Rozdział dwunasty. Duchowa córka

W styczniu 1219 roku – zaledwie dwa miesiące po przybyciu Reginalda do Bolonii – stało się jasne, że bracia kaznodzieje muszą jak najszybciej znaleźć sobie obszerniejszą siedzibę. Kościół Matki Boskiej z Mascarelli był o wiele za ciasny, nie wspominając o przylegającym doń klasztorze. Jednak mimo to, rzadko zdarzały się dni, by nie przyszedł choć jeden student z prośbą o przyjęcie do zgromadzenia. A co do tłumów na codziennych kazaniach…

– Nigdy przedtem coś takiego się nie zdarzyło! – zauważyli mieszkańcy Bolonii. – Nawet ojciec Dominik nie przyciągał do siebie młodzieży tak jak mistrz Reginald z Orleanu!

Była to prawda. Mistrz Reginald (teraz zwany po prostu bratem Reginaldem z Zakonu Kaznodziejów) czynił cuda. Obojętnym duszom wystarczało tylko raz posłuchać jak mówił o Niebie, by ich serca napełniła miłość do Boga tak olbrzymia, że nie zadowalało ich już dotychczasowe życie. Czuli, że muszą natychmiast uczynić coś dla Pana, ofiarować Mu swe uczynki, majątek czy siebie samych. I to natychmiast! Tak naprawdę, wkrótce po przybyciu Reginalda do miasta wielu z najbardziej uczonych profesorów uniwersytetu przyznało, że chcieliby do końca życia nosić biało-czarny habit mnicha kaznodziei. Zupełnie jakby Reginald był magnesem, a oni drobnymi opiłkami żelaza.

Była jednak pośród jego słuchaczy jedna osoba, która nie śmiała liczyć na coś więcej, niż na to, że zamieni z nim kilka słów od czasu do czasu. Tą osobą była siedemnastoletnia Diana Andalo, której rodzina posiadała znaczny majątek w Bolonii. Z początku przychodziła na kazania do kościoła Matki Boskiej z czystej ciekawości. Później, jak wszystkich pozostałych, usidliła ją elokwencja Reginalda. Teraz zaś całym sercem pragnęła należeć do rodziny Dominika. Nie wiedziała tylko jak tego dokonać. Jak na razie do jej miasta dotarli tylko bracia kaznodzieje, a gdyby miała dołączyć do zakonnic ze zgromadzenia w dalekim Prouille…

– Nigdy nie będę wystarczająco święta – powiedziała z żalem w dniu swego pierwszego spotkania z Reginaldem.

Reginald przyjrzał się uważnie swemu nieoczekiwanemu gościowi. Większość osób, które pragnęły z nim porozmawiać po kazaniu, stanowili młodzi mężczyźni i studenci uniwersytetu. Na ich problemy zazwyczaj wystarczała krótka rozmowa, podczas której albo ich przyjmował do zakonu albo odrzucał prośbę o przyjęcie. Lecz teraz stała przed nim młoda, piękna dziewczyna, niewątpliwie dziedziczka znacznego majątku, i co miał z nią począć? Widział wyraźnie, że jej dusza zdolna jest do rzeczy wielkich.

– Kto jest twoim duchowym przewodnikiem? – zapytał.

Diana zawahała się. Jej ciemne oczy lśniły żarliwością.

– Nikt, bracie Reginaldzie.

– Nikt?

– Nie. Wiesz bracie, nigdy nie interesowało mnie życie duchowe. Ale, od kiedy słucham twoich kazań…

– Coś się zmieniło?

– T-tak.

– Czy teraz myślisz wiele o śmierci i o tym jak puste będzie twoje życie, jeśli nie poświęcisz go służbie Bogu?

– O tak! Myślę o tym teraz cały czas! I… i nie wiem, co mam robić!

Reginald uśmiechnął się.

– Może mogłabyś odwiedzać mnie co tydzień na małą pogawędkę – powiedział. – Kto wie, może pomożemy sobie wzajemnie lepiej służyć Panu?

