Rozdział czternasty. Historia półprawdy, cz. 2

Obecnie musi być oczywiste, że wszystko to, co było potępiane w Kościele katolickim przez współczesny świat, zostało przywrócone przez współczesny świat, ale zawsze w niższej postaci. Purytanie odrzucili sztukę i symbolizm, a dekadenci je wskrzesili, ale podczas gdy dawniej odwoływały się one do zmysłów, teraz odwołują się też do zmysłowości. Racjonaliści odrzucili nadnaturalne uzdrawianie, które przywrócili amerykańscy szarlatani, nie tylko głosząc nadnaturalne leczenie, ale potępiając naturalne. Protestanccy moraliści znieśli spowiedź, a psychoanalitycy ją przywrócili, ze wszystkim, co w niej rzekomo niebezpieczne, ale bez niczego, co w niej ewidentnie bezpieczne. Protestanckim patriotom nie podobała się interwencja międzynarodowej religii, ale zbudowali imperium uwikłane w międzynarodową finansjerę. Skarżąc się, że monastycyzm obraża rodzinę, doczekali czasów, gdy rodzina została rozbita w drobny mak przez biurokrację; sprzeciwiając się narzucaniu komukolwiek postu na określony czas, obecnie są świadkami, jak abstynenci i wegetarianie próbują narzucić post wszystkim i na zawsze.

Wszystko to, powiadam, stało się oczywiste, ale z omawianej przeze mnie prawdy wynika coś jeszcze. Dotyczy to nie tyle powszechnych ruchów, które można by nazwać niemal prostackimi błędami, ale raczej pewnych poszczególnych idei będących prywatną inspiracją jednostek. Jak napisałem w poprzedniej części, młody człowiek może dojść do wniosku – i nie będzie to żadną rażącą próżnością – że ma coś do powiedzenia. Może pomyśleć, że jakaś prawda pozostaje niezauważona we współczesnych sporach i że on sam może o niej przypomnieć światu w stosunkowo klarowny lub sarkastyczny sposób. Sądzę, że ma do wyboru dwie drogi, które chciałbym tu przedstawić, ponieważ z pewnością wielu jest takich młodych ludzi, ponieważ sam byłem kiedyś jednym z nich, i ponieważ można powiedzieć, że w pewnym sensie podążyłem obiema drogami, najpierw jedną, a potem drugą.

Ów młody człowiek może wnieść swoją prawdę lub półprawdę w zgiełk i chaos współczesnego świata i świeckiego społeczeństwa, przeciwstawiając ją wszystkim innym głoszonym w ten sam sposób poglądom. Może spotkać go zaszczyt pojedynku z panem Bernardem Shawem, najbardziej wspaniałomyślnym z pięściarzy, który gotów jest zmierzyć się z każdym chętnym. Może też zrecenzować książki Maeterlincka i Bergsona; bardzo możliwe, że sam napisze książkę. Wówczas przypuszczalnie dziennikarze okrzykną go wyrazicielem „przesłania”; w każdym razie prawdopodobnie stanie się modny. Nie wiadomo jednak, czy na dłuższą metę coś stanie się z jego ideą. Żaden arbiter nie rozsądzi, czy to on pokonał Shawa, czy Shaw jego; w archiwum nie zachowa się jego efemeryczny, choć może i świetny komentarz o Bergsonie i Maeterlincku. Nakład jego książki, jak każdej innej, prędko się wyczerpie. I choćby nawet we własnych oczach odniósł sukces, to wcale nie wiadomo, czy tak samo oceni go świat, zwłaszcza świat rządzony przez mody i zapomnienie. Grozi mu jednak o wiele większe niebezpieczeństwo. Nawet jeśli jego prawda stanie się tradycją, to utrwali się ona jako herezja. Może się bowiem utrwalić jedynie jako półprawda, bo nią jest; a nawet gdyby za jego życia była prawdą, to stanie się fałszem, kiedy skostnieje. Niekiedy z niewielką pomocą fanatycznych zwolenników może zamienić się w najbardziej niedorzeczne i potworne kłamstwo. Narażając się na zarzut egotyzmu, ukażę to na przykładzie pewnej intelektualnej pobudki, która jak pamiętam, była w moim przypadku najsilniejsza.

