Rozdział drugi. O tym, jak Tankred walczył pod znakiem krzyża

Kiedy Piotr prowadził do Bizancjum samowolnych i awanturniczych prostaków, ludzie szlachetnie urodzeni, którzy przyrzekli wziąć udział w Świętej Wojnie, zbierali armię pierwszej krucjaty. Za Jerozolimę gotowych było walczyć wielu odważnych rycerzy. Jednym z najodważniejszych był pochodzący z Niemiec Godfryd, który w czasach pokoju oczarowywał wszystkich doskonałymi manierami i słodyczą mowy, ale w bitwie był odważny, bezlitosny i silny jak rozwścieczony lew. Niegdyś walczył u boku cesarza Niemiec przeciw papieżowi, a od tamtego czasu dręczył go lęk, gdyż tylko jednej rzeczy obawiał się na tym świecie – potęgi Kościoła. Dlatego uradował się bardzo, kiedy usłyszał o kazaniach Piotra. Uwolnienie Jerozolimy wydawało mu się wspaniałą rzeczą, pomyślał również, że jeśli pomoże zdobyć Święte Miasto dla Rzymu i wiary chrześcijańskiej, nie spotka go po śmierci kara za to, że walczył przeciw papieżowi. Wraz z nim postanowiło wyruszyć do Jerozolimy dwóch jego braci oraz wielu innych panów.

Nie wszyscy, którzy za nim poszli, mieszkali na dworach. Wielu było wśród nich rzemieślników i chłopów, przyłączyli się do nich również dzicy ludzie w łachmanach, pochodzący z wybrzeży Szkocji. Trafi li do obozu Godfryda pokazując po drodze palcami znak krzyża. Wszyscy wiedzieli, co taki znak oznacza i pokazywali przybyszom drogę.

We Włoszech zbierał armię rycerz o imieniu Boemund. Był równie odważny i mądry jak Godfryd, ale pod innymi względami wcale go nie przypominał, no może jeszcze tylko tym, że był wysoki i przystojny. Boemund chciał wywalczyć ziemię dla siebie, a ponad wszystko inne pożądał kraju i bogactw greckiego cesarza. Kiedy usłyszał o krucjacie, doszedł do wniosku, że łatwo znajdzie jakiś pretekst, żeby zdobyć sobie ziemie w Grecji, jeśli pokłóci się z cesarzem w sprawie krucjaty. Ale nie powiedział tego oczywiście swoim żołnierzom. Choć Jerozolima i Prawdziwy Krzyż niewiele go obchodziły, potrafi ł mówić o nich równie porywająco jak Piotr, a pewnego dnia, wygłaszając mowę do żołnierzy, podarł na kawałki swą wielką, czerwoną chorągiew i przygotował z niej krzyże dla wszystkich, którzy chcieli je wziąć.

Wraz z Boemundem wyruszył w drogę jego kuzyn, Tankred, który był mu najwierniejszy ze wszystkich ludzi – rzecz zadziwiająca, ponieważ uważano go za „rycerza doskonałego” i wiele czynów Boemunda musiało mu być nienawistnych.

Kiedy grecki cesarz poprosił Rzym o pomoc, chciał, aby papież przysłał ludzi, którzy będą się bili pod jego sztandarem i wygrywali bitwy w jego imieniu. Nie miał żadnego pożytku z hałastry, jaka przybyła do Bizancjum wraz z Piotrem, a kiedy na pola wokół miasta napłynęły prawdziwe armie krzyżowców, poczuł przerażenie. Ci silni i weseli rycerze i ich zdyscyplinowane drużyny, byli w jego oczach znacznie gorsi, niż bezużyteczna banda, która zjawiła się wcześniej. Cesarz wiedział co nieco o tym, jak jałowa jest ziemia otaczająca zamki na północy i jak surowe życie prowadzą nawet najbogatsi z przybyszów, dlatego był pewien, że żyzne równiny jego kraju i miasta o marmurowych pałacach będą ich kusić, by zdobyć je dla siebie. Nigdy nie zadowoli ich walka wyłącznie o uwolnienie Ziemi Świętej.

Jego obawy były całkiem uzasadnione. Kiedy krzyżowcy patrzyli na mury Bizancjum, mieli wrażenie, że to zaczarowane miasto. Na okolicznych polach rosło bujne zboże, a drzewa w sadach uginały się pod ciężarem owoców. W samym mieście domy otaczały przepiękne ogrody, a ulice wznosiły się coraz wyżej i wyżej w kierunku złocistych dachów pałacu, ponad którymi połyskiwały w słońcu trzy kopuły. W pobliskim kościele Świętej Zofii, pełno było złota i klejnotów, a poniżej miasta, na migotliwych wodach zatoki Złotego Rogu, uchodzącej do wąskiego skrawka morza oddzielającego Europę od Azji, unosiły się statki.

