Rozdział czwarty. Ucieczka

Ksiądz Balley robił, co tylko mógł, żeby wybronić mnie od służby wojskowej, ale władze go nie wysłuchały. Powiedziano mu, że tak właściwie to nie jestem seminarzystą. Bądź co bądź, nie mieszkałem w seminarium, tylko u mojej ciotki Małgorzaty i jej rodziny. Oczywiście, uczęszczałem na lekcje do księdza Balleya na plebanii, ale te lekcje były tak naprawdę przeznaczone dla chłopców dwunasto- i czternastoletnich, a nie dla dwudziestotrzyletnich mężczyzn. Co gorsza, moje wyniki były kiepskie i tak właściwie nie istniał choćby najmniejszy dowód na to, że w ogóle będę w stanie wytrwać.

– Z tego powodu nie możemy uznać tego waszego Jana Maria Vianneya za prawnie zwolnionego od służby wojskowej – oznajmiły ks. Balleyowi władze wojskowe. – Musi się on stawić tutaj na szkolenie i to natychmiast.

Ta wiadomość niemal złamała mi serce. A jednak nawet pogrążony w rozpaczy modliłem się i otrzymałem prawdziwie cudowne błogosławieństwo: łaskę uświadomienia sobie, że wszystko, co przydarza się na świecie, może wyjść na dobre, i że tylko poddając się woli Ojca Niebieskiego, możemy zaznać prawdziwego spokoju ducha.

„Pojadę do Lyonu, skoro taki wydaje się być Boski plan co do mnie”, powiedziałem sobie po cichu. „Z całych sił będę się starał nie martwić ani nie skarżyć.”

Niestety! Ledwie przybyłem do Lyonu, od razu zachorowałem i zostałem skierowany do szpitala. Pozostałem tam dwa tygodnie, po czym skierowano mnie do Roanne, miasteczka leżącego niedaleko, na północny zachód od Lyonu. Ale ponieważ wciąż byłem osłabiony, podróż była dla mnie zbyt forsowna, i kiedy dotarliśmy do Roanne, znowu musiałem iść do szpitala. Był to nowoczesny zakład, którym zajmowały się siostry augustianki.

– Janku, co za szkoda, że próbują zrobić z ciebie żołnierza – zawołała pewnego dnia jedna z sióstr. – Byłbyś o wiele bardziej użyteczny dla kraju dzięki swoim modlitwom, niż idąc na wojnę.

Uśmiechnąłem się lekko. Wszystkie siostry rozpieszczały mnie, gdyż odkryły moje aspiracje do zostania księdzem i wiedziały o pomyłce, przez którą pominięto moje nazwisko w spisie zwolnionych od służby wojskowej. Wiele z nich oświadczyło nawet, że rząd nie ma prawa nikogo zmuszać do wstąpienia do wojska. A były i takie, które upierały się, że wydarzy się cud i że pewien młody kleryk przygotowujący się do stanu kapłańskiego w ogóle nigdy nie opuści Francji.

– Obawiam się, że to nieco więcej niż można oczekiwać – odpowiedziałem. – Ale byłoby miło, bo nie mam najmniejszej ochoty być żołnierzem.

Na początku stycznia 1810 roku, kiedy przebywałem już w Roanne od sześciu tygodni, władze wojskowe odwiedziły mnie w szpitalu. Oznajmiono mi, że mam się wystarczająco dobrze, by dołączyć do oddziału, który 6 stycznia wyrusza do Hiszpanii. Po południu, w dniu poprzedzającym wymarsz, miałem się zgłosić w dowództwie po szczegółowe instrukcje.

– Twoim przełożonym jest kapitan Blanchard, młody człowieku. Oto godzina, na którą jesteś umówiony. Tylko dopilnuj, żeby się nie spóźnić.

– Nie spóźnię się – odparłem.

5 stycznia pożegnałem się z moimi przyjaciółmi ze szpitala i wyruszyłem do biura kapitana Blancharda. Niektóre z sióstr prawie miały łzy w oczach. Cud, którego oczekiwały, nie nastąpił! Naprawdę byłem w drodze na pole bitwy!

