Rozdział dwudziesty. Apostoł Japonii

Trudno nam obecnie, kiedy praktycznie wszyscy podróżują, a nasi przyjaciele w podróży mogą nam przesyłać wiadomości tak często, jak tylko sobie zażyczą, zrozumieć jak dziwnie musieli się czuć nasi przodkowie, kiedy wyruszali do krajów o których niemal nic nie było wiadomo i dla swoich rodzin w zasadzie stawali się martwi. Choć oczywiście tym krajom dodawał uroku właśnie fakt, że były nieznane i z tego powodu tak wielu podróżników porzucało domy i powierzało życie wzburzonym wodom oceanów. W wyprawach przodowała zawsze Portugalia. Dziewięć lat przed narodzinami Franciszka Ksawerego sławny Vasco da Gama wyruszył z Lizbony i wkopawszy złoty krzyż w ziemię Przylądka Dobrej Nadziei, siedem miesięcy później wylądował w Goa, mieście na zachodnim, czyli malabarskim, wybrzeżu Indii.

W ciągu tych ponad czterdziestu lat, jakie upłynęły od chwili, gdy do Goa przybył sławny podróżnik, rozrosło się ono w piękne miasto. Położone było na półwyspie, a obfite deszcze z chmur zatrzymywanych przez góry Ghatus położonych opodal wybrzeża sprawiały, że ziemia wokoło była bogata i rodziła prawdziwe bogactwo roślin. W niektórych miejscach spadało nawet siedem tysięcy sześćset milimetrów deszczu rocznie. Pomyślcie tylko, siedem tysięcy sześćset milimetrów, a w Anglii, która uchodzi za taki wilgotny kraj, spada rocznie tylko sześćset trzydzieści milimetrów deszczu!

Pod rządami Portugalii Goa rosło coraz większe i bogatsze. Budowano warsztaty rzemieślnicze i koszary dla żołnierzy, potrzebnych do utrzymania porządku w tym mieszanym społeczeństwie, złożonym z mahometan, hindusów i katolików. Przybywali tu też misjonarze, by nawracać ludność Goi i miast położonych dalej na południe, stopniowo podbijanych przez Portugalczyków.

Ród Ksawerów należał do hiszpańskiej szlachty, a ich zamek stał w pobliżu miasta Pampeluna w Nawarze. Franciszek był najmłodszym spośród wielu synów, a bracia patrzyli na niego zawsze jak na dziwoląga, ponieważ od najmłodszych lat wolał książki od brutalnych zabaw. Ale jeśli zechciał, pozwalali mu się z nimi ścigać, albo konkurować w skokach. Ich ojciec miał jednak takie samo upodobanie do ksiąg, jak Franciszek, więc kiedy siedemnastoletni syn oświadczył, że chce studiować na sławnym uniwersytecie w Paryżu, natychmiast uzyskał jego zgodę. Ojciec wiedział, że Franciszek już teraz jest dobrze wykształcony, a chociaż był młody, można mu było zaufać, że będzie na siebie uważał i nie wpakuje się w żadne głupie tarapaty, o których pogłoski docierały czasami do odległej Nawarry.

Lata, które Franciszek spędził w Paryżu, najpierw jako student, a potem jako nauczyciel, były radosnym i spokojnym okresem. W pogodne dni chodził na dalekie spacery nad Sekwanę wraz z przyjaciółmi, Piotrem Fabrem i Ignacym Loyolą, dużo starszym od siebie rodakiem. Czasami, kiedy wypełnili wszystkie obowiązki, wspinali się na wzgórze Montmartre, odwiedzić ludzi, którzy od świtu do zmierzchu tłukli kamienie w kamieniołomach. Gdyby Franciszek chciał prowadzić łatwe życie, mógł bez problemu osiągnąć swój cel, gdyż oferowano mu wówczas stanowisko kanonika przy katedrze w Pampelunie, co otwierało drogę do godności biskupa, a może nawet – bo kto mógł przewidzieć, jak obrócą się sprawy? – do papieskiej tiary. Ale wpływ Ignacego Loyoli okazał się silniejszy niż ambicje i marzenia młodego człowieka. Pewnej księżycowej nocy w sierpniu 1534 roku sześciu przyjaciół, w tym Franciszek, spotkało się potajemnie w krypcie kościoła i przysięgło przestrzegać reguły ułożonej przez Loyolę, byłego żołnierza Karola V.

W ten sposób powstał zakon jezuitów, który sześć lat później został oficjalnie uznany przez papieża Pawła III.

Pierwsze doświadczenia, jakie Franciszek zebrał w podróży były bardzo nieprzyjemne, nawet jak na owe czasy. Nowi członkowie zakonu, rozpaleni opowieściami Loyoli o Jerozolimie i świętych miejscach, jakie tam zwiedzał, zapragnęli poświęcić życie nawracaniu mieszkających w Palestynie Turków. W 1536 roku uzgodniono, że Ignacy wróci do Hiszpanii i załatwi swoje sprawy i sprawy Franciszka, który nie chciał wystawiać się na łzy i wyrzuty rodziny. Potem Ignacy miał się spotkać z towarzyszami w Wenecji, gdzie, jeśli tylko czekało się cierpliwie, zawsze znalazł się jakiś statek wypływający na Wschód. Ale jak się dostać do Wenecji? Nie było to łatwe, zważywszy, że szalała właśnie wojna między cesarzem Karolem V a królem Francji Franciszkiem I i normalna droga z Marsylii do Genui, a potem przez równiny Lombardii była dla nich zamknięta. Jedyny szlak wiódł przez Lotaryngię, Szwajcarię i Tyrol, gdzie na ziemi zalegały śniegi, a na dodatek nasi wędrowcy prawie nie mieli pieniędzy i nie znali języka niemieckiego. Jednak, niezrażeni takimi i innymi przeszkodami, otulili się w długie szaty, jakie nosili studenci paryskiego uniwersytetu, do plecaków włożyli biblie, książeczki do nabożeństwa i brewiarze, po czym, ująwszy w ręce tęgie kije, które służyć mogły różnym celom, ruszyli w drogę. Biorąc pod uwagę jej długość i stopień trudności, cud, że ukończyli podróż tak szybko. Już w styczniu 1537 roku, dwa miesiące od wyruszenia z Paryża, znaleźli się w Wenecji, gdzie właśnie przybył i Ignacy. Znużeni wędrowcy odpoczęli nieco, po czym łodziami wyprawiali się odwiedzać i pocieszać chorych i umierających w szpitalach. Ale po dwóch miesiącach Ignacy nakazał im udać się do Rzymu, ponieważ przed wyruszeniem z misją do Jerozolimy koniecznie trzeba było uzyskać zgodę papieża.

