; jeden ton pobrzmiewa we wszystkich nowych i rewolucyjnych religiach, które ostatnio rozprzestrzeniły się po świecie; tym tonem jest nuda. Są zbyt proste, by były prawdziwe. Dla porównania, każdy katolicki wieśniak, trzymając w palcach paciorek różańca, może mieć świadomość nie tylko jednej wieczności, ale całego kompleksu, a poniekąd nawet konfliktu wieczności, na przykład w relacjach między Chrystusem a Matką Bożą – relacjach ojcostwa i dziecięctwa Boga oraz macierzyństwa i dziecięctwa Maryi. Tego rodzaju myśli mają w sobie, w sensie nadprzyrodzonym, coś analogicznego do seksu; są płodne i bez końca się mnożą. Posiadają niezliczone aspekty, ale w tym miejscu dla dyskusji najistotniejsze jest to, że w tym sensie bogata religia zawsze ma spory zapas idei. Oprócz idei, które znajdują zastosowanie do konkretnych problemów albo konkretnego okresu, wiele bogatych pól myślowych leży niejako odłogiem. Kiedy nowa teoria, stworzona na potrzeby nowego problemu, szybko wraz z nim przemija, stare rzeczy czekają, aż same z kolei staną się nowe w konfrontacji z innymi problemami. Nowe katolickie tendencje mają zazwyczaj na celu uwypuklenie jakichś katolickich prawd, które przedtem były zaniedbane, w tym sensie, że nie były aż do tej pory szczególnie potrzebne. Kiedy jednak stają się potrzebne, nic innego nie może zaspokoić tej potrzeby. Mówiąc inaczej, jedynym sposobem na zaspokojenie wszystkich przyszłych potrzeb ludzkości jest wejście w posiadanie wszystkich przeszłych katolickich myśli; a jedynym sposobem, by to zrobić, jest tak naprawdę zostać katolikiem.

Nie zamierzam podejmować w tych zapiskach bardzo bezpośredniej krytyki Kościoła anglikańskiego albo teorii anglokatolickiej, ponieważ wiem z własnego doświadczenia, że to najgorszy z możliwych sposobów działania. Kościół wyciągnął mnie z anglikanizmu – tak jak na długo przedtem sama idea Matki Bożej wyciągnęła mnie ze zwykłego protestantyzmu – przez to, że był sobą, to znaczy, że był piękny. Nawróciłem się na skutek pozytywnego wpływu, jaki wywarło na mnie to, czego jeszcze nie miałem, a nie dzięki negatywnemu deprecjonowaniu tego, co już posiadałem. Tego rodzaju krytyka miała zazwyczaj – niemal wbrew mojej woli – efekt odwrotny do zamierzonego; skutkowała pewnym zahamowaniem. Jak sądzę, głęboko w sercu ufałem, że katolicy rzeczywiście okażą więcej miłosierdzia i pokory niż ktokolwiek inny. Dlatego wszystko, co choćby tylko zdawało się trącić czymś przeciwnym, oceniałem w atmosferze tamtej chwili według zbyt surowych standardów. Z tego powodu bardzo niepokoję się, by samemu nie popełnić podobnego błędu. Nie byłoby trudno w znacznie krótszy i ostrzejszy sposób sformułować wniosek, do jakiego ostatecznie doszedłem ja sam i każdy inny konwertyta. Nietrudno byłoby udowodnić, że nasze stanowisko było po prostu wewnętrznie sprzeczne, ponieważ zawsze twierdziliśmy, że Anglia ucierpiała po tysiąckroć na skutek protestantyzmu, a jednocześnie, że pozostała katolicka. Z łatwością można by powiedzieć, i byłoby to poniekąd aż nadto prawdziwe, że wszystko to było na wpół uświadomioną angielską hipokryzją; próbą naprawienia błędu bez przyznania się do niego. Nie zaprzeczam, że niektórzy duchowni z Kościoła Wysokiego prowokują ten ton i być może na niego zasługują, mówiąc tak, jakby katolicyzm nigdy nie został zdradzony i ciemiężony. Chciałoby się odpowiedzieć im, że i św. Piotr wyparł się swojego Mistrza, ale przynajmniej nigdy się nie wyparł, że się Go wyparł.

Jednak większość dusz znajdujących się w tym przejściowym stadium jest o wiele bardziej subtelna i, o ile wiem, o wiele bardziej sympatyczna. Dlatego celowo podchodzę do tego problemu w sposób zdawałoby się okrężny, ale sądzę, że właściwy dla zagadnienia tak subtelnego i delikatnego. Pierwsze, na co należałoby zwrócić uwagę uczciwego i wątpiącego anglikanina, to fakt, że owa moc odradzania się Kościoła zależy od tego, czy posiada on duchowe rezerwy. Aby mieć tę moc, trzeba koniecznie posiadać całą przeszłość katolicyzmu, a nie tylko te jej fragmenty, które w dziewiętnastym wieku najwyraźniej wydawały się potrzebne członkom Ruchu Oksfordzkiego, a w dwudziestym wieku uczestnikom kongresu anglokatolickiego. Odkryli oni potrzebę posiadania elementów katolickich, ale tylko jednego na raz. Zebrali trochę z pól chrześcijaństwa, ale nie posiadali tych pól, a przede wszystkim nie posiadali pól leżących odłogiem. Nie mogli mieć wszystkich bogactw, bo nie mogli mieć wszystkich zasobów katolicyzmu.

Słyszymy wiele przewidywań co do przyszłości, które są jedynie dość nudną kontynuacją teraźniejszości. Bardzo niewielu współczesnych ma odwagę wyobrazić sobie przyszłość jako coś odmiennego od współczesności. Większość z nich pod tym względem oszalała i wyobraża sobie, że ich praprawnukowie będą dokładnie tacy sami jak oni, tylko jeszcze bardziej. Kościół jednak jest futurystyczny w jedynym zdrowym znaczeniu, tak samo jak jest indywidualistyczny albo socjalistyczny w jedynym zdrowym znaczeniu. Innymi słowy jest przygotowany na problemy zupełnie różne od współczesnych. Otóż sądzę, że człowieka, który nazywa siebie anglokatolikiem (tak jak kiedyś ja sam), można trafnie i życzliwie opisać tak: ściśle rzecz biorąc, jest on oczywiście heretykiem, ale nie jest herezjarchą. Nie zajmuje się tworzeniem współczesnej herezji. On jedynie w a l c z y ze współczesną herezją. Nawet wtedy, gdy broni ortodoksji, jak to często bywa, broni jedynie pewnych jej aspektów przed pewnymi błędami. Ale błędy są jedynie modami, a następna moda będzie zupełnie inna. A wówczas to jego ortodoksja będzie staromodna, nie nasza.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Nawrócenie i magia.