Kiedy Boemund i Tankred dotarli do Bizancjum, zobaczyli, że część armii, które przybyły tu przed nimi, obozuje po jednej stronie cieśniny, a część po drugiej. Tankred bardzo chciał ujrzeć wszystkich rycerzy zebranych po azjatyckiej stronie przesmyku, ale okazało się, że cesarz nie chce użyczyć krzyżowcom statków do przeprawy, póki wszyscy wodzowie krucjaty nie przyrzekną, że kiedy odbiorą Jerozolimę z rąk muzułmanów, uczynią go jej panem.

To żądanie bardzo rozzłościło rycerzy. Zawsze zatrzymywali dla siebie miasta, które zdobywali i zupełnie nie widzieli powodu, dla którego mieliby oddać Jerozolimę. Ale cesarz był człowiekiem przebiegłym. Stwierdziwszy, że nie zdoła w sposób uczciwy skłonić przybyszów, by przyrzekli mu to, czego pragnął, postanowił uciec się do innych sposobów. Przeprawił część krzyżowców na drugą stronę przesmyku, gdyż nie chciał, by zbyt wielka ich liczba obozowała wokół Bizancjum, a kiedy już podzielił ich siły, spróbował przeforsować swoją wolę.

Ugościł rycerzy w pałacu i dał im do zrozumienia, że uważa ich za wspaniałych i szlachetnych ludzi, choć tak naprawdę pogardzał nimi bardzo, ponieważ, choć byli odważni, nie obchodziła ich ani nauka, ani sztuka. Ukrywał jednak tę pogardę, jaką żywił do nich on sam i jego lud. Rozmawiał z Godfrydem o grobie, w którym pogrzebano ciało Chrystusa i o Prawdziwym Krzyżu, aż ten zaczął myśleć, że cesarzowi równie mocno jak jemu zależy na Jerozolimie i oświadczył, że będzie go odtąd uważał za swojego cesarza. Dokładnie tego pragnął przebiegły Grek, którego oczywiście wcale nie obchodziło Święte Miasto. Natomiast z Boemundem cesarz wcale nie rozmawiał o Jerozolimie. Oprowadził go po pałacu, a gdy po drodze mijali otwarte drzwi pewnej komnaty, Boemund zajrzał do środka i oniemiał ze zdumienia na widok leżących w niedbałych stosach klejnotów, srebra i złota oraz cennych mebli.

– Ach! – wykrzyknął krzyżowiec. – Jakież zwycięstwa musiał odnieść ten, który posiada to wszystko!

– Te skarby należą do ciebie – usłyszał w odpowiedzi.

Boemund oświadczył, że nie może przyjąć takiego daru, choć tak naprawdę bardzo pragnął go posiadać i jeszcze tej nocy wszystko, co wprawiło go w taki zachwyt, gdy zajrzał do komnaty, spoczęło w jego własnym namiocie. Oczywiście w zamian przyrzekł zrobić wszystko, czego zażąda od niego cesarz. Władca Greków ucieszył się z tych słów, gdyż przykład Boemunda mógł skłonić innych rycerzy do złożenia podobnej przysięgi, wiedział jednak doskonale, że ten krzyżowiec nie dotrzyma obietnicy ani chwili dłużej, niż będzie to dla niego korzystne.

Tylko jeden z rycerzy nie chciał uznać władzy cesarza. Był nim Tankred, który pogardzał płochymi przyjemnościami Bizancjum, złotem i pochlebstwami cesarza. Pewnego dnia jakiś grecki szlachcic odezwał się do niego niegrzecznie, a Tankred uderzył go publicznie na ulicy. Po tym czynie jego życie znalazło się w niebezpieczeństwie, więc rozstał się ze swą błyszczącą zbroją, włożył szaty prostego żołnierza i uciekł przez wąski przesmyk do tej części armii, która już przeprawiła się do Azji. Ale cesarz nie pozwolił innym rycerzom iść w jego ślady, póki Tankred nie uzna jego władzy. W końcu Boemund przeprawił się do kuzyna i powiedział mu, że odmawiając służenia cesarzowi, wstrzymuje ruch całej armii i nie pozwala jej wyruszyć na odsiecz Świętego Miasta. Tankred nadal ufał kuzynowi i nie potrafi ł odmówić jego naleganiom. Ustąpił, miał jednak nadzieję, że cesarz wkrótce złamie swoją obietnicę pomocy krucjacie, ponieważ wtedy i oni byliby zwolnieni ze zobowiązań, jakie poczynili wobec niego. W końcu władca Bizancjum użyczył krzyżowcom swych statków i wyprawił rycerzy w drogę, mamiąc podarkami i obietnicami. Równocześnie wysłał posłańców do Saracenów, by ostrzegli ich przed zbliżającym się atakiem. Armia krzyżowców, która wylądowała w Azji, nie miała o tym rzecz jasna pojęcia. Była wielka, liczyła sto tysięcy konnych i wielu, wielu piechurów. Nie sposób sobie wyobrazić zgiełku jaki czynili ci żołnierze. Brzęczały i głośno klekotały ciężkie pancerze koni, a szczęk zbroi zagłuszał nawet tętent ich kopyt. Często słychać było śmiech dzieci z mijanej wioski albo jakiejś wesołej damy, która towarzyszyła ojcu lub mężowi w niebezpiecznej wyprawie do Jerozolimy. Marszowi armii towarzyszył dźwięk trąbek i głośne nawoływania heroldów: „Ocalcie Grób Święty!”. Promienie słońca igrały wśród błyszczącej broni i kolorowych proporców wojska.

