Rozdział dwudziesty. Święty Franciszek z Asyżu

Boso w śniegu, z gołą głową w deszczu, św. Franciszek wędrował po świecie, uśmiechając się do wszystkich, bowiem jego serce przepełnione było miłością.

Ponieważ uśmiech św. Franciszka był wyrazem szczerej miłości, miał cudowną moc. Otwierał serca ludzi i sprawiał, że dzielili się swymi najskrytszymi myślami, i prowadził ich tam, gdzie chciał św. Franciszek. Przyciągał do niego zwierzęta i sprawiał, że ptaki tuliły się do jego piersi. Działał jak magiczne zaklęcie.

Wielcy książęta znali moc tego uśmiechu i pod jego wpływem stawali się lepsi i bardziej szczodrzy. Znali go też chorzy i strapieni – działał na nich jak lek i był pocieszeniem. Wstawali z łoża boleści i błogosławili Boga w imieniu św. Franciszka. Ten uśmiech znali też nieszczęśni żebracy z ulic Asyżu. Dla nich uśmiech „Bożego żebraka” oznaczał pomoc i współczucie. Franciszek tak jak oni był ubogi i bezdomny, a często bywał też chory i głodny. Dziwili się, że mimo to mógł się uśmiechać. Ale on mówił:

– Słudze Bożemu nie przystoi rozsiewać wokół smutku ani pokazywać zatroskanej twarzy.

Ci nieszczęśnicy także próbowali się uśmiechać, ale ich uśmiechy bardzo się różniły od uśmiechu Świętego.

Małe owieczki, które otaczał szczególną troską i opieką, także znały uśmiech św. Franciszka. Pewnego razu spotkał dwa wełniste jagnięta, które prowadzono na rynek. Franciszek nigdy nie miał pieniędzy, więc zdjął swój płaszcz, który był wszystkim, co posiadał, i oddał go, aby uratować ich życie. I zaniósł te baranki do domu, tuląc je w ramionach.

Dzikie zwierzęta z gór, groźne wilki i płochliwe lisy z Syrii i Hiszpanii, które spotykał w czasie swoich wędrówek, także znały św. Franciszka. Był dla nich jak brat, który się ich nie bał i któremu mogły ufać – brat, który je rozumiał i im współczuł. Ptaki także go znały, jego przybycie zwiastowało spokój. Śpiewały razem z nim, ale to on miał z nich wszystkich najsłodszy głos.

Nie tylko żywe stworzenia, ale również zielone pola Włoch, drzewa, łąki, strumienie i kwiaty znały uśmiech św. Franciszka. Umiały w tym uśmiechu wyczytać wiele rzeczy, które tylko poeci umieją nazwać. Ale Franciszek je rozumiał, bo sam był poetą.

Jego twarz promieniała miłością, która obejmowała wszystko bez wyjątku. Bowiem św. Franciszek był bratem całego wielkiego świata i wszystkich stworzeń. Jego serce kochało nie tylko owce, pszczoły, ryby czy gołębie, ale także słońce i wiatr, księżyc i wodę. Ze wszystkich świętych, o których ludzie snują opowieści, Franciszek był najłagodniejszy i najbardziej przepełniony miłością. A jeśli „najlepiej modli się ten, w kim miłości najwięcej do wszystkich stworzeń, dużych i małych”, to z pewnością modlitwy św. Franciszka zostały wysłuchane przez Tego, „który stworzył i umiłował wszystko”.

Nikt nie był tak biedny, jak św. Franciszek. Nie miał ani grosika i nie chciał mieć.

– Lepiej dajcie je tym, którzy nie potrafią się uśmiechać – mawiał.

Chodził od drzwi do drzwi, prosząc o jedzenie, ale nie brał nigdy więcej niż kawałek chleba. Sypiał na podłodze, na sianie albo w ruinach jakiegoś kościoła – tam, gdzie zawiódł go los. Najczęściej spał na gołej ziemi, a za poduszkę służył mu kamień. Chciał być ubogi, bowiem Chrystus był ubogi, a Franciszek próbował żyć jak Pan.

W swojej zgrzebnej, brązowej szacie, związanej w pasie sznurkiem, bez kapelusza i butów, wędrował przez świat z uśmiechem i ze śpiewem na ustach. Miłość promieniowała z niego jak światło z gwiazdy i odbijała się w oczach każdego, kto na niego spojrzał. Bowiem w czasach krucjat cały świat kochał św. Franciszka. Nawet dziś, osiemset lat po tym, jak ten żebrak Boży przemierzał wyboiste drogi Włoch, jest wielu takich, którzy go kochają jak utraconego starszego brata.

