Rozdział dwunasty. Franek

Jutro miał odbyć się festyn. Franek stał w sadzie i już wyobrażał sobie jak radosny będzie to dzień. Przez całe życie, jak tylko sięgał pamięcią tęsknił do chwili, gdy będzie wystarczająco duży, by udać się razem z braćmi na festyn. W końcu przyszedł ten czas.

Jan i Otton nie raz opowiadali mu o tamtejszych atrakcjach, więc wiedział już, czego się może spodziewać. Niemal słyszał gwar orkiestry, szum i stukot karuzeli, gawędzących ludzi i studenckie śpiewy. Potrafił wyobrazić sobie aromat cukrzonych jabłek i wanilii, ciepły zapach świeczek i unoszące się w powietrzu perfumy wystrojonych dam, a wszystko to zmieszane z wonią kwitnącej koniczyny i zapachem gorącego niemieckiego lata. Oczyma wyobraźni widział już migoczące światła, kolorowe pęki balonów z powiewającymi wstążkami, malowane samochody i koniki na karuzeli, jaskrawe stragany, całe góry pierniczków i lukrowanych ciastek, stosy pomarańczy, błyskające bajkowe lampiony i falujący, roześmiany tłum wesołych ludzi!

Franek przykładał się ostatnio do pracy. Pomagał mamie przy dojeniu krów, dla Janka znosił chrust aż rozbolały go ręce, a dla Ottona zbierał owoce do ciężkich koszy. Dzięki temu zarobił kilka groszy, które mógł wydać na festynie. Co za radość!

Na górze, na jego łóżku już czekało przygotowane ubranie, czerwona marynarka z mosiężnymi guzikami, którą zakładał tylko na Boże Narodzenie i inne specjalne okazje, i białe pończochy zrobione przez mamę zeszłej zimy. Jan i Otton szykowali kuca i polerowali metalowe wykończenia dwukółki. Planowali ruszyć o wschodzie, bo stary kucyk mógłby się zmęczyć godzinną jazdą w pełnym słońcu. Poza tym chcieli być jak najwcześniej! Franek zabrzęczał monetami w kieszeni. Odchylił głowę i zaciągnął się świeżym, wieczornym powietrzem. Nie był już dzieckiem, miał dziewięć lat, potrafił zarobić pieniądze i jutro wybierał się na festyn.

– Dniu, przybywaj! – wykrzyczał jabłoniom.

W ciemnościach rozległa się czysta i wyraźna, jak to bywa nocą, melodia stukających końskich kopyt. Po chwili dźwięk przeniósł się bliżej domu, aż w końcu zamilkł. Wkrótce rozległ się w sadzie donośny głos ojca:

– Franku, chodź do nas! Ksiądz przyjechał z tobą pomówić.

Franek już przez otwarte drzwi zobaczył księdza i ojca siedzących w kuchni i w blasku ognia popijających z kubków piwo. Na płaszczu księdza połyskiwała rosa, a jego blada twarz zdawała się lśnić miedzią w świetle płomieni. Franek zatrzymał się w drzwiach i serce zaczęło mu walić jak szalone. Domyślał się, co mogła oznaczać wizyta duchownego.

– Franku – pierwszy odezwał się ojciec – będziesz wracał z księdzem. Jego ministrant zachorował i nie ma kto służyć jutro do Mszy świętej.

Niezbyt mądra byłaby kłótnia z ojcem, ale… jutro?! Franek odezwał się cicho:

– Jutro jadę na festyn.

– Coś takiego! Przecież ksiądz przejechał osiem kilometrów, żeby cię ze sobą zabrać! Nie, nie, Franku. Idź po płaszcz i szykuj się do drogi.

Franek spojrzał błagalnie na księdza. Był to młody człowiek, wyglądający na niewiele starszego od Ottona. Uśmiechnął się do Franka i przyciągnął chłopca do siebie, po czym zwrócił się do ojca.

– Nie, niech nie jedzie – powiedział. – Poradzę sobie bez niego.

Posadził sobie chłopaka na kolanach i Franek mógł z bliska przyjrzeć się jego zmęczonej twarzy. Pomyślał, że na pewno księdzu bardzo zależało na jego pomocy skoro mimo zmęczenia jechał tak daleko po nocy.

Franek poczuł się nieszczęśliwy. Cień położył się na radosnej wizji festynu. Chłopiec nigdy nie lubił służyć do Mszy świętej, a teraz nie lubił już nawet księdza. Wzdrygnął się nawet by dać wyraz swojej antypatii, mając jednocześnie nadzieję, że umknie to uwadze ojca. Wydawało się jednak, że nie zauważył tego nawet ksiądz. Przykrył tylko małą rączkę Franka swoją dużą dłonią i uśmiechał się do niego. Franek marzył, by Jan lub Otton mogli służyć do Mszy świętej, lecz to właśnie jego przyuczano do tego przez ostatni rok, równolegle z przygotowaniami do przyjęcia Pierwszej Komunii. Inni nic o tym nie wiedzieli.