Diana była tak uszczęśliwiona, że Reginaldowi leżało na sercu jej dobro, że już niedługo okazała mu swą wdzięczność w niezwykle przydatny sposób. Przekonała swego dziadka, Piotra de Lovello, by nadał mnichom kaznodziejom prawa do użytkowania skrawka ziemi, który od pokoleń należał do jej rodziny – kościół Świętego Mikołaja w Winnicy, z całym przyległym terenem. Miejsce to znajdowało się w pewnej odległości od miasta, lecz nie było to jego wadą, bo oznaczało, że mnisi mogli rozkoszować się wiejskim spokojem jednocześnie przebywając blisko życia w Bolonii. Mogli tam także zaplanować budowę klasztoru dość dużego, by pomieścić wszystkich nowicjuszy przyjętych od przybycia Reginalda.

– Och, dziadku, jesteś taki dobry! – wykrzyknęła Diana, gdy podpisano wszystkie potrzebne dokumenty. – Nareszcie mnisi będą mieli prawdziwy dom!

– Hm! – burknął Piotr wzruszając ramionami. – Mam nadzieję, że nie dożyję dnia, gdy mógłbym tego pożałować.

Diana wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia.

– Ależ dziadku, myślałam…

– Moje dziecko, pozwalam ci wpływać na siebie w dużo większym stopniu, niż ci się wydaje. Ci kaznodzieje w czerni i bieli – cóż, obawiam się, że nie będę miał z nich wiele pożytku.

– Dziadku!

– Dlaczego zdrowi, silni mężczyźni żebrzą o ziemię, budynki, nawet o jedzenie dla siebie, skoro przy odpowiednich staraniach mogliby się porządnie zabezpieczyć na przyszłość…

– Ależ dziadku, wyjaśniałam ci to przecież! Mnisi żyją w ubóstwie z miłości do Boga. Chcą pokazać w ten sposób jak bardzo na Nim polegają.

– Polegają! Jest mnóstwo świątobliwych, pobożnych ludzi, którym nigdy nie przeszłoby przez myśl, żeby chodzić po domach jak pospolici żebracy! I nie podburzają ludzi nowomodnymi kazaniami!

Diana westchnęła. Wiedziała dobrze, że zarówno jej ojciec jak i bracia myślą podobnie, i że było nieledwie cudem, że dziadek w ogóle pozwolił Reginaldowi i jego zakonnikom objąć w posiadanie kościół Świętego Mikołaja. Później jednak trochę się rozchmurzyła. Słowa jej przewodnika duchowego czyniły cuda! Z pewnością potrafi dokonać i tego cudu, by zdobyć zaufanie i przywiązanie jej rodziny.

– Panie, spraw by tak się stało! – modliła się. – Już wkrótce!

Lecz w sierpniu 1219 roku, zaledwie trzy miesiące po tym jak mnisi wprowadzili się do nowej siedziby, Dominik powrócił z podróży do Francji i Hiszpanii z wieścią, że Reginald jest potrzebny w Paryżu. Poradził sobie wspaniale z założeniem zakonu w Bolonii, lecz nie wolno mu na tym poprzestać. Jego talent przywódcy powinien zostać wykorzystany w najlepszy możliwy sposób, a najlepiej w klasztorze Świętego Jakuba, położonym w pobliżu najsławniejszego europejskiego uniwersytetu…

– Synu, możesz wiele zdziałać w Paryżu! – rzekł. – A twoi przyjaciele z pewnością ucieszą się na twój widok!

– Tak, ojcze – odrzekł Reginald.

Diana jednak nie przyjęła nowiny ze spokojem. Płakała gorzkimi łzami, dowiedziawszy się, że jej duchowy przewodnik, którego znała ledwie parę miesięcy, miał jej zostać odebrany. Cóż miała począć bez niego? Była już prawie pewna, że Bóg powołał ją do życia zakonnego – może miała nawet odegrać jakąś rolę przy zakładaniu klasztoru dla kobiet w Bolonii? Lecz jak miała to robić sama, bez niczyjej pomocy, gdy na dodatek jej rodzina zdecydowanie sprzeciwiała się temu pomysłowi?