Św. Franciszek nauczał wszystkich o dobroczynności i pokoju. Jego nauki były proste, bo nie wyczytał ich z książek, ale poznał wszystkie karty księgi ludzkiego serca. Jego słowa były jak ogień – ogrzewały i budziły z uśpienia. Nikt nie mógł się oprzeć mocy miłości i błagalnych próśb w nich zawartych. Tysiące ludzi wstąpiło do Zakonu Braci Mniejszych, który założył Franciszek, stając się jego pomocnikami w spełnianiu dobrych uczynków i dążeniu do świętości.

Kościół, jaki zbudował, nie miał drzwi – był nim cały świat, który Święty tak ukochał: góry, pola, lasy, gdziekolwiek zaniosły go nogi. Czasem nauczał w świetle gwiazd. Często przydrożne drzewa stawały się jego kaplicą, a błękitne niebo było jedynym dachem oddzielającym go od niebios. Nieraz śpiewał w chórze jedynie z braćmi ptakami, a jego parafianami były zwierzęta. Bo je także nauczał – choć mówiły w innym języku, one też były dziećmi Pana. Zawsze był dla nich pełen szacunku – szacunku, jaki jeden brat winien jest drugiemu.

Pewnego razu wracał przez Wenecję z zamorskiej podróży, gdy usłyszał, jak wielkie rzesze ptaków śpiewają w krzakach. Powiedział wtedy do swojego towarzysza:

– Nasi drodzy bracia, ptaki, wychwalają Stwórcę. Chodźmy więc do nich i zaśpiewajmy razem z nimi.

Jak powiedział, tak uczynili, a ptaki wcale nie spłoszyły się i nie odleciały, ale dalej ciągnęły swoje trele – i to tak głośno, że Franciszek i jego towarzysz nie słyszeli się nawzajem. Wtedy Święty odwrócił się ku ptakom i powiedział uprzejmie:

– Bracia, przestańcie śpiewać, dopóki nie skończymy naszej codziennej modlitwy do Boga.

Ptaki uciszyły się i nie przeszkadzały braciszkom zakończyć psalmu. Ale potem, kiedy nadeszła ich kolej, znów zaczęły śpiewać.

Innym znów razem, kiedy św. Franciszek nauczał w mieście Alvia leżącym pośród wzgórz, nadleciały jaskółki i świergotały tak głośno, że ludzie nie słyszeli głosu św. Franciszka. Ptaki wcale nie chciały przeszkadzać, więc Święty zwrócił się do nich i pozdrowił je uprzejmie.

– Moje siostry – powiedział – teraz moja kolej, aby przemawiać. Wy już mówiłyście, więc teraz dla odmiany posłuchajcie słowa Bożego i zamilknijcie, dopóki nie skończę kazania.

I znów ptaki, urzeczone uśmiechem i głosem Świętego, posłuchały prośby tego, który je tak kochał. Nie wiem jednak, czy zrozumiały kazanie.

A oto kazanie, jakie wygłosił pewnego dnia do ptaków, które rozsiadły się w krzakach wokół niego.

– Bracia ptaki, powinniście chwalić Stwórcę, który dał wam ubrania z piór, skrzydła do latania i czyste powietrze i który troszczy się o was, bo wy same mało o siebie dbacie.

To nie było długie kazanie, więc ptaki nie zdążyły zrobić się senne ani zmęczone i jestem pewna, że zrozumiały każde słowo. Święty pobłogosławił je, a potem puścił, a one dalej śpiewały, jak im nakazał.

Św. Franciszek nauczał w swoich kazaniach pokoju – nie znosił okrucieństwa i rozlewu krwi pomiędzy ludźmi. Ale także nauczał zwierzęta, aby były dobre. Najbardziej kochał łagodne owce, z których jedna prawie zawsze mu towarzyszyła, a w swych kazaniach na ich przykładzie pokazywał ludziom, jak powinno wyglądać ich życie. Jedna z historii opowiada o tym, jaką nauczkę dał pewnemu wilkowi – świadczy ona o tym, jaką władzę miał św. Franciszek nad groźnymi zwierzętami. Jest wiele opowieści o wilkach, które Święty oswoił. Jednak ten wilk, o którym zaraz posłuchacie, był najokropniejszy z nich wszystkich.