Choć nastał już marzec i Wielki Post, podróż z Wenecji do Rzymu okazała niewiele łatwiejsza niż poprzednia. Pielgrzymi postanowili, że będą pościć – co nie miało pewnie aż takiego znaczenia, zważywszy jak trudno było czasami o żywność – i utrzymywać się z żebraniny. Ulewne deszcze rozmyły drogi, a wody rzek wezbrały. Ludzie nie rozumieli kim są podróżni, ale przypuszczali, że należą do hiszpańskiej armii, która w 1527 roku zajęła Rzym. To wydarzenie było dla Włochów kamieniem obrazy, która nadal tliła się głęboko nawet w duszach wieśniaków, a jezuici odczuwali ją na każdym kroku. Łóżka, jakich użyczano im w szpitalach, były często tak brudne, że nie potrafili się zmusić, by na nich spocząć, nawet w ramach pokuty. Kiedy prosili o schronienie, wieśniacy zatrzaskiwali im drzwi przed nosem, a przewoźnicy nie chcieli przeprawiać ich na drugą stronę rzek, chyba że oddali im koszulę, lub coś innego na wymianę. Wreszcie, z wielką ulgą, dotarli do Rawenny i nie zatrzymując się nawet, żeby podziwiać jej cuda, ruszyli natychmiast do Ankony. Ale tu ponownie odczuli boleśnie na własnej skórze, że człowiek, który ufa miłosierdziu ludzi i nie zabiera w podróż pieniędzy, głupio czyni. Kapitan statku nie chciał im pozwolić wysiąść w Ankonie, ponieważ nie mieli czym zapłacić za przejazd, ale wreszcie zgodził się, by Franciszek zszedł na ląd razem z Szymonem Rodriguezem i zdobył potrzebne pieniądze dając w zastaw swój brewiarz. Franciszek ruszył na rynek i zdał się na łaskę sprzedawców żebrząc to o jabłko, to o rzodkiew, to o coś, co na pewno już się nie sprzeda. Dobre wieśniaczki, litując się nad jego bladością i słabym głosem, dały mu o wiele więcej niż prosił, więc nie tylko wszyscy się najedli, ale nawet zostało dość na sprzedaż, by zdobyć pieniądze za przejazd.

W końcu wędrowcy przekroczyli Apeniny i ujrzeli przed sobą Rzym. Papież przyjął ich bardzo uprzejmie, a podczas uczty zainicjował dysputę pomiędzy jezuitami a rzymskim klerem, na temat niektórych punktów doktryny i dyscypliny Kościoła, aby przekonać się na własne oczy, co to za ludzie. Pielgrzymi spełnili wszelkie jego oczekiwania, więc nie tylko dał im zgodę na podróż do Jerozolimy (wiedząc dobrze, że wkrótce wybuchnie wojna pomiędzy Wenecją a Turkami, która uniemożliwi im tę wyprawę), ale również podarował im pieniądze na opłacenie podróży do Ziemi Świętej. Wielka szkoda, że nie podarował im dość, by mogli również wrócić morzem do Wenecji, ponieważ w drodze powrotnej często popadali w wielkie kłopoty i nie mieli do jedzenia nic prócz szyszek, które przecież ani nie są smaczne, ani pożywne.

Tak jak przewidział papież, wkrótce wybuchła wojna i jezuici nie mogli popłynąć do Jerozolimy. Miło nam jednak stwierdzić, że zwrócili uczciwie wszystkie pieniądze, jakie podarował im na ten cel.

***

Przez następne trzy lata Franciszek przebywał we Włoszech, udając się wszędzie tam, gdzie go posyłał Ignacy. Pomimo częstych chorób, powodowanych przez zbyt surowe posty i wielkie trudy, odwiedzał szpitale, wygłaszał kazania, nauczał dzieci i zdobywał nowych członków zakonu, który już wkrótce zatwierdził papież. Ale pół roku przed tym wydarzeniem, jego przełożony oznajmił mu, że musi ruszać w inną podróż, skoro Jerozolima jest na razie zamknięta dla chrześcijan – na misję do Indii.

Miał ją rozpocząć natychmiast. Nakazano mu już następnego dnia rano, w towarzystwie Szymona Rodrigueza, ruszać do Lizbony, a to dlatego, że jezuita, któremu powierzono to zadanie, nagle zapadł na poważną chorobę. Franciszek usłuchał bez słowa protestu. W głębi duszy czuł, że żegna się z Europą na wieki, a choć podczas podróży przez Hiszpanię znalazł się ledwie kilka kilometrów od domu swego ojca, nie zboczył z drogi, nie chcą sprawić ani sobie, ani rodzinie dodatkowego bólu kolejnym rozstaniem. W Lizbonie był na szczęście zbyt zajęty, by myśleć o swoich uczuciach. Miał setki rzeczy do zrobienia i tyleż osób do odwiedzenia. Rodzina królewska głęboko interesowała się jego planami i pragnęła mu pomóc, ale jedyny dar jaki zgodził się przyjąć, to ciepłe ubrania na podróż.

