Rozdział czternasty. Trochę wieczności dla Gwiazdora

John Smith był urzędnikiem pocztowym w małym angielskim miasteczku. Zajęcie było skromne, nie było jednak pozbawione pewnej atrakcyjności. Chodziło mianowicie o znalezienie adresatów z labiryntu adresów nieczytelnych lub zgoła nie istniejących. Innymi słowy należało zajmować się listami, które nie znalazły swych adresatów. Nie bez powodu koledzy pana Smitha nazywali go doręczycielem listów o błędnych adresach.

On sam nie przejmował się tym, co więcej, praca ta bawiła go i czuł się… ważny, a nawet niezbędny. W końcu, choć siedział zawsze przy małym stoliku w ciemnym pokoju, pełnił jakby rolę „detektywa”. Przecież odszukiwanie osób w labiryncie mylnych adresów nie było wcale łatwym zadaniem. Rzeczywiście zdarzało się, że Smith musiał rozwikłać dziwne, a czasem śmieszne sprawy, o których potem opowiadał swym dzieciom. Trochę ubarwiał wszystko, bo na fantazji mu nie zbywało.

John był zadowolony ze swego życia: żył spokojnie i nie pragnął niczego ponad to, co posiadał. Jest to wielki sekret, który pozwala ludziom czuć się szczęśliwymi nawet przy braku pieniędzy. Pani Smith była nieoceniona. Potrafiła bez specjalnych narzekań „wykombinować” obiad i kolację. John junior i Doris byli miłymi dziećmi i nie przysparzali kłopotów. Pewnego dnia do domu Smithów zapukało cierpienie.

Wielkie cierpienie: niespodziewanie zmarł syn John, a jego ojciec nawet nie potrafił płakać, tak wielka była jego rozpacz.

Od tego dnia pan Smith osłabł i załamał się. Życie straciło dla niego wszelki urok. Biedny pan Smith! Praca odtąd wydawała się mu udręką, ciężarem. Rozszyfrowywanie błędnych adresów stanowiło prawdziwe cierpienie teraz, gdy nie potrafił nawet właściwie odczytać własnego życia. Nagle stało się ono tak bardzo smutne! Człowiek ten – dotąd zawsze serdeczny i pełen życia – stał się odludkiem – apatycznym, milczącym i ponurym. Nic nie było w stanie go rozweselić.

Boże Narodzenie zbliżało się wielkimi krokami. Przeszywający ból wzmagał się. Całe masy życzeń przechodziły przez ręce Johna Smitha. Życzenia przeznaczone dla innych. Jego obowiązkiem było zrobić wszystko, by te życzenia doszły do adresatów. Właśnie po to tu był, by naprawiać roztargnienie i nieuwagę innych, ale ileż bólu mu przysparzał ten świąteczny klimat.

– Tego roku nie ma już mojego Johna – wzdychał, poprawiając nazwy ulic i numery domów na kopertach i kartkach. – Nie będzie już razem z siostrzyczką ubierał choinki. Czy to możliwe, że znów będzie Gwiazdka, gdy na ziemi nie ma ukochanego dziecka? Jakże smutne będzie to Boże Narodzenie dla mojej żony, dla Doris i dla mnie! Nie potrafię się nawet do nich uśmiechnąć…

Pan John westchnął i niechętnie zabrał się do przeglądania listów, poszukując adresata.

– A to co znowu… – mruknął w pewnym momencie, na wpół zdumiony, na wpół zagniewany, trzymając w ręku kopertę, na której widniały litery napisane koślawo drukowanym pismem. – Tego adresata nawet cudem nie uda się odnaleźć, bo nie istnieje. Cóż za pomysł! – Gwiazdor – Biegun Północny!

John Smith już chciał wyrzucić list do kosza, gdy nagle zastanowił się. Ta koperta, na której niewprawna ręka dziecięca nagryzmoliła adres, zaintrygowała go nadzwyczajnie. Odwrócił ją i ponownie przeczytał: Gwiazdor – Biegun Północny.

– No cóż, zobaczymy, co też może ktoś napisać do Gwiazdora na Biegunie. Musi to być list od dziecka, a w główkach dziecięcych rodzą się przedziwne pomysły. Zobaczmy więc, zobaczmy…

Z pewnym wahaniem John Smith otworzył list i przeczytał: „Drogi Gwiazdorze, w tym roku jesteśmy wszyscy w naszym domu bardzo smutni i nie chcę byś cokolwiek przynosił. Na wiosnę mój braciszek poszedł do nieba. Gdy przyjdziesz do naszego domu, proszę weź zabawki mego braciszka i zanieś mu je do nieba. W kuchni, w kąciku blisko pieca, zostawię ci konia na biegunach, kolejkę i całą resztę. Pewnie mój braciszek w niebie jest smutny bez swych zabawek, szczególnie bez swego konika. Tak bardzo lubił siadywać na nim, dlatego proszę cię, zanieś mu go. Nie zostawiaj dla mnie nic, ale gdybyś mógł podarować mojemu tatusiowi coś, co pozwoliłoby mu stać się takim, jaki był dawniej – by znów palił fajkę i by opowiadał mi bajki – byłabym ci bardzo wdzięczna. Kiedyś usłyszałam, jak mówił do mojej mamusi, że jedynie wieczność może go uzdrowić. Gdybyś więc mógł mu przynieść «trochę wieczności»… przyrzekam ci, że będę zawsze grzeczną dziewczynką. Do widzenia! Doris”.