– Siostry, nie martwcie się – powiedziałem z większą pewnością siebie w głosie, niż ją odczuwałem w duchu. – Po prostu módlcie się za mnie, kiedy mnie nie będzie.

Dobre zakonnice zgodziły się ze smutkiem.

– Będziemy się modlić, Janku – obiecały. – I nie tylko za ciebie, ale także za twoich bliskich.

Po chwili zniknąłem im z oczu i skierowałem się do pobliskiego kościoła. Powiedziałem sobie, że mam jeszcze mnóstwo czasu, by do niego wstąpić, zanim pójdę do biura kapitana Blancharda.

Za moment klęczałem przed tabernakulum i opowiadałem Naszemu Panu o wszystkich moich nadziejach i obawach. Czy mam zginąć na polu bitwy? Och, udziel mi łaski prawdziwie chrześcijańskiej śmierci! Czy mam zostać ranny? Och, udziel mi łaski cierpienia z miłością i pogodzeniem się z losem! Czy mam powrócić do domu cały i zdrowy? Och, udziel mi łaski kontynuowania mojej nauki z powodzeniem! Tak bym pewnego dnia został księdzem i pomógł wielu duszom kochać Boga całym sercem!

Kiedy się modliłem, moje troski rozpłynęły się niczym śnieg w promieniach słońca. Ojciec Niebieski mnie kochał! Pewnego dnia miałem z nim być na zawsze! Cóż więcej mogło się liczyć? A potem, jak się zdawało ledwie po kilku minutach, z żalem podniosłem wzrok.

„Chyba pora już iść”, powiedziałem sobie.

Spojrzawszy po raz ostatni na tabernakulum, wstałem z klęczek i powoli ruszyłem wzdłuż nawy, ku drzwiom kościoła. Ale wystarczył tylko jeden rzut oka na zimowe niebo, żeby zaparło mi dech z przerażenia. Nad Roanne zapadał zmierzch! Godzina mojego spotkania z kapitanem Blanchardem już dawno minęła! Strach chwycił mnie za serce.

„Jak mogłem być tam tak długo?”, pomyślałem. „I co z moimi instrukcjami na jutro?”

Bez tchu pospieszyłem do kwatery głównej, ale biuro kapitana Blancharda było już zamknięte. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko powrócić następnego ranka z przeprosinami i wyjaśnieniem. Jednak kiedy przybyłem do biura kapitana następnego dnia, oficera nie obchodziły ani przeprosiny, ani wyjaśnienia. Wyglądało na to, że mój oddział wyruszył już ku hiszpańskiej granicy. Toczyła się wojna i dowodzący oficerowie mieli inne rzeczy na głowie niż czekanie, aż leniwy rekrut zgłosi się na służbę.

– W kościele, akurat – ryknął kapitan. – I ja mam w to uwierzyć!

– Ale to prawda, proszę pana. I kiedy się modliłem, zupełnie straciłem poczucie czasu.

Kapitan zmierzył mnie piorunującym wzrokiem. Potem chwycił mnie za ramiona.

– Posłuchaj, mój młody przyjacielu. Czy wiesz, że mam prawo w tej chwili wtrącić cię do więzienia? Że dezerterzy z armii są wleczeni po ulicach w łańcuchach, a ich rodzinom każe się płacić pokaźną grzywnę?

Zacząłem się trząść, zarówno z osłabienia, jak i ze strachu.

– Tak… Tak, proszę pana. Rozumiem. Ale to wszystko to nieporozumienie. Naprawdę!

Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, kapitan Blanchard stał nade mną groźnie, strasząc mnie to taką, to inną karą. Potem niespodziewanie wcisnął mi do ręki kawałek papieru.

– Twój oddział udał się do Renaison – warknął. – Oto plan marszu. Zabieraj się teraz i dogoń tylną straż najszybciej, jak zdołasz.