Maszerowali przed siebie radośnie, aż dotarli do miasta o nazwie Nikea, którego mury obronne były tak grube i mocne, że po ich szczycie mogły ścigać się konie. Miasta broniło ponadto aż trzysta wież. Po jednej stronie pod same mury podchodziły wody jeziora, po drugiej wznosiły się strome góry. Czarne chorągwie Turków powiewały na stromym zboczu, a każdą taką chorągiew otaczały namioty muzułmańskich żołnierzy.

Krzyżowcy oblegali miasto przez siedem tygodni. W tym czasie przed murami często dochodziło do walk z obrońcami miasta, a Tankreda zawsze można było znaleźć w samym środku bitwy. Wszędzie, gdzie się zjawiał, armia Świętego Krzyża obracała w perzynę wszystko na swej drodze, a wróg uciekał do swego obozu. Ale miasto ciągle się trzymało, a z jego murów spadał na krzyżowców deszcz groźnych strzał i kamieni. Szczególnie dał im się we znaki pewien potężny muzułmanin, który zdawał się nigdy nie chybiać celu. Strzelał z łuku, ciskał kamienie i oszczepy, a każdy jego pocisk niósł krzyżowcom śmierć. Ale pewnego dnia stał się tak śmiały, że odrzucił tarczę, stanął na murach i zaczął obrażać tłoczących się w dole wrogów. Natychmiast napięto cięciwy w stu łukach i sto strzał przecięło powietrze, ale kiedy spadły na ziemię, okazało się, że Turek nadal stoi na murach, nietknięty. Zupełnie jakby chroniły go czary. Obraził jednak armię Krzyża, a Godfryd to słyszał. Cały obóz zamarł, kiedy wódz Niemców uniósł swój łuk. Nikt inny nie wystrzelił razem z nim, więc strzała Godfryda samotnie przecięła powietrze. Wszyscy wstrzymali oddech, a po chwili ciało olbrzyma, trafi one w samo serce, runęło martwe z murów prosto do fosy.

Rycerze nie mogli pojąć, jakim cudem mieszkańcy Nikei nie cierpią głodu. Ci, którzy strzelali z łuków i rzucali kamienie, sprawiali wrażenie silnych i w dobrej kondycji, a przecież oblegający już od siedmiu tygodni dzień i noc strzegli bram miasta. Wreszcie odkryli, co się dzieje: w bezksiężycowe noce żywność przeprawiano przez jezioro w łodzi, po czym wciągano na linie na mury miasta. Z początku krzyżowcom wydawało się, że nie zdołają powstrzymać tych transportów, ale w końcu ułożyli plan. Jezioro, które podchodziło pod same mury Nikei oddzielał od morza tylko wąski pas ziemi. Krzyżowcy posłali do cesarza prośbę o okręty i sanie, a on chętnie ją spełnił, ponieważ chciał, żeby nadal myśleli, że zamierza pomagać im w bitwach. Kiedy wszystko było gotowe, krzyżowcy poczekali aż zapadnie zmrok, a wtedy grupa rycerzy pognała na koniach nad morze. Przybywszy na miejsce, osadzili statki na saniach i przeciągnęli je przez piaszczysty pas ziemi na jezioro. Kiedy wstał dzień i muzułmanie ujrzeli statki wroga pod murami miasta, zrozumieli, że nie dotrze już do nich żadna pomoc, ani lądem ani morzem.

Krzyżowcy bardzo się cieszyli z takiego obrotu sprawy.

„Jeszcze tylko kilka godzin i Nikea wpadnie w nasze ręce” – myśleli.

I rzeczywiście, kilka godzin później Nikea poddała się, ale na jej murach pojawił się nie sztandar krzyżowców, a chorągiew cesarstwa wschodniego. Wszyscy byli tym bardzo zaskoczeni i zagniewani.

– Co to ma znaczyć? – pytali żołnierze rycerzy.

Ale rycerze również nie mieli pojęcia, co się stało. Jakimś sposobem do Nikei przedostali się dwaj greccy generałowie i przekonali obleganych, że będzie dla nich dużo lepiej, jeśli poddadzą się cesarzowi, a nie armiom z Północy.