– Opowiedz mi o tym – poprosił Dominik, gdy Diana przyszła do niego po radę. – Może potrafię pomóc.

Zatem Diana opowiedziała mu swą historię, o tym, że nie miała jeszcze osiemnastu lat, że kazania Reginalda wzbudziły w niej pragnienie doskonalszego chrześcijańskiego życia, że przez ostatnie kilka miesięcy wpajał jej wiedzę o Bogu i miłość do Niego, wreszcie o tym, że teraz, mimo sprzeciwu a nawet gróźb ze strony rodziny, jej największym marzeniem było poświęcić się Bogu przez życie w zakonie.

– Ależ, dziecko, możesz służyć Bogu tak jak tego pragniesz, pozostając w świecie – rzekł Dominik, a po chwili dodał: – Rozumiesz, oczywiście, co mam na myśli?

Diana skinęła głową.

– Mogę złożyć ślubowanie, że oddam swe serce tylko Bogu, ojcze.

– Tak, dokładnie to.

– Ale… ale to nie wystarczy! Pragnę oddać Bogu wszystko! Nie tylko miłość, ale wszystko, co posiadam… i co może będę miała… kiedyś! Chcę służyć Mu tak jak ty, ojcze, jako prawdziwa zakonnica!

Dominik odpowiedział uśmiechem. Jakże często słyszał te szczodre obietnice, zwłaszcza z ust młodych mężczyzn! I jakże często witał mówiących te słowa w swojej niewielkiej rodzinie – w Prouille, w Tuluzie, w Paryżu, w Rzymie – a niedawno w hiszpańskich miastach, w Segowii i Madrycie!

Diana jednak była dziewczyną, a na razie nie było widoków na klasztor dla kobiet w Bolonii…

– Dziecko, w sprawach ducha zwykle najlepiej spieszyć się powoli – powiedział z namysłem. – Myślę, że na razie Pan zadowoli się, jeśli przyrzekniesz oddać swe serce tylko Jemu. A może później złożysz Mu w ofierze pozostałe dary jako osoba duchowna.

Tak więc w dniu wyznaczonym przez Dominika Diana przyszła do kościoła Świętego Mikołaja. Uklękła przed wysokim ołtarzem, w towarzystwie braci Reginalda, Guali i Rudolfa, i ślubowała uroczyście oddać się Bogu.

– Ja, Diana Andalo, biedny nieszczęsny grzesznik, z czystej miłości do Jezusa Chrystusa, w którego miłosierdzie i opiekę ufam całym sercem, który daje mi siłę, z własnej nieprzymuszonej woli, w tym dniu biorę sobie Zbawiciela za małżonka, i tym duchowym związkiem oddaję siebie Panu aż do śmierci…

Serce Dominika nagle aż podskoczyło z radości. Dzięki cudownej łasce mógł spojrzeć w przyszłość! Jego oczom ukazał się widok przerażający a jednocześnie krzepiący! Nim upłynie rok, dziewczyna, która teraz klęczała przed nim, miała cierpieć najstraszliwsze męki! Oczekując na utworzenie klasztoru córek Dominika w Bolonii, miała w tajemnicy wstąpić do zakonu sióstr augustynek w Ronzano, na obrzeżach miasta, tylko po to, by ledwie kilka dni później wywlekli ją stamtąd rozwścieczeni ojciec i bracia. Walka z nimi miała uczynić z niej kalekę na resztę życia!

Mimo to miała dotrzymać swej obietnicy, że nigdy nie odda swego serca śmiertelnikowi. Na koniec wreszcie miała zyskać zrozumienie rodziny i z jej pomocą odegrać swą rolę w założeniu pierwszego zakonu żeńskiego w Bolonii. Lecz było coś więcej. Pewnego dnia, z dziecięcą radością i ufnością, cały zakon miał zwracać się do niej tymi słowami:

„Błogosławiona Diano, módl się za nami!
Abyśmy się stali godnymi obietnic Chrystusowych!”.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Święty Dominik.