Ten wielki i dziki wilk napawał przerażeniem mieszkańców Gubbio. Nie tylko kradł nocami owce i krowy z farm, ale też lubił jadać na obiad ludzi. Z tego powodu mieszkańcy Gubbio bali się opuszczać miasto, bo mogliby zostać pożarci.

Wtedy do miasta zawitał św. Franciszek:

– Pójdę i poszukam tego wilka.

Ludzie z miasteczka błagali go, aby tego nie robił, bo bardzo go kochali i obawiali się, że już więcej nie zobaczą. Jednak Święty był stanowczy i wyszedł za bramy miasta.

Nie uszedł daleko, kiedy wyskoczył na niego wilk z rozdziawioną paszczą, warcząc przeraźliwie. Św. Franciszek uczynił znak krzyża i powiedział:

– Chodź tutaj, bracie wilku, w imieniu Chrystusa Pana zabraniam ci czynienia zła mnie czy komukolwiek innemu.

Wilk – jakby był oswojony – położył się u stóp św. Franciszka, łagodny jak owieczka.

Święty zaczął go ganić, mówiąc, że zasługuje na powieszenie za wszystkie grzechy, jakie popełnił – za złodziejstwo i mordowanie ludzi i zwierząt.

– Chciałbym, bracie wilku – powiedział – zaprowadzić zgodę między tobą a ludźmi. Nie dręcz ich już więcej, a oni ci wybaczą twoje przeszłe uczynki i ani psy, ani ludzie nie będą cię ścigać.

Na te słowa wilk zamerdał ogonem i skłonił głowę, aby pokazać, że zrozumiał. Włożywszy swoją prawą łapę w dłoń św. Franciszka obiecał, że nigdy już nie będzie kradł ani zabijał. Potem jak wierny pies podążył za Świętym na rynek w mieście, gdzie zgromadziły się tłumy ludzi, aby zobaczyć, co św. Franciszek zrobi z wielkim zwierzem, ich wrogiem, myśleli bowiem, że zostanie on ukarany. Ale Franciszek powiedział do nich:

– Słuchajcie, drodzy bracia: nasz brat wilk, który stoi tu przed wami, chce zawrzeć z wami pokój i obiecał mi, że nigdy już nie zrobi wam żadnej krzywdy, jeśli wy obiecacie dawać mu codziennie obiad. Ja za niego poręczę.

Wówczas powstała wielka wrzawa i ludzie jeden przez drugiego przyrzekali, że będą mu co dzień dawać jedzenie. Wilk znów zamerdał ogonem, zastrzygł uszami, skłonił głowę i podał łapę św. Franciszkowi, aby potwierdzić, że dotrzyma słowa. Wszyscy to widzieli. Słychać było okrzyki zdumienia i wielkiej radości, ponieważ św. Franciszek nie tylko uratował ich od tej okrutnej bestii, ale z przerażającego wroga uczynił łagodnego przyjaciela.

Po tym zdarzeniu wilk mieszkał w Gubbio przez dwa lata. Chodził od drzwi do drzwi, pokornie prosząc o jedzenie podobnie jak św. Franciszek. Nigdy więcej nie skrzywdził nikogo, nawet małych dzieci, które mu dokuczały. Wszyscy go kochali i dawali mu ulubione jedzenie i nawet pies nie zaszczekał na tego przyjaciela św. Franciszka. Dożył w ten sposób sędziwego wieku, a kiedy po dwóch latach umarł ze starości, mieszkańcy miasta byli bardzo zasmuceni. Nie tylko brakowało im cichego stąpania łap wilka, do którego tak się przyzwyczaili, ale przykro im też było, że Święty cierpiał z powodu utraty swego drogiego przyjaciela, który codziennie przypominał im o świętości Franciszka i władzy, jaką miał nad dzikimi zwierzętami.

Św. Franciszek nie mógł znieść cierpienia braci mniejszych, a zwierzęta o tym wiedziały. Nie nadepnąłby specjalnie na najmniejszego robaczka, zawsze omijał uważnie owady, pozwalając im odejść w spokoju. Ryby, które dostawał od rybaków, wrzucał z powrotem do wody, a one igrały wokół jego łodzi i nie chciały odpłynąć, dopóki im tego nie nakazał.

Pewnego razu, gdy był w miasteczku Gubbio, przyniesiono mu w prezencie żywego zajączka na śniadanie. Kiedy Franciszek zobaczył przerażone oczy małego stworzonka uwięzionego w ramionach jednego z braci zakonnych, jego serce wypełniło współczucie.