Pomimo gniewu i rozczarowania krzyżowcy nie pozostali w miejscu żałując, że nie im przypadła Nikea. Przeciwnie, cieszyli się, ponieważ zmusili do uległości tak silne miasto i ruszyli w dalszą drogę. Tym razem podzielili się na dwie grupy, aby łatwiej im było znaleźć dość żywności. Ale Turcy obserwowali ich marsz, po czym, na szybkich, arabskich koniach wracali do swoich władców z wieściami, jak beztrosko porusza się armia krzyżowców. Kraina, przez którą maszerowali, była piękna i bardzo bogata. W pewnym momencie Boemund wydał rozkaz postoju nad rzeką, która płynęła przez pokrytą trawą równinę, wśród kęp drzew. Wokoło panował spokój i zupełna cisza. Tankred usłyszał, jak heroldowie po trzykroć nawołują: „Ocalcie Święty Grób!” i pomyślał z radością, że być może już wkrótce ten okrzyk nie będzie potrzebny. Ale nagle wśród namiotów rozległy się inne nawoływania.

– Wróg atakuje!

I nim żołnierze zdążyli chwycić broń, za rzeką pojawił się wielki tuman kurzu, w którym co i raz migały białe turbany i zielone szaty muzułmanów.

Strzały padały tak gęsto, jak deszcz, a choć odbijały się od kolczug rycerzy, przebijały łączenia pancerzy koni, które szalały z bólu. Rogi i bębny oraz straszliwe wrzaski Turków jeszcze bardziej płoszyły biedne wierzchowce. Konie Arabów były lżejsze i szybsze niż konie rycerzy. Kiedy krzyżowcy atakowali, wróg uciekał przed nimi, a potem zawracał i atakował po raz drugi.

Podczas tej bitwy Tankred omal nie zginął. W pewnej chwili zobaczył jak pada jego brat i być może to sprawiło, że stał się nieostrożny. Ale Boemund bystrym wzrokiem wypatrzył go wśród bitwy – otoczonego przez wrogów, ze złamaną lancą – rzucił się przez rzekę, ze straszliwym okrzykiem spadł na Turków i ocalił kuzyna.

Kiedy krzyżowcy zajęci byli bitwą, inna część sił wroga zajęła ich obóz. Rycerze nie mogli równocześnie walczyć przeciw obu grupom atakujących. Choć ani myśleli ulegać przeciwnikom, wielu prostych żołnierzy zaczęło tracić odwagę. Nagle rozległy się okrzyki radości, bo oto oczom walczących ukazał się Godfryd i jego hufce. Głosy duchownych podały znany okrzyk bitewny: „Taka jest wola Pana! Taka jest wola Pana!”.

Turcy, zmęczeni długą walką, nie byli w stanie stawić czoła nowej sile. Krzyżowcy odparli ich, a potem ścigali i zabijali. W ręce chrześcijan wpadł również obóz wroga, w którym znaleźli nową, dziwną broń oraz wiele wielbłądów i koni. Przybysze z Europy ze zdumieniem oglądali dziwne wschodnie narzędzia walki i z zachwytem oprowadzali wokoło wielbłądy.

Ale przed nimi kryło się dużo większe niebezpieczeństwo. Z bitwy uciekła pewna liczba Turków, którzy wprawdzie nie byli w stanie pokonać krzyżowców, ale mogli czynić im krzywdę. Wyprzedzali chrześcijańską armię, palili miasta na jej drodze i tratowali zboże na polach. Czynili tak przez aż osiemset kilometrów, pozostawiając za sobą domy w ruinie i spustoszony kraj.

Była właśnie najgorętsza pora roku. Armie maszerowały przez zniszczoną krainę, cierpiąc ogromnie z pragnienia. Śmierć dosięgała ludzi i konie. Tych ostatnich padło tak wiele, że wozy z zaopatrzeniem musiały ciągnąć psy i kozy.

Wreszcie któregoś dnia ktoś zauważył na łapach jednego z psów wilgotny piasek. Potem znaleziono mokry piach na sierści drugiego. Zapanowało wielkie poruszenie. Wszyscy rzucili się szukać śladów psich łap, które mogły doprowadzić krzyżowców do wody. Wreszcie natrafi ono na ślad i tysiące słaniających się z pragnienia żołnierzy dotarły do górskiego strumienia, w którym kąpały się psy. Ale pili wodę tak łapczywie, że trzystu z nich zmarło na miejscu, na brzegu potoku.

Kiedy krzyżowcy znów ruszyli na południe, w kierunku Jerozolimy, szybko dogonili bandy Turków. Niektórzy muzułmanie chronili się w miastach, a rycerze często ścigali ich po ulicach i zabierali im broń.

Pewnego dnia Tankred poprowadził swoich ludzi do Tarsu i wywiesił na murach swoją chorągiew, co oznaczało, że miasto należy teraz do niego. Wówczas Baldwin, jeden z braci Godfryda, zażądał połowy łupów. Ale mieszkańcy Tarsu byli chrześcijanami, a Tankred nawet własnym ludziom nie pozwalał ich łupić, więc tym bardziej nie zamierza ł pozwalać na to ludziom Baldwina. Jednak Baldwin był głuchy na jego argumenty. Przemocą wdarł się do miasta, zerwał sztandar Tankreda i wrzucił do fosy.