Statek gubernatora podniósł kotwicę 7 kwietnia 1541 roku, w dniu urodzin Franciszka Ksawerego, który znajdował się na pokładzie. To była okropna podróż, wypełniona rozmaitymi troskami. Mogli natrafić na ciszę morską i nie móc płynąć dalej aż do wyczerpania się zapasów. Mogli się rozbić, albo zostać schwytani przez piratów, albo tłok na pokładzie i kiepskie wyżywienie mogły spowodować wybuch zarazy. W owym czasie tak bardzo obawiano się skalistych wybrzeży Przylądka Dobrej Nadziei, że co bardziej nerwowi pasażerowie mieli w zwyczaju zabierać ze sobą całun, aby, jeśli statek się rozbije, a oni umrą, mogli zostać godziwie pochowani na morzu. Nie bardzo tylko wiadomo, kto miałby ich tam pochować.

Zgodnie ze zwyczajem, podróż odbywano w pięć czy sześć statków, które sobie pomagały w przypadku niebezpieczeństwa. A skoro na statku gubernatora tłoczyło się aż dziewięćset osób, reszta zapewne była jeszcze bardziej zapełniona. Pomijając krótką podróż z Włoch do Hiszpanii, był to pierwszy rejs Franciszka Ksawerego. Z początku cierpiał strasznie na chorobę morską, ale kiedy już poczuł się lepiej, zaprzyjaźnił się z załogą i pasażerami, choć jedni i drudzy często zachowywali się niezgodnie z prawem i brakowało im dyscypliny. Kiedy mijali równik, na statku pojawił się szkorbut. Tak wielu powaliła ta choroba, że tylko Franciszek i jego dwóch towarzyszy opiekowali się biedakami, myli ich, a nawet prali im ubrania. W końcu ujrzano Przylądek Dobrej Nadziei ze wznoszącym się na nim złotym krzyżem, ale podróż przeciągnęła się tak bardzo, że gubernator postanowił spędzić zimę w portugalskich posiadłościach w Mozambiku położonych na przeciwko wyspy Madagaskar. Tu Franciszek, wyczerpany wszystkim co przeżył, zachorował na niebezpieczną gorączkę i na własną prośbę został zaniesiony do szpitala.

Kiedy w marcu 1542 roku wydano rozkaz, aby flota znów wyszła w morze, Franciszek Ksawery czuł się na tyle dobrze, by wejść na pokład, pozostawił jednak na lądzie swych towarzyszy, ojca Pawła z Camerino i Mansilhasa, który jeszcze nie złożył ślubów zakonnych, aby opiekowali się chorymi, póki nie wyzdrowieją.

Po dwóch miesiącach podróży na horyzoncie pojawiło się Goa, a w słońcu rozbłysnął złoty krzyż Vasco da Gamy. Ksawery bez zwłoki odwiedził biskupa i zgłosił mu swą gotowość wypełnienia wszystkiego, co mu nakaże, mimo że papież mianował go swym legatem i nie był winien posłuszeństwa nikomu. Potem udał się do szkoły dla chłopców, którą założono tu kilka lat wcześniej i która wspaniale rozkwitała. Stworzono ją w nadziei, że jeśli chłopcy zostaną dobrze wykształceni – a pod tym względem jezuici byli niezwykle staranni – może również, w swoim czasie, zostaną misjonarzami i pójdą nauczać innych. Ksawery zachęcał gubernatora, by przeprowadzał często inspekcję więzień i szpitali, aby z miejsca dostrzegać i naprawiać wszelkie nadużycia, codziennie spędzał też wiele godzin na odwiedzaniu wiernych w ich domach. Czasami wygłaszał kazania w miejscach publicznych, a kiedy nauczył już dzieci katechizmu i wyznania wiary, chodziły grupą po ulicach wyśpiewując je w głos, z Ksawerym na czele.

Daleko na południu Półwysep Indyjski kończy się przylądkiem Komoryn, na przeciwko którego leży wyspa Cejlon. Po wschodniej stronie tego półwyspu mieszczą się najsławniejsze łowiska pereł na świecie. Tereny te zamieszkiwało wówczas plemię Parawów, biedni i słabi ludzie, którzy kilka lat wcześniej zostali wciągnięci w spór z o wiele silniejszymi od siebie mahometanami i zwrócili się o pomoc do Portugalczyków. Ci natychmiast zaproponowali im ochronę, o ile Parawowie uznają za króla monarchę Portugalii, co krajowcy, nie widząc innej drogi wyjścia, zgodzili się uczynić. Portugalczycy wypełnili swoją część układu: zmusili wrogów Parawów do ucieczki, a łowiska pereł znowu znalazły się w rękach plemienia. Następnie wszyscy Parawowie przyjęli chrzest, który przypominał pewnie bardzo chrzest Rusi, za czasów Wielkiego Księcia Włodzimierza, pięćset lat wcześniej. Wówczas lud wkraczał do rzeki grupami, a każda grupa otrzymywała jedno imię: jedną chrzczono Jan, drugą Piotr i tak dalej.

Ochrzciwszy plemię Parawów i uczyniwszy ich chrześcijanami przynajmniej z nazwy, Portugalczycy zostawili ich samych sobie. Kiedy przybył między nich Franciszek, odkrył, że są równie nieświadomi chrześcijaństwa jak niemowlęta. Zaczął, jak zwykle, od nauczania dzieci, gdyż zauważył, że one najchętniej się uczyły.

– Często zdarza się, że omdlewają mi ręce przy ich chrzczeniu – mówił. – Ich nienawiść do bałwochwalstwa jest wielka. Same przewracają figurki bożków, rozbijają je i depczą nogami.

Widać Franciszek zapomniał o własnym dzieciństwie i o swoich braciach, skoro sądził, że takie zachowanie wynikało jedynie z religijnego zapału, albo że ich „nieustraszone świadectwa przeciw rodzicom, w przypadkach kłótni, używania brzydkich słów i upijania się” były jedynie „znakiem łaski”.

Zapewniwszy ciągłość nauczania chrześcijaństwa na wybrzeżu i wygłosiwszy wiele kazań w miastach tej części kraju, Ksawery ruszył wykonać nowe zadanie, czekające go po drugiej stronie Oceanu Indyjskiego.