Pan Smith ze wzruszeniem przeczytał ten najpiękniejszy list, jaki kiedykolwiek dane mu było czytać. Jedyny list, w którym adres był właściwy. Wprawdzie dzięki Opatrzności list musiał przejść drogę korespondencji o błędnym adresie, ale dzięki temu wywołał uśmiech na smutnej twarzy Gwiazdora chorego na melancholię. Tym Gwiazdorem był on sam, a list był pisany przez jego córeczkę. John westchnął i włożył list do kieszonki kamizelki. A potem przejrzał resztę korespondencji prawie automatycznie. Nigdy tak niecierpliwie nie wyczekiwał końca pracy! Gdy nadszedł wieczór, wyszedł ze swego szarego biura dziwnie szybko, prawie biegiem przeszedł przez oświetlone ulice, które dziś nie raziły go swym świątecznym wystrojem. Miał nawet ochotę pogwizdać sobie „Jingle bells”. Czuł w piersi serce Gwiazdora, wielkie i czułe.

Zanim otworzył drzwi domu, zapalił fajkę. Postarał się też, by na jego twarz powrócił dawny uśmiech. Uśmiech przeznaczony dla córeczki, dla Doris, która prosiła o ten uśmiech jak o podarek.

John ku swemu zdumieniu spostrzegł, że uśmiechanie się, palenie fajki, pogodne nastawienie nie kosztowały go znów zbyt wiele. Ta „odrobina wieczności”, o którą prosiła z naiwną wiarą Doris, aby uzdrowić tatusia, uzyskała upragniony efekt.

I teraz już mała dziewczynka i jej matka mogły w pogodnym nastroju oczekiwać na Boże Narodzenie. Tak, jak gdyby był razem z nimi mały John.

Lia Carini Alimandi

Nie ma miejsca

Mimo swoich dziewięciu lat, wzrostu i pokaźnej tuszy Walek nie mógł w szkole nadążyć za rówieśnikami; wszyscy w miasteczku wiedzieli, że chłopak „nie udał się”…

Koledzy go lubili, bo był dobry, pogodny i uczynny, i często bronił maluchów przed dryblasami.

Jak każdego roku, szkoła wystawiała w okresie Bożego Narodzenia jasełka i Walek chętnie wystąpiłby w roli pastuszka grającego na flecie, ale nauczyciel wolał go w roli oberżysty: swoją potężną postacią lepiej będzie zagradzał drogę Józefowi i Maryi szukającym schronienia.

Publiczność dopisała jak zwykle. Sala była nabita. Walek zza kulis obserwował wędrówkę Maryi i Józefa od drzwi do drzwi i wreszcie przyszła kolej na niego.

– Czego chcecie? – zapytał, otwierając gwałtownie drzwi.

– Szukamy schronienia na noc.

– A więc szukajcie gdzie indziej! – zawołał nie patrząc nawet na nich. – Tutaj nie ma miejsca!

– Proszę pana – prosił Józef – idziemy z daleka, nie mamy już sił…

– Nie ma miejsca dla was! – odparował jeszcze ostrzej.

– Błagam, panie oberżysto – tłumaczył spokojnie Józef – moja małżonka Maryja spodziewa się lada chwila Dzieciątka, może choć dla Niej znajdzie się kącik…

Po raz pierwszy oberżysta spojrzał na Maryję, milczał długo – publiczności zdawało się już zbyt długo, nawet sufler szeptał coraz głośniej: „Nie, idźcie precz”…

– Nie ma miejsca, idźcie precz! – powtórzył Walek.

Józef objął Maryję wpół, wsparła głowę na Jego ramieniu i mieli już odchodzić, gdy tymczasem Walek wpatrzony w nich ze ściśniętym sercem i ze łzami w oczach zawołał:

– Nie odchodźcie! Wróćcie! – I uśmiechając się dorzucił: – Będziecie spali w moim pokoju!…

Tym razem na sali zapanowała cisza, a potem ozwał się grom oklasków! Niektórzy później grymasili, że to nie tak było w historii zbawienia, ale większość była zgodna: to były najpiękniejsze jasełka ze wszystkich, jakie wystawiano!

Dina Donohue

Powyższy tekst jest fragmentem książki Czar Bożego Narodzenia.