Tankred bardzo się rozzłościł, podobnie jak jego żołnierze, którzy kochali go i wychwalali jego odważne czyny. Czuli straszliwą złość, że ktoś śmiał w ten sposób potraktować ich pana i chcieli zaraz zaatakować ludzi Baldwina i wygnać ich z Tarsu. Ale Tankred błagał, aby nie napadali na braci krzyżowców i przypomniał im o Świętej Wojnie o Jerozolimę. Następnie wyprowadził ich z Tarsu i zajął miasto Malmistra. Ale Baldwin nie znalazł w Tarsie spodziewanych bogactw i wkrótce żołnierze Tankreda znów ujrzeli znienawidzone proporce pod murami Malmistry. Tym razem Tankred uległ woli swoich żołnierzy i ruszył przeciw Baldwinowi, nie miał jednak serca do walki z towarzyszem. Zaraz następnego ranka obaj rycerze spotkali się w przyjaźni na oczach swych ludzi i przysięgli zapomnieć o przeszłości.

Tankred nie miał więcej kłopotów z chciwością i podłością Baldwina, gdyż brat Godfryda, wraz z grupą doborowych żołnierzy, porzucił armię krzyżowców, wykradł się w środku nocy z obozu i ruszył wywalczyć sobie własne państwo.

W końcu, po wielu miesiącach wyczerpującego marszu, krzyżowcy stanęli na skalistych wzgórzach, skąd widać było żyzną dolinę rzeki Orontes. Po obu stronach nurtu ciągnęły się sady i pola uprawne, a dalej widać było Antiochię, miasto piękne i bardzo silne, którego wielka twierdza wznosiła się wysoko ponad mury. Powszechnie nazywano je „Królową Wschodu”. Wkrótce krzyżowcy rozbili obóz w tej zielonej dolinie, a słońce igrało wesoło na białych płachtach namiotów, błyszczącej broni, puklerzach w kolorze złota, purpury i zieleni oraz na barwnych proporcach hufców.

Żołnierze byli zmęczeni długim marszem, a także głodem i pragnieniem, które tak często przyszło im cierpieć w drodze. Zamiast otoczyć miasto, rozproszyli się po okolicy, by ucztować do syta. Oddawali się marzeniom o czynach, jakich dokonają, kiedy powinni po prostu wziąć się do dzieła.

Była jesień, utrzymywała się ciepła i słoneczna pogoda. Pędy winorośli uginały się pod ciężarem owoców, bydło pasło się na łąkach, a na polach dojrzewało zboże. Od czasu do czasu z miasta wyprawiały się bandy muzułmanów i napadały na poszukujących żywności krzyżowców. Wówczas rycerze dosiadali koni i ruszali do walki, zyskując wielką chwałę, ale samo miasto pozostawało równie bezpieczne, jak do tej pory.

Kiedy nadeszła zima i obóz zmienił się w bagno, krzyżowcy pojęli jak nierozważne było wybicie całego bydła i marnowanie zboża i wina. Gdyby okazali zapobiegliwość, zdołaliby zgromadzić więcej niż dość żywności na deszczowe, zimowe dni, a może nawet byliby już w Antiochii. Tankred i jego ludzie co i raz wyprawiali się na poszukiwania żywności dla armii, a potem patrzył z goryczą, jak marnowane są zapasy, które z tak wielkim trudem gromadził. Wielu zdemoralizowanych żołnierzy próbowało nocą uciekać z obozu. Tankred zawsze był gotów i do pomocy i do walki. Pewnej nocy, kiedy pełnił straż, ujrzał dwie postaci wspinające się na wzgórze i odniósł wrażenie, że zna jednego z tych ludzi. Spiął konia, wjechał na strome zbocze i dogonił zbiegów. Okazało się, że jeden z nich to rycerz, a drugim jest sam Piotr Pustelnik! Kaznodzieja sądził, że łatwo będzie zawładnąć Świętym Miastem, dlatego długie oczekiwanie i beztroska rycerzy odebrały mu całą odwagę, aż wreszcie postanowił uciekać. Niemniej, kiedy dogonił go Tankred, przysiągł na Ewangelię, że nigdy więcej nie opuści armii, póki Jerozolima pozostawać będzie w rękach muzułmanów.

W końcu krzyżowcy wkroczyli do Antiochii, ale bynajmniej nie dzięki sile swego oręża. Kuzyn Tankreda, Boemund, dogadał się z jednym ze strażników w mieście. Powiedział o tym rycerzom, ale dodał, że nie zaprowadzi ich do Antiochii, póki nie uznają jej za jego własność. Początkowo wodzowie krucjaty nie chcieli się zgodzić. Nie podobał im się podstępny plan Boemunda i nie chcieli, by został panem Antiochii. Ale wkrótce nadeszły wieści, że na odsiecz miastu nadciąga muzułmańska armia i zaniepokojeni rycerze zgodzili się przekazać miasto Boemundowi.

