Rozdział czwarty. Święty Kenan od mew

Dawno, dawno temu, dawniej niż tysiąc lat temu, ponad falami morza, które rozciąga się u brzegów Anglii Południowej i Walii, krążyła wielka biała mewa. Udawała, że robi to tylko dla zabawy, wyglądała na rozleniwioną i senną, kiedy tak nieruchomiała w powietrzu albo szybowała, nie machając zbyt szybko skrzydłami. Ale tak naprawdę miała zamiar upolować coś na obiad, tylko nie chciała, aby ktoś coś podejrzewał. Miała nadzieję, że jakaś nieostrożna ryba podpłynie tak blisko pod powierzchnię wody, że znajdzie się w zasięgu jej wielkich pazurów. Jej bystre, szare oczy były szeroko otwarte i nic z tego, co działo się na dole, nie uszło jej uwagi.

Wtem zauważyła jakąś czarną plamkę między falami. „Aha!” – powiedziała do siebie. „Chyba widzę swój obiad!” I zaczęła pikować. Trudno się było spodziewać, by coś, co poruszało się tak leniwie i spokojnie, mogło nagle lecieć tak szybko jak błyskawica. Ale mewa to taki statek powietrzny, który w dowolnym momencie może zanurzyć się w wodzie. A gdy zaprosi jakąś rybę, aby wpadła na obiad, rzadko kiedy spotka się z odmową.

Jednak to, co wypatrzyła mewa, to nie była ryba. Zanim jeszcze dosięgła wody, dostrzegła swoją pomyłkę, wykonała gwałtowny zwrot w górę – jak to tylko mewy potrafią – i z powrotem wzbiła się w powietrze, wydając z siebie okrzyk zdziwienia.

– Krii-i-i! – krzyknęła. – To wcale nie jest jedna z tych pokrytych łuskami ryb morskich, jakie lubię jeść. To jedna z tych gładkich ryb lądowych, którym na głowach rosną żółte wodorosty. Co ona tu robi? Muszę się temu przyjrzeć. Krii-i-i!

Nic dziwnego, że wielki ptak krążył i pikował z ciekawością nad wiklinowym koszem, który unosił się na falach. W koszyku na kawałku purpurowego materiału leżało biało-różowe niemowlę z puklami blond włosów wokół twarzyczki z dołeczkami w policzkach. Dziecko było pogrążone w głębokim śnie i trzymało kciuk w czerwonych usteczkach.

„Proszę, proszę!”, powiedziała do siebie mewa, kiedy przyjrzała się dokładnie dziwnemu przedmiotowi pływającemu po wodzie. „Muszę powiedzieć o tym innym mewom. Coś trzeba zrobić. Zanosi się na burzę, a ta łódka nie wytrzyma zbyt długo przy sztormowej pogodzie. Ta mała ryba lądowa nie potrafi pływać. Musimy się nią zająć, krii-i-i!” I odleciała, aby zwołać inne mewy, gdziekolwiek by nie były.

Wkrótce ptaki przybyły, krążąc niedbale, pikując gniewnie, unosząc się radośnie, śmigając niecierpliwie – zależnie od tego, jaki miały charakter. A kiedy nadlatywały, wydawały z siebie mewie okrzyki.

– Krii-i-i! – wołały. – O co chodzi?

– Lećcie za mną – powiedziała Biała Mewa do wielkiej napowietrznej floty szaroskrzydłych mew. – Lećmy, lećmy, a potem zobaczymy co zrobić.

I poprowadziła stado do miejsca, w którym na wodzie unosiła się wiklinowa kołyska, podrzucana przez coraz większe fale.

– Oto – powiedziała mewa – ryba lądowa, która może utonąć między Łuskowatymi. Uratujmy ją. Popatrzcie, jaka jest różowiutka. Jej oczy są koloru nieba, a jej głos zupełnie inny niż nasze – posłuchajcie!

Tym razem dziecko obudziło się, a ponieważ było głodne, zziębnięte i mokre od pryskającej wody, otworzyło swoją różową buzię i zaczęło głośno płakać. „E-e-e-e-e!”, zawodziło. Jak powiedziała Biała Mewa, brzmiało to jak najważniejsze słowo w Języku Mew.

– Biedaczysko! – powiedziały chórem wszystkie mamy-mewy. – Mówi naszym językiem, musimy je uratować. Dalej, bracia i siostry, użyjmy naszych dziobów i szponów, zanim to rozpadające się gniazdo, w którym leży, zaleją fale. Krii-i-i, maleństwo, krii-i-i! Uratujemy cię.