Wiercąc się tak by okazać niechęć, Franek przypomniał sobie jak kiedyś wyznał księdzu, że chciałby być męczennikiem. Teraz był pewien, że ksiądz również pamięta te słowa i poczuł się jeszcze gorzej.

– Nie mogę iść – powiedział. – Po prostu nie mogę. Muszę pójść na festyn. Nie rozumiecie, jak bardzo pragnę tam iść!

Ksiądz nie był ani trochę zagniewany.

– Tak, Franku, rozumiem – odparł łagodnie. – Swego czasu też bardzo wyczekiwałem na pewien festyn. Miała się tam zdarzyć cała masa wspaniałych rzeczy, które miały trwać przez czas, który wydawał mi się bardzo długi – całe moje życie.

Franek ze zdziwienia otworzył szeroko swe niebieskie oczy.

– Zawsze?

– Nie, tak naprawdę znacznie krócej, tylko mój czas na ziemi, mój jeden dzień.

Dalej ksiądz odpowiedział na kolejne pytania, o których Franek pomyślał, lecz jeszcze ich nie zadał.

– Nie, nie poszedłem na ten festyn. Otrzymałem inne zaproszenie, na wielką Ucztę przygotowaną przez Króla i tam się udałem.

Franek wiedział, że Królem był Nasz Pan i że teraz On zaprasza jego, by przyszedł na Jego Ucztę. Zagryzł wargi, by nie popłakać się przy ojcu i księdzu. Czuł się bardzo, bardzo nieszczęśliwy.

– To zabawne, że Pan przysyła nam swoje zaproszenia akurat w dni festynu – powiedział matowym głosem.

Ksiądz jeszcze mocniej uścisnął mu dłoń.

– To znak Jego wielkiej miłości – powiedział.

– Nie mogę – powtórzył Franek.

– W porządku, ani On, ani ja nie chcielibyśmy byś był nieszczęśliwy.

Dokończywszy swoje piwo ksiądz owinął się płaszczem, pożegnał i dosiadł konia. Nie wspomniał więcej o jutrzejszej Mszy świętej i przez chwilę Franek poczuł wielką ulgę w sercu. Nagle jednak ruszył biegiem i dogonił jeźdźca. Spojrzał w górę.

– Chcę jechać – zdecydował.

Po długiej jeździe przez noc Franek spał mocno. Tuż przed wschodem słońca ksiądz wyciągnął na wpół przytomnego chłopca z łóżka i kazał mu się ubierać. Franek przez moment miał okropne wrażenie, że coś ściska go za serce. Spojrzał na pola za oknem, na małe czerwonawe jeszcze chmury na niebie i złocistą rosę na trawie i już wiedział. Właśnie w tej chwili Jan i Otton zaprzęgają kucyka do dwukółki. O ile już nie wyruszyli.

Z ciężkim sercem podążył za księdzem do zakrystii. Smutnym ruchem zapalił świeczki; jak blado i słabo paliły się ich płomyki. Franek przypomniał sobie o bujających się na festynie wielkich lampionach.

Stanęli we dwójkę pod ołtarzem.

– W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego – przeżegnał się ksiądz. – Przystąpię do ołtarza Bożego.

– Do Boga, który jest weselem moim od młodości – dodał Franek żałośnie.

Ksiądz rozpoczął Confiteor – Wyznanie grzechów.

„Już pewnie dojeżdżają” – pomyślał Franek i głośno powiedział: – Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina.

Ależ się ta Msza dłużyła! Dlaczego ksiądz wciąż prosił o wybaczenie? Ileż tego przebaczenia było trzeba przed ołtarzem Boga!

„Ciekawe, czy Jan i Otton już się kręcą na karuzeli?” – zastanawiał się Franek.

– Pan z wami – kontynuował ksiądz.

Franek nagle zapragnął, by Pan rzeczywiście był z nim, bo bał się, że zaraz łzy polecą mu z oczu.

„Nie płaczę” – przekonywał się w myślach, a głośno powiedział: – I z duchem twoim.

Podeszli do ołtarza. Franek szukał w kieszeniach chusteczki, ale nie mógł żadnej znaleźć.

– Panie zmiłuj się – prosił ksiądz.

„Ja nigdy nie płaczę” – szeptał wewnętrzny głos Franka.

– Chryste zmiłuj się – powiedział cichutki głosik, który musiał należeć do chłopca.

Msza ciągnęła się dalej, a przez głowę ministranta przewijał się żałosny korowód wszystkiego, co dostępne na festynie. Zastanawiał się, czy wygrałby kokosa. Czy są przejażdżki na ośle? Miał zamiar kupić mamie cały pęk wstążek. Pewnie była z setka straganów i pies przebrany za pannę młodą! Tymczasem ksiądz skończył czytanie Ewangelii.