Handel z Portugalią sprawił, że królowie Celebes i kilku innych wysp zaczęli stawiać pytania na temat chrześcijaństwa, a wielu je nawet przyjęło. W Malakce na Półwyspie Malajskim, wielkim rynku, na którym sprzedawano towary z Chin i Indii, Arabii i Persji, istniała już baza chrześcijańska, a kiedy Franciszek usłyszał, że wysyłano misjonarzy, by nauczali mieszkańców wysp, natychmiast postanowił się do nich przyłączyć. We wrześniu 1545 roku dotarł do Malakki. Podczas czterech miesięcy, jakie tam spędził, stał się przyczyną wielu nawróceń i choć zawsze traktowano go grzecznie i uprzejmie, czuł że nie robi na tych ludziach większego wrażenia i że najprawdopodobniej ci, których ochrzcił, wrócą do dawnych błędów, gdy tylko go zabraknie. Kilka miesięcy spędził na innych wyspach, a na Amboynie spotkał Cosmo Torresa, Hiszpana, który został jego przyjacielem i współpracownikiem do końca jego dni. W trakcie drugiej podróży do Malakki, po wizycie w Indiach, Franciszek Ksawery dowiedział się, że na morzach na północ od Chin leży grupa wysp nazywanych Japonią, gdzie „cały naród przewyższa wszystkie inne w pragnieniu wiedzy”. Kilku portugalskich kupców, zawsze szukających okazji rozszerzenia swych rynków, dotarło już do tamtejszych portów, ale to od młodego Japończyka, który uciekł z klasztoru buddyjskiego, gdzie szukał azylu przed karą za morderstwo, a którego przyprowadził do niego w Malakce jeden z przyjaciół, dowiedział się Franciszek więcej o tym dziwnym ludzie. Anger, bo tak się nazywał młodzieniec, a przynajmniej tak przyjął Ksawery, wielokrotnie rozmawiał z „Apostołem Indii”, gdyż podczas swych podróży zdołał nauczyć się trochę portugalskiego. Co ciekawe, wrażenie, jakie zrobił młody Japończyk na misjonarzu, prawie nie różni się od relacji składanych przez współczesnych podróżników. Anger zadawał masę pytań na temat doktryny chrześcijańskiej i nigdy niczego nie trzeba mu było powtarzać dwa razy. A kiedy z kolei Ksawery zapytał, czy myśli, że jest szansa by Japonia przyjęła wiarę chrześcijańską, odparł, że jego lud będzie słuchać i pytać i ważyć słowa kaznodziei, ale będzie również wymagać, by jego życie było dobre.

– Jeśli reszta Japończyków jest równie gorliwa w zdobywaniu wiedzy jak Anger, przewyższają geniuszem wszystkie inne narody – wykrzykuje Ksawery, a jego słowa brzmią nam w uszach jeszcze i dzisiaj.

Po załatwieniu spraw misji w Indiach, w kwietniu 1549 roku, Franciszek Ksawery wsiadł na statek w mieście Koczin, zamierzając dotrzeć do Japonii drogą przez Malakkę. Towarzyszyła mu niewielka grupa przyjaciół, a wśród nich ojciec Cosmo Torres, Anger, czyli obecnie ojciec Paweł z Santa Fe (ta nazwa oznacza tyle, co „Święta Wiara”) i dwaj lub trzej japońscy uczniowie, którzy znaleźli drogę do szkoły w Goi. Rzecz jasna obecność tych młodych ludzi była dla Ksawerego wielką pomocą, gdyż mógł z nimi rozmawiać przez wiele tygodni. Uczył się od nich podstaw ich języka, obyczajów ich ludu, jak również historii Japonii i obu panujących w niej religii. Wcześniej miał już kontakt z tą, którą nazywano buddyzmem, a której nauczał pięćset lat przed Chrystusem młody hinduski książę, mieszkający nad rzeką Ganges. Ta religia rozlała się po dużej części Azji. Gautama, czyli Budda, ustalił ścisłe zasady dobrego życia, ale niestety, dwa tysiące lat po jego śmierci, jego uczniowie odeszli od nich daleko.

Gubernatorem Malakki był wówczas syn Vasco da Gamy, odkrywcy Przylądka Dobrej Nadziei. Wyposażył on misjonarzy we wszystko, czego mogli potrzebować w podróży, jak również przekazał na ich ręce hojne dary dla prawdziwego władcy Japonii. Okazało się bowiem, że choć w tym kraju od mniej więcej tysiąca ośmiuset lat oficjalnie władzę sprawuje dynastia Jimmu, reprezentowana przez cesarza, czyli Mikado, w dwunastym wieku faktyczna władza wpadła w ręce cesarskiego ministra i naczelnego wodza armii, czyli szoguna. Aż do roku 1868, kiedy rządzący wówczas Mikado zerwał nagle swoje zobowiązania i w wielkim stopniu przyjął europejski sposób życia, cesarz był tak naprawdę tylko cieniem, o którym mówiło się z wielkim szacunkiem, i którego otaczano wielkim luksusem, ale którego faktyczna władza była równie wielka, jak najmłodszego z jego poddanych.

Nim Ksawery wyruszył w drugą część swej podróży, bardzo uradował go list od portugalskich kupców przebywających w Japonii. Pisali, że rozmawiali o chrześcijaństwie z kilkoma Japończykami, a ci wydawali się dobrze nastawieni do tej wiary, zaś pewien wielki pan japoński (czyli daimyo, jak nazywano tam szlachtę) wysłał posłów do Goi, by zaprosili nauczycieli. List donosił dalej, że kiedy po wylądowaniu kupcy poprosili daimyo władającego tymi ziemiami o wyznaczenie im domu, w którym mogliby zamieszkać na czas załatwiania interesów, ten oddał im do dyspozycji grupę pustych budynków. Domy były duże i wygodne, a kupcy bardzo się cieszyli z tak dobrych kwater – dużo lepszych niż oczekiwali. W nocy jednak obudziło ich zimno – nadal panowała zima – i stwierdzili, że ciepłe koce, którymi byli przykryci, zsunęły się na podłogę. Przykryli się nimi ponownie, tym razem owijając się mocno i zasnęli, ale to samo stało się po raz drugi. Dziwne wydarzenie powtarzało się przez wiele nocy, aż wreszcie biedni i niewyspani kupcy zaczęli podejrzewać, że ktoś się z nich naigrywa. Kilka nocy później wszystkich obudził przerażający krzyk, więc chwycili miecze i wpadli do pokoju, z którego dobiegał, a w którym sypiał służący. Jednak drzwi zamknięte były od środka, a w odpowiedzi na ich krzyki, ktoś zapytał, o co chodzi.