Noc, którą wybrali na szturm, była ciemna i burzowa, a w dolinie zawodził wiatr. W blasku błyskawic pojawiały się namioty obozu oraz mury i wieże miasta, a potem znów znikały w mroku. Strażnik opuścił im z wieży drabinę, ale nikt nie chciał się po niej wspiąć pierwszy. Krzyżowcy byli wojownikami a nie rabusiami, a szalejąca burza kazała im myśleć, że same moce natury walczą z ich haniebnym planem. Jednakże Boemundowi niestraszna była podłość. Kiedy zobaczył, że nikt nie chce ruszać pierwszy, sam zaczął się wspinać po drabinie, a w ślad za nim poszło sześćdziesięciu rycerzy. Otworzyli bramy miasta i wkrótce armia krzyżowa wdarła się na ulice. Niemniej twierdza była tak silna i dobrze broniona, że rycerzom nie udało się jej zdobyć.

Głupi żołnierze znów zaczęli się objadać żywnością znalezioną w mieście i nie mieli pojęcia, że zbliża się do nich armia muzułmańska, póki nie zobaczyli tureckiej konnicy w obozie, który niedawno porzucili. Po kilku dniach w mieście skończyła się żywność, a wróg czyhał na krzyżowców i w twierdzy i w dolinie. Wielu chrześcijan próbowało wtedy uciekać. Przezywano ich tancerzami na linie, ponieważ w taki sposób spuszczali się z murów miasta. Pomyśleć, że ci ludzie mniej bali się armii tureckiej niż głodu! Wkrótce żołnierze stracili całą nadzieję i zaszyli się w kościołach i domach, aż Boemund zaczął podpalać budynki, żeby ich wykurzyć. Ale choć ogień zmuszał ich do powrotu na stanowiska, nie mógł napełnić odwagą.

Rycerze popadali w rozpacz. Tankred ślubował nigdy nie opuścić armii, póki będzie miał u boku choć sześćdziesięciu ludzi, ale niewielu było równie odważnych jak on. Dowódcy armii zebrali się na naradę, jak ocalić Antiochię i siebie samych przed muzułmanami, a kiedy siedzieli i rozmawiali, stanął przed nimi pewien mnich, zwany Piotrem Bartłomiejem. Nadszedł tak cicho, że ich zaskoczył, i spytał pokornie, czy mógłby przemówić. Okazało się, że trzykrotnie objawił mu się apostoł Andrzej, powtarzając następujące słowa:

– W Antiochii, w kościele mego brata, świętego Piotra, za ołtarzem, ukryty jest grot włóczni, którą przeszyto bok naszego Zbawiciela. Za trzy dni zostanie on wydany w ręce tych, którzy idą za Naszym Panem. Szukajcie a znajdziecie. Nieście grot w bitwie wysoko, a przebije on dusze waszych wrogów.

Przez następne dwa dni wszyscy pościli, co w Antiochii nie było trudne. Znacznie trudniej byłoby jeść te marne resztki, które im pozostały. Trzeciego dnia zaczęto kopać za ołtarzem w kościele Świętego Piotra.

Ludzie szybko zmęczyli się kopaniem, a ci, którzy się tylko przyglądali, albo stracili nadzieję, albo od początku odnosili się do całej sprawy z pogardą. Choć dół stawał się coraz głębszy – dwa metry, trzy, wreszcie cztery – wciąż nie słychać było brzęku łopat uderzających o grot włóczni. Kiedy zapadł wieczór, mnich Piotr zszedł boso do dziury, a jego łopata uderzyła głucho w ziemię. Nagle co to? Przerwano kopanie, a wszyscy, oniemieli ze zdumienia, rzucili się naprzód popatrzeć. Piotr wyszedł z dołu i uniósł nad głowę grot włóczni. Krzyżowcy owinęli cenną relikwię w złoto-purpurową materię, a w całej armii zapanowało wielkie poruszenie. Wieść o tym, co zaszło, rozprzestrzeniała się jak pożar wśród żołnierzy. Ludzie, którzy przed chwilą życzyli sobie śmierci, ożywili się pełni nowej nadziei. Krzyżowcy byli tak pewni zwycięstwa, że posłali Piotra Pustelnika do dowódcy muzułmanów, aby zaoferował mu pokój. Ale Turek przepędził Piotra i powiedział, że mogą wybierać jedynie między niewolą a śmiercią. Nie miał pojęcia, jak wieść o odnalezieniu świętej włóczni podniosła na duchu rycerzy i ich ludzi. Kiedy trąbki zagrały sygnał do broni, niechętnie oderwał się od partii szachów. Zresztą nic w tym dziwnego, że pogardzał armią, która wyszła mu na przeciw. Ponieważ większość koni padła, rycerze wyjechali przed bramy Antiochii na wielbłądach i osłach. Piechurzy byli obdarci, a niektórzy również kulawi. Muzułmanie podpalili wielkie stogi siana wokół murów miasta, a wygłodniała armia musiała się przez nie przedrzeć, by dosięgnąć wroga. Mijały godziny. Wyglądało na to, że nawet odwaga płynąca z wiary nie oprze się przewadze liczebnej Turków. Ale właśnie wtedy pojawili się trzej niezwykli rycerze w białych i błyszczących zbrojach.