Nie wiem, co znaczy krii-i-i w języku mew. Ale dziecko musiało zrozumieć, bo od razu przestało płakać, spojrzało w górę i zaczęło się śmiać na widok białych skrzydeł, które wachlowały jego twarz, i dobrych, szarych ślepi, które zaglądały w jego niebieskie oczy.

Tak więc silne mewy chwyciły rogi purpurowej chusty, na której leżało dziecko – niektóre szponami, inne swoimi zakrzywionymi dziobami. Na znak Białej Mewy ptaki zatrzepotały skrzydłami i wzbiły się do góry, unosząc dziecko ponad falami, jakby leżało w małym hamaku. Biała Mewa leciała z przodu i prowadziła je w kierunku lądu – do najlepszego mewiego domu, na wysoką półkę skalną, pod którą morze wściekle uderzało o skały. Mewy położyły dziecko i przysiadły wokół, zastanawiając się co mają dalej zrobić. Dziecko zaczęło znów łkać.

– Musimy zbudować jej gniazdo – powiedziała Biała Mewa. – Te skały są zbyt twarde i mają zbyt ostre krawędzie dla takiej małej ryby lądowej. Wiem, jak one śpią w swoich domach, bo widziałam.

Mewy składają jaja na gołych skałach i uważają je za wystarczająco miękkie dla małych mewiątek. Jednak wszystkie zgodziły się, że to nie wystarczy dla małego nieznajomego. Zaczęły więc wyskubywać sobie pióra z piersi, dopóki nie uzbierała się ich cała sterta, a potem zrobiły z nich najmiększe posłanie, w którym złożyły niemowlę. Dziecko słodko zasnęło.

To właśnie w ten sposób mewy uratowały św. Kenana przed utonięciem w morskich głębinach. Ta historia pokazuje, że ptaki są czasem lepsze niż ludzie. Kenan był synkiem księcia Walii. Jednak nikt go nie kochał, a jego okrutna matka włożyła go do koszyka wiklinowego i spuściła na wodę, nie dbając o to, co się z nim stanie, ani czy go jeszcze zobaczy. Później Kenan stał się sławnym świętym, którego wszyscy szanowali, nawet książę i księżna. Matka nie mogła go wtedy rozpoznać, gdyż była przekonana, że nie żyje. Jakże byłaby dumna, gdyby mogła go wtedy nazwać synem! Ale to było wiele lat potem.

Kiedy mewy przygotowały Kenanowi wygodne gniazdo, zaczęły zastanawiać się co powinny dać mu do jedzenia. Biała Mewa miała pewien pomysł. Poleciała na ląd i nie było jej przez jakiś czas. Kiedy wreszcie wróciła, okazało się, że przyprowadziła ze sobą płową łanię, która zostawiła swoje młode, aby na prośbę Białej Mewy nakarmić uratowane dziecko. W ten sposób Kenan znalazł nową matkę, która pokochała go o wiele bardziej, niż jego własna – nową matkę, która przychodziła codziennie rano i wieczorem, aby nakarmić go swoim mlekiem. Mały rósł i był zdrowy, silny i tłuściutki – wiódł szczęśliwy żywot w gnieździe uwitym na skałach, gdzie jego przyjaciółki, mewy, doglądały go, a mama łania karmiła go, dbała o niego i myła swoim ciepłym językiem.

Minęło już kilka miesięcy, od kiedy Kenan zamieszkał w mewim domu, gdy pewnego dnia mewy-strażniczki udały się na polowanie, zostawiając go samego. Mama łania jeszcze nie przyszła ze śniadaniem, była wciąż ze swoimi małymi w domu, i Kenan po raz pierwszy został bez opieki. Nie wiedział o tym, ale kiedy tak spał słodko na swojej purpurowej chuście, znad krawędzi skały wychyliła się głowa nieznajomego człowieka. Był to pasterz z pobliskiej wioski, który wspiął się na półkę skalną w poszukiwaniu mewich jaj na śniadanie. Wybałuszył oczy ze zdziwienia i omal nie spadł do morza, kiedy zobaczył Kenana leżącego na posłaniu z pierza.

– Święci Pańscy, ratujcie! – zawołał. – A to co takiego? – Ale kiedy zbliżył się i zobaczył co to tak naprawdę było, zachwycił się znalezionym skarbem.

– Jakie piękne niemowlę! – krzyknął. – Zabiorę je do domu, do mojej żony, która nie ma swoich dzieci. – I natychmiast wziął Kenana, owinął w purpurową tkaninę i zaczął schodzić w dół, do swojej chaty.