– To ty nam powiedz! – zawołali kupcy. Jednak, kiedy służący otworzył drzwi, okazało się, że nic mu nie jest, a w pokoju nie ma nikogo prócz niego.

– Myśleliśmy, że ktoś cię zamordował – narzekali, na co sługa odpowiedział:

– Kiedy się obudziłem, miałem wrażenie, że ktoś jest w pokoju, a kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem najbardziej przerażający widok w życiu. Ale w strachu uczyniłem znak krzyża i ten widok zniknął.

Następnego dnia sługa poprzybijał krzyże do wszystkich drzwi domu, a sąsiedzi, którzy usłyszeli hałas – pamiętajcie, że domy w Japonii budowane były głównie z papieru, ze względu na częste trzęsienia ziemi – przybiegli zapytać, co takiego zobaczyli cudzoziemcy.

– Dlaczego mielibyśmy coś widzieć? – spytał jeden z kupców, który nie lubił, jak sobie z niego żartowano, a przypuszczał, że właśnie o to chodzi. Wówczas Japończycy wyjaśnili, że dom jest nawiedzany przez złego ducha – „z tych, które są plagą w tych okolicach” – i dziwili się, że chrześcijanie znoszą jego sztuczki, aż tak długo. Czy mają jakieś zaklęcie, które sprawia, że się nie boją? A jeśli tak, to czy szlachetni panowie zechcą je zdradzić swoim sługom?

– To z pomocą tego znaku zwalczyliśmy zjawę – odparł kupiec unosząc krzyż i natychmiast Japończycy zaczęli robić krzyże z papieru albo drewna i przybijać je do swoich domów.

„I od tej pory – kończył się list – miasto przestało być nawiedzane przez złe duchy.”

Franciszek zawsze okropnie obawiał się podróży i prawdopodobnie spodziewał się, że ta z Malakki do Japonii będzie jeszcze bardziej niebezpieczna niż dotychczasowe. Jednakże obawy nie powstrzymały go od długich rozmów z japońskimi uczniami, w których znów zdumiało go ich „pragnienie wiedzy”. Ksawery wysyłał potem do domu relacje o Japończykach i o tym, jak go przyjęli w mieście Kagoshima, a jego pierwsze wrażenia były bardzo dobre.

„Ze wszystkich narodów, które poznałem nie pamiętam bym znalazł inny, chrześcijański lub pogański, który tak powstrzymywałby się od kradzieży” – pisze. „Ci ludzie skłaniają się do wszystkiego co jest dobre i szlachetne… Wśród ludów barbarzyńskich nie ma innego, który wykazywałby tak wielką naturalną dobroć, jak Japończycy”.

Być może Ksawery zbyt wielką wagę przywiązywał do ich zainteresowania kazaniami, gdyż ciekawość jest cechą charakterystyczną wszystkich Japończyków. Niemniej słuchali go z uwagą i przez chwilę naprawdę wydawało się, że chrześcijaństwo zastąpi obie panujące w tym kraju religie.

Jak już mówiliśmy wcześniej, jezuici byli świetnymi nauczycielami i bardzo rzadko zdarzało się, by otworzyli misję bez szkoły. Najlepszych nauczycieli kierowali do nauczania najmłodszych uczniów, ponieważ tych najtrudniej było uczyć. Nic więc dziwnego, że Ksawery poczuł się zaskoczony ilością japońskich szkół i wielkim uniwersytetem w Kioto, inaczej nazywanym Miako, gdzie mieszkał szogun, oraz wagą jaką przywiązywano do kształcenia chłopców. Posyłano ich do szkoły już w wieku ośmiu lat, a przebywali tam aż do ukończenia dwudziestego roku życia, kiedy wyszukiwano im żonę. Miłość do dzieci, z której Ksawery był powszechnie znany, sprawiła, że tym łatwiej zauważył troskę, z jaką traktowano zabawne, małe, czarnowłose istotki, biegające w luźnych sukienkach i wykrzykujące z zachwytu na widok licznych kwiatów, jakie przynosiła na wyspy wiosna. Wkrótce się z nimi zaprzyjaźnił i uczył je katechizmu, a w sercu hołubił wielkie nadzieje co do ich przyszłości. Nie wiedział, powracając z Japonii do Indii, że niektórym z tych dzieci dane będzie oddać życie za wiarę.

Co naturalne, najwcześniej pojawiły się konflikty z bonzami, czyli buddyjskimi duchownymi, którzy przekonali jednego z daimyo, rządzącego w okolicach Kagoszimy, aby pod karą śmierci zabronił swoim poddanym przechodzenia na wiarę chrześcijańską. Jednak nawet pomimo tego edyktu, jeszcze przez kilka miesięcy pozostawiano chrześcijan w spokoju. Franciszek i jego towarzysze podróżowali z wyspy na wyspę, jak zwykle nauczając i wygłaszając kazania. Ich podróże pełne były niebezpieczeństw, które zwykłym ludziom trudno sobie wyobrazić. W Japonii wybuchła wojna domowa, a wszędzie można było się natknąć na grupy żołnierzy. Wieśniacy wymyślali misjonarzom i obrażali ich, a często nawet obrzucali kamieniami. Ziemię zalegał głęboki śnieg, a pewnego razu misjonarze zgubili się w lesie. Ponieważ słońce skryło się za chmurami, nie potrafili ustalić kierunku i już zaczęli sądzić, że przyjdzie im spędzić tę noc pod gołym niebem i zapewne zamarznąć na śmierć, kiedy nagle zjawił się jakiś jeździec wiozący pudło, które sprawiało wrażenie jakby w każdej chwili mogło spaść na ziemię. Zatrzymał się na widok misjonarzy i zapytał skąd się tu wzięli. Odparli, że nie mają pojęcia w którą stronę iść, na co on roześmiał się grubiańsko i powiedział:

– Niech ten człowiek weźmie mój bagaż i idzie za mną, a szybko znajdziecie się na skraju lasu.