Ledwie zdając sobie sprawę, co robię, zasalutowałem i chwiejnie wyszedłem z pokoju. Renaison! To wiele kilometrów stąd. Czy uda mi się dotrzeć tam przed zmrokiem?

– Drogi Panie, pomóż mi – wyszeptałem. – Święta Matko, Maryjo, bądź przy mnie w mojej drodze…

Miałem dobry powód do zanoszenia tych i wielu innych gorących modlitw, gdyż przeszedłem zaledwie parę kilometrów, a już musiałem zdać sobie sprawę, że nie uda mi się dogonić swojego oddziału. Nadal osłabiony po mojej niedawnej chorobie, z trudem wlokłem się gościńcem, a co tu dopiero mówić o niesieniu ciężkiego plecaka.

Styczniowy wiatr był silny i przenikliwie zimny, a wkrótce miała zapaść noc.

„Być może, jeżeli odpocznę przez chwilę pod tymi drzewami, zdołam wymyślić, co mam zrobić”, powiedziałem sobie. „A przynajmniej będę choć trochę osłonięty przed wiatrem.”

I tak zboczyłem z gościńca, i przeszedłem kawałek przez pole, żeby dotrzeć do kępy sosen. Było tam znacznie cieplej. Usiadłem na swoim plecaku i postanowiłem odmówić Różaniec, kiedy będę odpoczywał. Najświętsza Panna pomagała mi tak wiele razy! Na pewno przyjdzie mi z pomocą raz jeszcze!

Kiedy się modliłem, straciłem poczucie czasu. Potem nagle usłyszałem za sobą cichy odgłos. Odwróciłem się i zobaczyłem mężczyznę z bujną brodą, który spoglądał na mnie z życzliwością.

– No, młody przyjacielu, a co ty tutaj porabiasz?

– Ja… Ja tylko odpoczywam, proszę pana. Jestem w drodze do Renaison.

– Renaison? Ależ nigdy nie dotrzesz tam przed zapadnięciem nocy. Chodź ze mną. Znajdę ci dobre miejsce, gdzie będziesz mógł zostać.

I zanim zdołałem się odezwać, nieznajomy dźwignął mój ciężki plecak na ramię i ruszył na przełaj przez pola.

Byłem bardzo wyczerpany i nie miałem sił, by zadawać pytania. Ledwie wiedząc, co robię, zacząłem iść za moim towarzyszem – potykając się na nierównej ziemi i uświadamiając sobie bardzo mgliście, że kierujemy się w dziką i górzystą okolicę. Ale gdy zapadła noc, byłem naprawdę zdumiony. Znajdowaliśmy się wiele kilometrów od cywilizacji, pośrodku gęstego lasu Le Forèz. Zaś mój nowy przyjaciel – który powiedział, że ma na imię Guy – poinformował mnie, iż to doskonałe miejsce, jeżeli nie chcę być żołnierzem.

– Niemożliwe, żeby ktokolwiek cię tu znalazł – powiedział. – Ukrywa się tutaj już kilku ludzi, którzy nie wierzą, że rząd ma prawo zmuszać jakiegokolwiek obywatela, by szedł na wojnę.

Pokręciłem głową, ogromnie przygnębiony.

– Nie chciałbym łamać prawa. Odbiłoby się to zbyt ciężko na moich rodzicach.

– No, nie mówmy o tym teraz. Najważniejsze to znaleźć miejsce, gdzie spędzisz noc. Otuchy, Janie. Już prawie jesteśmy w domu przyjaciela.

Wkrótce doszliśmy do chaty szewca, który serdecznie nas powitał. Kiedy zjedliśmy smaczną kolację przygotowaną przez jego żonę, zaprowadzono nas do łóżek i już po chwili smacznie spaliśmy. Ale następnego ranka Guy obudził mnie bardzo wcześnie. Powiedział, że musimy ruszać dalej. Chociaż nie z własnej winy, teraz byłem dezerterem. Gdyby mnie schwytano, oznaczałoby to wyrok ciężkiego więzienia.