– Bracie mniejszy zajączku, chodź do mnie – powiedział. – Dlaczego pozwoliłeś się złapać?

Zajączek, jakby zrozumiał zaproszenie, wyrwał się z rąk zakonnika, pokicał do Franciszka i ukrył się w fałdach jego habitu. Ale kiedy Święty wyjął go stamtąd, a potem bardzo łagodnym głosem powiedział mu, że nie zostanie zjedzony na śniadanie i może odejść, zwierzątko wcale nie chciało go posłuchać. Wciąż powracało i tuliło się do swego nowego przyjaciela, jakby wiedziało, że tu będzie zawsze bezpieczne. W końcu św. Franciszek polecił jednemu z braci zanieść zajączka do lasu, do jego braci i sióstr o krótkich ogonkach, wśród których będzie bezpieczny.

Spędziwszy całe życie w jak Chrystus – w ubóstwie, na czynieniu dobrych, miłosiernych uczynków – św. Franciszek w końcu odnalazł miejsce, które mógł nazwać swoim. Nie był to ani kościół, ani klasztor, ani chata, ani nawet cela. Był to samotny szczyt góry, na którym mieszkały dzikie zwierzęta i ptaki. To odludne miejsce było darem Orlanda, bogatego arystokraty, który wybrał je dla św. Franciszka. I był to naprawdę cenny podarunek, którego strudzony żebrak Boży bardzo potrzebował. Był chory i słaby i bardzo już znużony podróżowaniem, a jego dobre oczy coraz gorzej widziały i nie mógł już wędrować po krętych drogach. Mimo to Franciszek był szczęśliwy.

Tak więc pewnego ciepłego wrześniowego dnia wyruszył z kilkoma zaufanymi braciszkami, aby objąć w posiadanie swój nowy dom. Zostawili za sobą miasteczka, farmy, rozsiane z rzadka chaty pasterzy i weszli na ciche wzgórza Włoch. Wspinali się i wspinali przez skały i wąwozy, dopóki nie zobaczyli nagiego szczytu, na którym miał zamieszkać Franciszek. Zmęczeni, ale szczęśliwi, usiedli pod dębem na odpoczynek, podziwiając piękny widok, jaki się przed nimi rozciągał.

Lecz nagle w powietrzu rozległa się muzyka – wyśpiewywane drżącymi głosikami pieśni najwyższej radości. Potem niebo pociemniało od furkoczących skrzydeł. Ptaki zamieszkujące górę zlatywały się zewsząd, aby powitać w domu swego drogiego brata. Były ich setki, siadały Świętemu na głowie i ramionach, a kiedy nie było już nigdzie indziej miejsca, wlatywały do kaptura brązowej opończy Franciszka. Braciszkowie przypatrywali się temu w zadziwieniu, choć już nieraz widzieli Świętego w podobnej sytuacji. Ale wieśniak, który prowadził osiołka, na którego grzbiecie jechał Franciszek, stał jak słup soli i nie mógł uwierzyć własnym oczom. To był cud, jakiego nigdy wcześniej nie widział.

Św. Franciszek był bardzo zadowolony.

– Drodzy braciszkowie – powiedział – myślę, że Naszemu Panu miłe jest to, że będziemy mieszkać w tym odludnym miejscu, bo nasi pierzaści przyjaciele tak radośnie nas witają.

Jakże ptaki nie miałyby być zadowolone z przybycia Świętego? Ach, jak one krążyły wokół szałasu z gałęzi, jaki pod bukiem na samym szczycie góry zbudowali dla Franciszka braciszkowie! Można je było zobaczyć o poranku, w południe i wieczorem, jak wtórowały pieśniom pochwalnym śpiewanym przez Świętego albo jak siedziały w milczeniu, gdy Franciszek rozmawiał z Bogiem.

Wiele cudownych rzeczy zdarzyło się na górze Monte Alverno, kiedy mieszkał tam św. Franciszek, ale żadna nie była cudowniejsza niż wielka miłość, jaką miał w sobie Franciszek – ta miłość była tak wielka, że objęła cały świat i sprawiła, że wszystkie stworzenia poczuły się braćmi i siostrami.

Każdy człowiek i każde zwierzę powinno kochać imię tego Świętego – niewinnego jak dziecko, prostego i radosnego św. Franciszka z Asyżu.

Abbie Farwell Brown

Powyższy tekst jest fragmentem książki Abbie Farwell Brown Święci przyjaciele zwierząt. Fascynujące opowieści o świętych.