Pełen wdzięczności Franciszek wziął pudło na ramię i ruszył szybko przed siebie nie chcą stracić z oczu konia. Szedł tak szybko, że wkrótce jego towarzysze zostali w tyle. Dopiero wiele godzin później, idąc po śladach konia i piechura, dotarli na otwartą przestrzeń i ujrzeli niewielkie miasteczko. Wyczerpany Ksawery leżał na ziemi, a stopy i nogi miał tak strasznie posiniaczone i spuchnięte, że musieli zanieść go na rękach do gospody i pozwolić mu wypoczywać wiele dni, nim mógł kontynuować podróż.

Historia misji w Japonii jest historią kontrastów. Szogun, niektórzy daimyo i lud wydawali się chętni przyjęciu chrześcijaństwa i zgotowali Ksaweremu wspaniałe przyjęcie w Miako. Okazano mu względy bez precedensu – jadał przy stole szoguna, widywał go codziennie i prowadził z nim rozmowy o swojej religii. Na chrześcijaństwo nawrócił się niejeden bonza, co tym bardziej rozgoryczyło pozostałych, a Franciszek czuł, że zbliżają się prześladowania. Życie chrześcijan zależało wyłącznie od dobrej woli różnych władców, przede wszystkim szoguna, tylko kto mógł przewidzieć jak długo będą mogli na nią liczyć?

Dlatego z bardzo mieszanymi uczuciami przyjął listy nakazujące mu natychmiastowy powrót do Indii wraz z portugalską flotą handlową. Nigdy nie planował pozostać w Japonii dłużej niż dwa lata, wystarczające, by zorganizować misje, a ten czas właśnie dobiegał końca. Ale tak obiecujące początki kazały mu obawiać się o przyszłość przedsięwzięcia, stąd bardzo trudno mu było opuszczać nawróconych w chwili, gdy zbliżało się do nich niebezpieczeństwo. Ale posłuszeństwo było jego pierwszym obowiązkiem, a co do reszty, musiał pokładać ufność w Bogu. Tak więc po raz ostatni udał się do Bongo, by zganić księcia za jego złe życie, a jego słowa jak zwykle nie pozostały bez odzewu. Jednak nie czuł się uspokojony. Japończyków, których znał, łatwo było pobudzić do ruchu – i to w każdym kierunku.

W listopadzie 1551 roku Ksawery wyruszył do Indii, wysławszy wcześniej prośbę, aby oddelegowano do Japonii innych misjonarzy, gdyż praca i ciągłe podróże przekraczały możliwości kilku ojców, którzy pozostali w tym kraju. W odpowiedzi na jego prośby do Miako wyruszył ojciec Baltazar Gago i kilku innych duchownych. Po uprzejmym powitaniu ze strony szoguna udali się do portu Amanguczi, po drugiej stronie gór, gdzie czekał na nich ojciec Torres. Obaj duchowni nie przebywali długo razem: Baltazar wyruszył do przydzielonej mu prowincji, a miesiąc później, w chwili wybuchu wojny domowej, Torres został zmuszony przez nawróconych Japończyków, którzy nie chcieli, by się narażał, do wyjazdu do Bongo, gdzie nadal panował pokój.

Taka sytuacja utrzymywała się przez następne pięć lat. Misjonarze nie ustawali w swych wysiłkach i ochrzcili tysiące nawróconych. Cieszyli się z tego ogromnie, ale równocześnie czuli, że w tym powodzeniu czai się niebezpieczeństwo, no bo czyż możliwe jest, by bonzowie siedzieli i patrzyli spokojnie jak topnieje ich władza? Wcześniej dwa czy trzy razy podburzyli swoich wyznawców do rewolty i nie trzeba było zaraz być geniuszem, żeby przewidzieć, iż kolejne takie starcie będzie dużo poważniejsze.

Bonzowie wykorzystali wreszcie okazję, jaka nadarzyła się w Firando. Tamtejszy książę nakazał portugalskim duchownym opuścić miasto, a oni, ze względu na dobro nawróconych, nie śmieli nie posłuchać tego rozkazu. Ich wyjazd stał się sygnałem do wybuchu zamieszek, podczas których burzono kościoły – bez wątpienia przy współudziale dzieci Buddy. Ale prośby i groźby bonzów nie przynosiły efektów: nawróceni trwali przy swej wierze i nawet egzekucja niewolnicy nie miała wpływu na ich postawę, ponieważ Japończycy, w przeciwieństwie do większości Europejczyków, wcale nie obawiali się śmierci.

Kiedy prześladowania już się zaczęły, rozprzestrzeniały się szybko na coraz to nowe tereny. Ojcowie, którzy uciekli z Firando, zostali schwytani przez Japończyków, rozebrani do naga i puszczeni wolno. Przez wiele dni ukrywali się w jaskini, bez jedzenia i światła, aż wreszcie, z pomocą przyjaciół, zdołali dotrzeć do prowincji Bongo. Tu chodzili od miasta do miasta i nawet założyli trzy szpitale, w których znajdowali schronienie chorzy, trędowaci i podrzutki. Tutejszy książę nadal stał po ich stronie i chciał im nawet dać pieniądze. A kiedy odmówili ich przyjęcia, przekazał je, zgodnie z ich prośbą, na utrzymanie szpitali.