– Oczywiście, nie złapią cię, jeżeli zostaniesz w tych stronach. Żadna policja z miasta nie zdołałaby zapuścić się zbyt głęboko w las. Ale jest coś, co mnie martwi, Janku. Będziesz musiał znaleźć sobie jakąś pracę. A co by to mogło być, zważywszy, że nie jesteś zbyt silny?

W głowie miałem zamęt. Ja – dezerterem? Och, na pewno nie! Przecież zaledwie dwadzieścia cztery godziny temu zgłosiłem się do kwatery dowództwa w Roanne i zrobiłem, co w mojej mocy, żeby wypełnić rozkazy, które mi wydano!

– Nie mogę tu zostać – powiedziałem do Guya z troską w głosie. – Muszę się dostać do Renaison. Kiedy wszystko wyjaśnię…

– Wszystko wyjaśnisz? Komu? Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, że twój oddział dawno temu opuścił Renaison? A poza tym, jak odnalazłbyś drogę powrotną w tym lesie?

Popatrzyłem z nadzieją na swego dziwnego towarzysza.

– Myślałem, że może ty…

Guy energicznie pokręcił głową.

– Och, nie. Ja sam jestem dezerterem. W tym lesie są nas setki; setki ludzi, którzy wierzą, że nasz kraj nie ma czego szukać na wojnie w Hiszpanii. Ani w Austrii. Ukrywamy się, dopóki nie nadejdą lepsze czasy.

Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Guy był dezerterem! I wtedy raz jeszcze uderzyło mnie z przytłaczającą siłą, że i ja byłem dezerterem. Gdyby mnie złapano, mógłbym zostać zakuty w łańcuchy, wleczony po ulicach, a potem skazany na wiele lat ciężkich robót. Och, co za hańba dla mojej biednej rodziny! Ale jeżeli pozostałbym w ukryciu, dopóki wojna się nie skończy… jeśli bym zrobił to, co zaproponował mój przyjaciel…

Przez długą chwilę milczałem, rozmyślając i modląc się. Jak najlepiej postąpić? Potem odezwałem się wreszcie:

– Czy mówiłeś, że powinienem znaleźć jakąś pracę?

Twarz Guya rozjaśniła się.

– Tak właśnie mówiłem. Chodź, zobaczymy, co uda się dla ciebie znaleźć w wiosce Les Noës. To niedaleko stąd.

I tak niedługo potem pojawiliśmy się w domu Pawła Fayota, mera Les Noës. Jak się ze zdumieniem dowiedziałem, był on jeszcze jednym z wielu tysięcy szanowanych francuskich obywateli, którzy twierdzili, że rząd nie powinien zmuszać kogokolwiek do wojskowego życia. A zatem stał się dobroczyńcą wielu młodych dezerterów, którzy kryli się w lesie Le Forèz.

– Nie mam dla ciebie żadnej pracy, Janku – powiedział do mnie z życzliwością. – Ale jestem pewien, że moja kuzynka Klaudyna będzie coś miała. To wdowa z czwórką dzieci. Chodź, zaprowadzę cię do jej domu.

Klaudyna Fayot – wspaniała chrześcijanka w wieku trzydziestu ośmiu lat – nie potrzebowała wiele czasu, żeby podjąć decyzję. Jeden rzut oka na mnie, nadal bladego i chudego po niedawnym pobycie w szpitalu, i już oznajmiła, że mogę z nią zamieszkać, dopóki wojna się nie skończy. A za wyżywienie i nocleg mogę odpłacić się, wykonując różne prace w gospodarstwie. Może nawet mógłbym nauczyć jej starsze dzieci czytać i pisać. Oczywiście, musimy być ostrożni, żeby nie wzbudzać podejrzeń policyjnych patroli, które od czasu do czasu pojawiają się w okolicy, poszukując dezerterów.