– Święci przychodzą nam z pomocą! Święty Jerzy! Święty Jerzy! – rozległy się okrzyki. Krzyżowcy runęli naprzód w szalonej szarży, a Saraceni złamali szyk i uciekli. Aż do zmierzchu ścigał ich Tankred i inni dzielni rycerze.

Armie pozostały w Antiochii tak długo, że co śmielsi rycerze zaczęli marzyć o wymarszu do Jerozolimy.

W końcu, po wielu przeszkodach, krzyżowcy dostrzegli w oddali Święte Miasto, a ten widok pobudził w nich wszystko, co najlepsze. Zapomniano o kłótniach. Rycerze i ich ludzie nie byli teraz wojskiem, byli pielgrzymami. Konni i piesi żołnierze rzucali broń i klękali na wyboistej drodze, a wielu silnych mężczyzn wstawało z kolan z płaczem. Potem, przepełnieni radością i zachwytem, ruszali dalej, ku Jerozolimie.

Na spotkanie wyszła im grupa chrześcijan z Betlejem błagając, by w zapale oswobodzenia miasta, w którym Chrystus umarł, nie zapomnieli o potrzebach wioski, w której się narodził. Tankred ruszył wraz z nimi, a za nim grupa odważnych ludzi. Zaskoczył wioskę nocą, a o poranku powiewał już nad nią proporzec z krzyżem. Następnie dzielny rycerz wrócił do armii maszerującej na Jerozolimę. Nim zapadła kolejna noc, krzyżowcy rozbili obóz wokół Świętego Miasta. Żołnierze równie niecierpliwie wyczekiwali ataku, jak najdzielniejsi z rycerzy. Choć nie mieli machin oblężniczych, dość potężnych i wysokich, by ciskać kamienie w miasto, natychmiast spróbowali szturmu, ale zostali odparci. Nie stracili jednak nadziei, jak to się wcześniej często zdarzało, tylko zaplanowali starannie jak przeprowadzą kolejny atak. Na południu i wschodzie mury Jerozolimy wyrastały z głębokich przepaści i krzyżowcy nie mieli złudzeń, że uda im się zbudować machiny dość potężne, by miotać tam kamienie. Dlatego rozbili namioty tylko na północy i zachodzie miasta, a prawdziwe oblężenie prowadzili na odcinku pomiędzy bramą Świętego Stefana w północno-wschodniej części muru, po wieżę Dawida na południowym zachodzie.

Następnie zaczęli szukać drewna na budowę machin i platform. Przebijając się przez pilnujące dróg bandy Saracenów, przywozili narzędzia i żywność ze statków, które zawinęły do portu w Jafie, ale na próżno szukali drzew dość dużych, by nadawały się na machiny i tarany. Aż wreszcie pewnego dnia Tankred i jego ludzie zobaczyli w oddali jakieś drzewa. Wydały im się duże i mocne, ale tak często doświadczali zawodu, że ledwie śmieli wierzyć własnym oczom. Jednak tym razem nadzieja ich nie zawiodła. Kiedy dotarli do drzew, okazało się, że są naprawdę wielkie, a choć od Jerozolimy dzieliło ich dobre pięćdziesiąt kilometrów, wycięli ich dość na potrzeby armii i zaciągnęli do obozu.

Przez cały czas armii krzyżowców doskwierało palące słońce. Pomimo upału i suszy nie śmieli pić wody, ponieważ muzułmanie zatruli studnie. Ale nic nie było w stanie odebrać im odwagi, gdyż przed nimi wznosiły się mury świętego miasta. Najpierw cała armia pościła przez trzy dni, a następnie obeszła całą Jerozolimę. Tankred i inni rycerze zatrzymali się na dłużej na Górze Oliwnej, aby porozmyślać o tym, co zdarzyło się tutaj setki lat temu. Wierzchołek tego wzgórza znajduje się mniej więcej na tej samej wysokości co mury miasta po drugiej stronie doliny. Zadumani krzyżowcy zobaczyli, jak muzułmanie się z nich naśmiewają. Niewierni przyczepili do szańców krzyże i ciskali w nie błotem, aby okazać całą swą pogardę dla chrześcijan i ich wiary.

Kiedy rycerze wrócili do obozu, słońce już zachodziło, a z minaretów miasta rozległo się muzułmańskie nawoływanie do modlitwy. Odpowiedziały na nie pieśni krzyżowców: „Od Zachodu ujrzą imię Pana i od Wschodu słońca – chwałę Jego” (Iz 59, 19).