Sytuacja misji w Japonii zmieniała się co chwila i sprawy wkrótce obróciły się na lepsze. Najbardziej wpływowy człowiek w Japonii wziął chrześcijan pod swoją opiekę, a chociaż sam nie przeszedł na chrześcijaństwo, nawrócił się jeden z daimyo i został ochrzczony imieniem Bartłomiej. Na swoich szatach kazał wyhaftować krzyż, co już samo w sobie było aktem odwagi, gdyż w Japonii, podobnie jak w starożytnym Rzymie, śmierć na krzyżu była zarezerwowana dla najgorszych zbrodniarzy. W ten sposób obwieszczając swą wiarę światu, stanął na czele zbrojnych oddziałów i otoczył miejską świątynię. Żołnierze zajęli pozycje nie żywiąc żadnych podejrzeń, ponieważ zgodnie ze zwyczajem nim ruszyli w bój, modlili się o zwycięstwo. Dziwne jednak, że bez protestu posłuchali księcia, gdy polecił, aby zniszczyli wizerunek Buddy. Po zawarciu pokoju zrównał z ziemią i inne świątynie na swych ziemiach, a nawet, o czym słyszymy z przykrością, zabronił przygotowywać tradycyjne, coroczne uczty dla zmarłych krewnych.

Cześć oddawana zmarłym przodkom zawsze była dla Japończyków najważniejsza, dlatego, jak jeden mąż, powstali przeciw tej obrazie. Bez znaczenia był fakt, że Bartłomiej przekazał biednym pieniądze przeznaczone na przygotowanie uczty. Swą decyzją uderzył poddanych w najczulsze miejsce, a oni nie zamierzali mu tego zapomnieć. Wybuchło powstanie. Bartłomiej zdołał uciec, ale wkrótce został otoczony w swej wielkiej kamiennej fortecy w górach. Choć ostatecznie stłumił bunt, jego akcja przyniosła poważne szkody religii chrześcijańskiej.

Rok 1582 jest przełomową datą w historii Japonii, ponieważ właśnie wtedy do papieża Grzegorza XIII wysłane zostało, przez najbardziej wpływowych japońskich książąt, niezwykłe poselstwo z prośbą o udzielenie pomocy chrześcijaństwu w ich kraju. Niezwykli byli również sami posłowie – czterech młodych daimyo, wszyscy w wieku poniżej szesnastu lat. Ruszyli w drogę pod opieką dwóch ojców jezuitów, którzy po drodze pokazali im wszystkie miasta sławne ze swych budowli i zabytków. Należy sądzić, że takie widoki zapadły głęboko w pamięć chłonnych, młodych umysłów. Kiedy tylko dotarli do Włoch, na ich spotkanie wyszły tłumy ludzi ciekawych, jak też wyglądają ci przybysze z drugiej strony świata i jak się będą zachowywać. Zobaczyli jednak tylko czterech smukłych, bladych i dość niskich młodzieńców, milczących, ale wcale nie nieśmiałych. Z niesamowitą swobodą dosiedli wysłane po nich konie, a od Europejczyków odróżniał ich tak naprawdę tylko strój – nosili białe kimona o szerokich rękawach, podtrzymywane przez zwiniętą szarfę, a haftowane w przepiękne ptaki i kwiaty. Ich doskonale wyważone miecze miały pochwy i rękojeści wysadzane drogimi kamieniami i wzorzystą emalią. W takich strojach, jadąc za powozami ambasadorów Hiszpanii, Francji i Wenecji, w otoczeni rzymskich notabli, przejechali przez całe miasto na audiencję u papieża. Gdy opuszczali Rzym, wcześniej obejrzawszy intronizację nowego papieża, Sykstusa V, byli już członkami zakonu Złotej Ostrogi i złożyli przysięgę, że do ostatniej kropli krwi bronić będą religii chrześcijańskiej.

Prześladowania, które w Japonii długo jedynie się tliły, miały przybrać bardziej powszechną formę pod rządami sławnego szoguna, Hideyoshiego, który – z pomocą armii złożonej w dużej mierze z chrześcijan – podbił królestwo Korei. Być może, gdyby jezuitów pozostawiono samym sobie, pokój panowałby jeszcze przez jakiś czas, ale z Filipin przybyła do Japonii grupa franciszkańskich misjonarzy, których religijny zapał był większy niż rozsądek. Przez swoje pozbawione taktu zachowanie i otwarte narzucanie swojej religii mieszkańcom Nagasaki, gdzie znajdowała się najbogatsza misja w Japonii, ściągnęli na siebie wygnanie. Jezuici, mając kilkuletnie doświadczenie, radzili im, by zachowywali się rozsądnie i przypominali, że w tym konflikcie chodzi o przyszłość Kościoła katolickiego w Japonii. Przybycie nowego, mianowanego przez papieża, biskupa, rozsądnego człowieka o nazwisku Martinez, na pewien czas załagodziło konflikty z szogunem, potem jednak do uszu Hideyoshiego dotarły wieści, że franciszkanie po raz kolejny pogwałcili jego rozkazy. Zaczął wtedy podejrzewać, że ma do czynienia ze skomplikowanym spiskiem, w celu usunięcia go z tronu, a utwierdził się dodatkowo w tym domyśle, kiedy do jego uszu dotarły słowa pewnego hiszpańskiego kapitana. Powiedział on podobno, że Filip II zawdzięcza swe wielkie posiadłości głównie misjonarzom.

Te głupie i nieostrożne słowa stały się podzwonnym chrześcijaństwa w Japonii.

Przede wszystkim należało stwierdzić, kto tak naprawdę jest chrześcijaninem, przygotowano zatem odpowiednie pismo, na którym chrześcijanie mieli wpisać swoje imiona. Wszyscy posłuchali tego rozkazu – nawet dzieci – choć rozumieli doskonale, że spis ma na celu ułatwienie ich odnalezienia, jeśli zaczną się prześladowania. Jednak w owej chwili Hideyoshi chciał tylko śmierci franciszkanów. Jezuitów jako zakon raczej lubił i zamierzał oszczędzać ich tak długo, jak będzie miał pretekst, by tak czynić.