Kenan obudził się jednak pod wpływem dotyku nieznajomego i zaczął płakać. Nie chciał iść z pasterzem, wolał zostać tam, gdzie był do tej pory. Dlatego przez całą drogę krzyczał, ile sił w płucach, w nadziei, że usłyszą go jego przyjaciele. Mama łania, która właśnie szła do niego, usłyszała jego głos. Nadbiegła przerażona, ale jako łagodne i bezbronne zwierzę nie mogła nic zrobić, aby go ochronić. Jednak pobiegła za nimi, aby zobaczyć co się stanie z jej ukochanym maleństwem. I tak szli przez skały, Kenan i pasterz, a za nimi trop w trop podążała łania. Mały Kenan cały czas krzyczał głośno „E-e-e-e!”.

W końcu wiatr-posłaniec zaniósł głos dziecka ponad wodą do Kanału Bristolskiego, gdzie mewy polowały na ryby.

– Co to? – zapytały mewy, przerywając łowy, aby posłuchać. – Czy to nie nasza mała rybka lądowa przywołuje nas w języku mew? Ma kłopoty albo jest w niebezpieczeństwie. Siostry, lećmy na pomoc! Krii-i-i!

Tak więc mewy poleciały w pośpiechu z powrotem na skałę, gdzie zostawiły dziecko. Straszne! Gniazdo było puste! Ptaki machały swoimi wielkimi skrzydłami i krzyczały z przerażeniem: „Co robić?”

Wtedy nadbiegła zdyszana mama łania. Tak szybko biegła, że jej błyszcząca sierść była ciepła i cała mokra, ze zmęczenia miała wywieszony język.

– Jest tam, na dole – wydyszała. – Pasterz zaniósł je do swojej chaty i położył go w takim gnieździe, jakie robią ludzie. Żona pasterza kocha je i chciałaby je zatrzymać, ale ono jest nieszczęśliwe i płacze za nami. Musimy przynieść je z powrotem.

– Tak, tak, przyniesiemy! – zawołały chórem mewy. – Zaprowadź nas do tego miejsca, matko łanio.

I nie mówiąc więcej ani słowa, wzbiły się na swoich wspaniałych, mocarnych skrzydłach w górę i podążyły za łanią. Na dole wzgórza skręciła na wrzosowisko, a potem ścieżką do małej, białej chatki, wokół której rosły krzaki róż.

– To tutaj – powiedziała mama łania i zatrzymała się.

Stado mew z wielkim hałasem zapikowało w dół i wleciało przez małe drzwi do domku, wprost do kołyski, w której leżał Kenan, który zanosił się płaczem i krzyczał „E-e-e-e!”, jakby miało mu pęknąć serce.

Przy kołysce siedziała żona pasterza i mówiła „Cicho! Sza!”, „Lulaj” i inne niemądre rzeczy, których Kenan nie rozumiał. Ale kiedy usłyszała szum mewich skrzydeł, wydała z siebie okrzyk i ruszyła do drzwi.

– Krii-i-i – krzyczały gniewnie mewy. – Oddaj nam nasze maleństwo!

Usiadły na krawędzi kołyski i z czułością patrzyły na Kenana. Wtedy dziecko przestało płakać i zaczęło się śmiać, bo to były głosy, które znało i kochało. Po chwili mewy chwyciły dziobami i szponami brzegi purpurowej chusty i uniosły małego w powietrze, tak jak wtedy, gdy uratowały go przed sztormem.

Wyleciały przez drzwi, przeleciały tuż nad głową zdumionego pasterza, podczas gdy jego żona wciąż wpatrywała się w pustą kołyskę. Wkrótce Kenan znów leżał w swoim własnym gnieździe na półce skalnej, pod którą przewalały się morskie bałwany.

Po tym wydarzeniu nikt już nie próbował przygarniętego przez mewy dziecka zabrać między ludzi. Mały Kenan został u swoich pierzastych przyjaciół i rósł wśród nich, zdrowy i silny. Kiedy zaczął chodzić, okazało się, że trochę kuleje – jedna z jego nóg była nieco krótsza niż druga, więc utykał jak mewa z chorą łapą. Ale to nie martwiło go wcale, a mewy były dla niego bardzo miłe. Był zawsze zadowolony i szczęśliwy, często podśpiewywał, śmiał się i dla wszystkich miał dobre słowo.

W tym dzikim, zroszonym mgiełką drobnych kropelek gnieździe nad atlantyckimi grzywaczami Kenan spędził całe życie. Walijscy wieśniacy z półwyspu Gower czcili go jako swojego świętego, wiedząc, jak kochają go mewy, mama łania i wszystkie mieszkające na brzegu morza i w lasach dzikie zwierzęta, które robiły co mogły, aby był szczęśliwy.

Abbie Farwell Brown

Powyższy tekst jest fragmentem książki Abbie Farwell Brown Święci przyjaciele zwierząt. Fascynujące opowieści o świętych.