W nocy wielkie machiny podciągnięto pod same mury, a w szarym świetle poranka zaczęto strzelać wielkimi kamieniami. Na oblężonych spadł również deszcz strzał.

Saraceni znali straszliwe sposoby obrony. Wylewali na krzyżowców wrzący olej i podpalali ich machiny. Rycerze gasili płonące wieże oblężnicze octem, ale wkrótce zużyli cały zapas, a wówczas pozostawało im tylko przyglądać się bezradnie, jak z takim trudem zbudowane machiny stają w płomieniach, a potem przewracają się, przygniatając żołnierzy. Bitwa trwała cały dzień. Ponownie podjęto ją następnego ranka i znów ogień Saracenów spalił wieże oblężnicze. Wydawało się już, że krzyżowcy zostaną odparci, kiedy Godfryd ujrzał na Górze Oliwnej połyskującą zbroję rycerza.

– To święty Jerzy, który znów przybył nam na pomoc! – wykrzyknął.

Żołnierze jeszcze raz pospieszyli do machin. Wiatr zmienił kierunek i teraz wwiewał płomienie do miasta. Po południu Godfryd stanął na murach Jerozolimy. Wraz z rycerzami, którzy wspięli się tam za nim, pospieszył do bramy Świętego Stefana i otworzył ją przed krzyżowcami.

– Taka jest wola Pana! Taka jest wola Pana! – rozległ się na ulicach okrzyk krzyżowców, a muzułmanie runęli szukać schronienia.

Do miasta wjechał i Tankred. Jego oczom ukazał się meczet Omara, który uznał za swą zdobycz. Kiedy wkroczył do środka, zastał tam trzystu muzułmanów ukrywających się wśród marmurowych kolumn. Obiecał darować im życie i dał im swój proporzec, aby dowieść, że zamierza dotrzymać słowa. Ale inni krzyżowcy byli zdania, że należy wytępić wszystkich muzułmanów i pomimo jego proporca zabili ludzi, których obiecał ocalić. W ten sposób radość ze zdobycia Jerozolimy zaprawiona była dla Tankreda goryczą. Za nic miano jego honor. Mimo to nie przestał służyć swej ukochanej sprawie. Podzielił się skarbami zdobytymi w meczecie z Godfrydem i wieloma innymi żołnierzami, którzy walczyli u jego boku, a resztę przeznaczył na odbudowę chrześcijańskich kościołów, które leżały w ruinie.

Odnaleziono również ukryty Prawdziwy Krzyż i umieszczono na powrót w kościele Świętego Grobu. Umysły krzyżowców zaprzątały teraz odmienne myśli niż wojna i rozlew krwi. Godfryd porzucił swą zbroję i miecz, ubrał się w szatę z białego płótna, po czym, z gołą głową i boso, wszedł do zrujnowanego kościoła Świętego Grobu. Ukląkł na podłodze i ucałował kamienie grobu. Jeden po drugim szli w jego ślady inni rycerze. Potem tłum zwrócił się do Piotra Pustelnika – zapomnieli już widać, że uciekał z Antiochii. Na powrót stał się bohaterem, tak samo wielkim, jak na rynkach miast północnej Europy.

Rycerze postanowili teraz wybrać króla, zaś ich wybór wahał się między Tankredem a Godfrydem. Ale Tankred był wojownikiem. Nie chciał rządzić, więc koronę zaproponowano Godfrydowi. Ci, którzy mu służyli, mogli mu zarzucić tylko jedno: za dużo czasu spędzał w kościele i nie zwracał uwagi na to, że na niego czekają, czy że stygnie mu obiad.

Godfryd został wybrany na króla, ale kiedy przyniesiono mu koronę, odmówił włożenia jej na głowę. Powiedział, że nigdy nie pozwoli się ukoronować złotem w miejscu, gdzie Zbawiciel Świata nosił koronę cierniową. Nie przyjął też tytułu króla, tylko nazywał się „Obrońcą Świętego Grobu”. Ale inni nazywali go Godfrydem I, królem Jerozolimy.

Potem krzyżowcy opuścili Jerozolimę. Wielu wróciło do Europy, inni rozproszyli się po nowym królestwie. Godfryd panował przez niecały rok, a jego śmierć bardzo zasmuciła tych, którzy kochali Święte Miasto. Tankred żył jeszcze dwanaście lat i stoczył w Ziemi Świętej wiele bitew. Rządził Antiochią w okresie, kiedy Boemund przebywał w niewoli, gdyż nadal był lojalny wobec kuzyna, mimo że jego cele były niskie, nadzieje samolubne, a serce okrutne.

Tankred umarł w sile wieku, od rany odniesionej w bitwie. Powiadali, że w owych trudnych czasach nie było „od niego szlachetniejszego rycerza, o większej urodzie czy wspanialszych manierach, ani dorównującego mu śmiałością w bitwie”.

Janet Harvey Kelman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Janet Harvey Kelman Bohaterowie krucjat.