Na równinie Nagasaki zebrał się wielki tłum, żeby obejrzeć egzekucję. Przyprowadzono męczenników: ojców franciszkanów, dwóch lub trzech jezuitów, którzy uczęszczali do ich kościoła i kilkoro małych dzieci. Wszyscy zostali skazani na taką samą śmierć – przez ukrzyżowanie. Choć taki sposób egzekucji zarezerwowany był dla ludzi zdegradowanych społecznie, i tak był zapewne dużo litościwszy niż inne ferowane w Japonii wyroki. Zresztą skazanych tylko przywiązywano do krzyży, a zabijano ich pchnięciem mieczem.

Taka więc śmierć spotkała męczenników, którzy w pogardzie mieli zarówno modlitwy swych krewnych, jak i propozycje darowania życia, jeśli wyprą się wiary.

Śmierć Hideyoshiego dała chrześcijanom krótką chwilę wytchnienia, ale pod władzą jego następcy (który usunął od władzy syna Hideyoshiego), przestrzeganie edyktów wydanych przeciw jezuitom i franciszkanom zależało całkowicie od tego, co się podobało danemu księciu.

W Higo wiele osób wygnano z domów, a każdy, kto udzielił im schronienia, podlegał karze śmierci. Dopiero po sześciu miesiącach nieliczni ocaleni mogli znaleźć azyl u swoich współwyznawców.

Z wdzięcznością przyjęli zezwolenie na chwilę odpoczynku u dobrych jezuitów, choć wielce zasmuciły ich wieści, że w Higo wydano nowy edykt, wzywający chrześcijan pod karą śmierci do udziału w ceremonii, która miała się odbyć w domu jednego z bonzów. Na straży edyktu miał stać namiestnik, a ci, którzy go usłuchają, mieli zostać uznani za ludzi, którzy powrócili do religii Buddy i uniewinnieni. Namiestnik robił co w jego mocy, by przekonać dwóch szlachciców – Jana i Szymona, jego bliskich przyjaciół – by wypełnili rozkaz, gdyż miał nadzieję, że inni pójdą za ich przykładem. Na próżno jednak nalegał, by przekupili bonzę, aby zaświadczył, że porzucili chrześcijaństwo, albo by poddali się całej ceremonii prywatnie, tak aby nikt się nie dowiedział. Ani Jan, ani Szymon nie chcieli go słuchać, a kiedy zmusił Jana, by stawił się przed bonzą, który przemocą położył mu na głowie księgę buddyjską, ten tak głośno wyznał swą wiarę, że nie można było powstrzymać natychmiastowej egzekucji.

Z Szymonem namiestnikowi wcale nie powiodło się lepiej. Młodzieniec przebywał z matką, a kiedy namiestnik zaczął nalegać, by nie pozwoliła synowi poświęcić życia dla wiary, kobieta, która sama również była chrześcijanką, oświadczyła, że Szymona spotka wielki zaszczyt jeśli umrze za swego Pana. Rozzłoszczony namiestnik opuścił ich dom, a następnie, zgodnie z tradycją, wysłał do Szymona człowieka, który był przyjacielem ich obu, aby wykonał wyrok śmierci. Szymon wesoło przyjął Jotiwawę i poprosił matkę, by przyniosła dla gościa ciepłą wodę do obmycia, jakby to było święto. Następnie, wraz z żoną i matką, przeszedł do największego pokoju, a za nim trzech chrześcijańskich braci i szlachcic wyznaczony na kata. Szymon umarł modląc się do Boga o litość, a nazajutrz jego żona i matka umarły w taki sam sposób.

Ze wszystkich stron Japonii napływały wieści o setkach i tysiącach męczenników za wiarę, wśród których było wiele dzieci. Krąży opowieść o pewnej chrześcijańskiej rodzinie, która została skazana na śmierć w prowincji Arima. Kiedy ojciec i stryj oddali już życie, odłożono chwilowo egzekucję babki i dwóch małych chłopców.

– Wasz ojciec umarł za Chrystusa i wy też musicie – powiedziała babka, kiedy dostała wiadomość.

– Czy mogło przydarzyć się coś lepszego? – odparli chłopcy. – Kiedy to nastąpi?

– Zaraz – odparła. – Idźcie pożegnać się z matką.

Chłopcy wyszli, ustalili z nianią, którzy koledzy mają dostać ich zabawki, po czym przywdziali białe szaty, które już dawno przygotowała im babka, wiedząc, że ten dzień kiedyś nadejdzie. Potem poszli do matki.

– Żegnaj droga matko – powiedzieli klękając. – Zostaniemy męczennikami.

– Och! Gdybym tylko mogła odejść razem z wami! – wykrzyknęła, gdyż ona i jej córka uniknęły wyroku śmierci. – Wasz ojciec wyciąga już ramiona, by was powitać. Klęknijcie, rozluźnijcie kołnierze, skłońcie głowy i wołajcie: „Zlituj się Jezu!”.

Gdy to mówiła, weszli żołnierze, zabrali dzieci i zanieśli je tam, gdzie czekała babka.

Szczęście mieli ci, których skazano na śmierć od miecza, gdyż już wkrótce droga męczenników do wiecznego życia zaczęła wieść przez ogień i straszne tortury. W końcu, w 1614 roku, postanowiono zupełnie wygnać chrześcijan z królestwa, a ze wszystkich czterech zakonów, jakie w tym czasie działały w Japonii – gdyż dominikanie i augustianie również otworzyli tu swoje misje – tylko jezuitom pozwolono odprawić pożegnalną Mszę Świętą w Miako. Potem odesłano ich do Nagasaki, skąd udali się w różne strony na wygnanie.

Masakry trwały jeszcze przez wiele lat, aż wreszcie w Japonii prawie zupełnie nie było chrześcijan. Następnie zamknięto wyspy przed cudzoziemcami, oprócz portów Nagasaki i Firando – Japonia stała się niczym zapieczętowana księga, póki w 1868 roku Mikado nie postanowił uczynić jej równie wolnym krajem, jak te na Zachodzie.

Andrew i Lenora Lang

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrew i Lenory Langów Święci znani i nieznani.