– Janku, myślę, że lepiej będzie, jeżeli przez pierwsze dwa tygodnie nie będziesz się pokazywał – postanowiła. – I sądzę też, że powinieneś zmienić imię. Chyba przygotuję ci wygodne miejsce w stajni. I myślę, że dzieci i ja będziemy nazywać cię… no powiedzmy: kuzynem Hieronimem?

Nie miałem nic przeciwko temu, co proponowała pani Fayot. Naprawdę byłem bardzo poruszony tym, że mer i ona potraktowali mnie z tak wielką życzliwością. Bądź co bądź, byłem dla nich zupełnie obcy. A gdyby zostali przyłapani na udzielaniu mi schronienia, skończyłoby się to dla nich bardzo źle. Karą ogromnej grzywny i rokiem więzienia.

– Zrobię tak, jak mówicie – powiedziałem swoim nowym przyjaciołom z wdzięcznością. – Ze wszystkim dam sobie radę.

I tak doszło do tego, że zyskałem nowe nazwisko – Hieronim Vincent – i nową rodzinę. Klaudyna Fayot traktowała mnie tak, mnie tak, jakbym był jej własnym synem, a jej dzieci stały mi się bliskie jak moi rodzeni bracia i siostry. Pewnego dnia dwaj najstarsi chłopcy, trzynastoletni Ludwik i dziewięcioletni Hieronim, wzięli mnie na stronę.

– Matka opowiedziała nam o twoim sekrecie – wyszeptali z przejęciem. – Wiemy wszystko, że nie jesteś naszym prawdziwym kuzynem i to o armii też. I postanowiliśmy ci pomóc.

Uśmiechnąłem się.

– To wspaniale. A jak zamierzacie mi pomóc?

Na twarzy Ludwika malowała się ogromna powaga.

– Kiedy tylko zobaczymy, że nadchodzi policja, damy ci znak, zagwiżdżemy czy coś, i wtedy ty możesz uciec i schować się na stryszku w sianie.

Hieronim przytaknął.

– Tak. A jeżeli policja będzie nas pytać, zachowamy się jak głupki. Będziemy udawać, że nie rozumiemy ani słowa z tego, co mówią.

Podziękowałem moim młodym przyjaciołom za zaoferowaną pomoc i ustaliliśmy sygnał na wypadek, gdyby nadeszła policja – długi, niski gwizd, powtórzony kilka razy. Potem zrobiliśmy otwór w podłodze stryszku, tuż nad żłobem, z którego karmiono zwierzęta, tak by w razie nagłej potrzeby było mi łatwo wbiec do zagrody, podciągnąć się do tej dziury prowadzącej na strych, a potem przykryć się sianem.

„Tylko miejmy nadzieję, że nigdy nie będę musiał tego robić”, myślałem gorączkowo. „To byłoby zbyt duże ryzyko”.

Przez kilka miesięcy wszystko układało się dobrze. Wykonywałem różne prace w gospodarstwie pani Fayot i uczyłem dzieci katechizmu, czytania i pisania. Pewnego upalnego, letniego dnia, kiedy pracowałem w polu, usłyszałem długi, niski świst, a po nim jeszcze jeden i następny. Podniosłem wzrok i zobaczyłem dwóch policjantów, powoli idących drogą w kierunku domu Klaudyny Fayot. Daleko z tyłu Ludwik i Hieronim gorączkowo dawali mi znaki.

Serce podskoczyło mi do gardła, rzuciłem motykę i pognałem do stajni. Szybko podciągnąłem się przez dziurę nad żłobem na stryszek. Siano! Muszę zakopać się w nim jak zwierz! Muszę nakryć się nim i leżeć cichutko jak mysz pod miotłą! Jednak gdy już to zrobiłem, krew zastygła mi w żyłach. Policjanci przyspieszyli kroku i byli już na podwórzu! I gniewnie wykrzykiwali groźby wobec całej rodziny!

Jęknąłem. „Ci ludzie musieli mnie widzieć, jak włażę tu na górę”, powiedziałem sobie, dygocząc. „Och, droga Najświętsza Matko! Co teraz będzie?”

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.