– Chwała Tobie Chryste – ledwo słyszalnym głosem wyrecytował Franek.

W końcu otrząsnął się i zaczął wpatrywać w ołtarz. Kapłan podnosił właśnie patenę z niewielką Hostią.

„Przybyłem na Twoją Ucztę zamiast iść na festyn” – powiedział Bogu chłopiec. „Nie chciałem tego, lecz cieszę się, że tak zrobiłem.”

Usiłował znaleźć prostszy sposób na sformułowanie tego, co miał na myśli, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Nagle wydało mu się, że tak naprawdę nikt nie uczestniczył w Mszy świętej. Zastanowił się, czy może wszyscy udali się na festyn. Wydawało się dziwne, że on, Franek, który bardzo chciał pójść gdzie indziej, miał być jedyną osobą na Uczcie Króla. Nie byłoby uprzejmie, gdyby źle się bawił. Miał wręcz wrażenie jakby Uczta była przygotowana specjalnie dla niego.

Pociągnął nosem dość głośno i pożałował, że nie ma chusteczki. Ściągnął ramiona i spróbował się uśmiechnąć.

„Uśmiecham się” – odezwał się do Pana Boga.

Zaczął cieszyć się z uczestnictwa w Mszy świętej, uśmiech chyba mu pomógł. Przykro mu było, że Król nie ma z kim ucztować i dzięki temu przestał użalać się nad sobą.

„Biedny Boże” – powiedział głupiutko, lecz uroczo. „Nie myśl, że wolałbym być na festynie.”

Kiedy to mówił, w ręku trzymał ampułki. Okropna łza, którą tak długo powstrzymywał wymknęła się w końcu i potoczyła po policzku by ostatecznie spaść do wody. Ksiądz chyba tego nie zauważył, lecz Franek widział łzę błyszczącą i kołyszącą się w kielichu jak diament zatopiony w winie.

Odwrócił się, by odstawić ampułki i ujrzał coś zadziwiającego. Przez ułamek sekundy zobaczył zgromadzony w kościele wielki tłum, jakiego jeszcze nigdy jego oczy nie widziały. Wszyscy wpatrywali się w kielich wysoko uniesiony przez księdza i każdy miał na policzku lśniącą łzę. Najdziwniejsze było jednak to, że zgromadzeni w kościele nie byli wcale jego rodakami. Była to mieszanina ludzi w różnego rodzaju śmiesznych strojach, niektórzy mieli ciemną skórę, niektórzy wyglądali jak z innej, dawnej epoki. Był nawet pewien, że w pierwszych rzędach dostrzegł swoich dziadków nieżyjących od lat. Byli również jego rodzice, wielu przyjaciół, szeregi nieznajomych, bogatych i biednych, starych i młodych. Łączyła ich tylko samotna łza na policzku i tajemniczy, dyskretny uśmiech na twarzy.

Franek znów odwrócił się do ołtarza. Złoty kielich, w którym znalazła się błyszcząca jak diament łza był teraz przykryty. Patrząc na niego czuł jakby stado ptaków w jego sercu śpiewało wraz z księdzem słowa:

– Przyjdź, Dawco świętości, wszechmogący wiekuisty Boże, i pobłogosław tę ofiarę przygotowaną dla chwały świętego Imienia Twojego.

„Przyjdź, Panie!” – wtórowało serce Franka.

„Przyjdź!” – śpiewały ptaki w jego sercu.

Uniósł promieniejącą twarz wiedząc, że wielu wzniosło serca wraz z nim, bo nie tylko podał swą duszę Bogu, lecz także Serce Chrystusowe i serca wszystkich wiernych (bo w nich przecież mieszka Chrystus). Ministrant, który wcale nie chciał przyjść na Ucztę, lecz w końcu się zdecydował, przyprowadził ze sobą świat.

Kiedy ksiądz odwrócił się ze słowami:

– Módlcie się, bracia.

Franek przemówił pełnym głosem w imieniu wszystkich:

– Niech Pan przyjmie ofiarę z rąk twoich.

Ksiądz wzniósł kielich i wyszeptał słowa konsekracji. Franek dostrzegł jak łza, która ucieleśniała ofiarę i żal świata nabiera czerwieni i po chwili znika, by z dziecięcej łzy kapniętej do wody przeobrazić się w Krew Naszego Pana.

Tego dnia Franek otrzymał od Naszego Pana drugie zaproszenie na Jego Ucztę. Tym razem przyjął je z radością, bez łez. I choć przyszło mu czekać jeszcze parę lat, kiedy już nadszedł czas, przeszedł ochoczo z festynu życia na Ucztę Pana. Ofiarując się Bogu, który był radością jego młodych lat, poświęcił mu serce nie tylko swoje, lecz również wszystkich, którzy zdecydowali się jednak na uczestnictwo w festynie.

Caryll Houselander

Powyższy tekst jest fragmentem książki Caryll Houselander Okropny pan Timson oraz inne fascynujące opowieści.