Krytyka literacka to w dużej mierze kwestia etykiet. Kiedyś, gdy rozpoczynałem swoją pisaninę, ktoś nazwał mnie optymistą. Wyrażał się jednak w duchu swoich czasów i nazywając mnie optymistą, chciał po prostu powiedzieć, że nie jestem pesymistą. Z pewnością zakładał, że każda osoba z intelektualnymi pretensjami jest pesymistą. W początkach mojej młodości była bowiem godzina Schopenhauera i panowanie ciemności, a na całym intelektualnym i artystycznym świecie ciążyła rozpacz. Najbardziej inspirującym hasłem było ogłosić się dekadentem i domagać się prawa do gnicia. Dekadenci twierdzili zasadniczo, że wszystko jest złe oprócz piękna. Jednak niektórzy z nich twierdzili chyba raczej, że wszystko jest złe oprócz zła. Pierwszym więc odruchem mojego umysłu było powiedzieć, że gnicie to kompletna bzdura. Zacząłem tworzyć dla siebie swoistą elementarną filozofię opartą na podstawowej zasadzie, że samo istnienie jest już cennym i cudownym przywilejem. Chodziło po prostu o to, co teraz wyraziłbym mówiąc, że powinniśmy chwalić Boga za to, że stworzył nas z niczego. Wtedy jednak wyraziłem to w tomiku wierszy (dziś na szczęście zapomnianym), gdzie opisałem na przykład niewcieloną duszę, która obiecuje być dobra, jeśli tylko będzie mogła stać się czymkolwiek. W innym wierszu pytałem, jakie straszliwe męki transmigracji musiałem przejść przed urodzeniem, by stać się godnym oglądania mlecza. Krótko mówiąc, uważałem, i nadal uważam, że chwila istnienia i oglądania plamy słońca na szarej ścianie powinna stanowić odpowiedź na cały pesymizm tamtej epoki. Ale był to głównie mój bunt przeciw pesymizmowi tamtej epoki. Jak każdy buntownik byłem reakcjonistą, to znaczy przede wszystkim przeciwko czemuś reagowałem.

Otóż myślę, że tego rodzaju pogląd mógł coś znaczyć wśród innych współczesnych poglądów – co niewiele znaczy. Można było coś zrobić, w sensie tematu literackiego, z ideą nowego optymizmu opartego nie na wszystkim, ale raczej na czymkolwiek. Wyobraźmy sobie jednak, że rzeczywiście głoszono by go jako nową intelektualną lub emocjonalną modę. W jakiż straszliwy i wstrętny absurd zmieniłby się, zanim zdążyłby wyjść z mody! Chciałem, aby był nie krótkotrwałą atrakcją, lecz aby uświadamiał ludziom cud stworzenia. Zanim jednak stałby się oklepany, ktoś by się zorientował, jak obiecujące może być jego wypaczenie.

Istotnie, perspektywy, które roztacza ta niewinna idea są przerażające. Idea ta mogłaby bez trudu stać się narzędziem do zniszczenia wszystkiego, co dla mnie najdroższe. Jeśli posiadałem jeszcze jakąś inną intelektualną pasję podobną do odrazy wobec modnego pesymizmu, to była to odraza wobec modnej plutokracji. Tak jak tę pierwszą potrafiłem wówczas wyrazić je dynie mówiąc, że jestem optymistą, tak tę drugą potrafiłem wówczas wyrazić jedynie mówiąc, że jestem socjalistą. W rzeczywistości jednak ten mój wymysł – filozofię zachwytu i wdzięczności – można by było wykorzystać nie tylko do odrzucenia wszelkiego socjalizmu, ale najbardziej umiarkowanego apelu o społeczne reformy. Optymizm zachwytu mógłby z pewnością stać się narzędziem wszelkiej tyranii, lichwy i bezczelnej korupcji, które kiedykolwiek ciemiężyły biednych. Wystarczyłoby jedynie, aby tyran powiedział, że ludzie powinni być wdzięczni za to, że pozostawił ich przy życiu. Wystarczyłoby jedynie, aby powiedział, że człowiek pozbawiony politycznych i innych praw powinien być szczęśliwy, bo może oglądać mlecz. Wystarczyłoby jedynie, aby powiedział, że niesprawiedliwie uwięziony człowiek powinien być zadowolony, że widzi na więziennej ścianie plamę słońca.

To tylko jeden mały przykład, najlepiej mi znany, tego, co może stać się z półprawdą, kiedy ma okazję przeobrazić się w herezję. Z pewnością istnieje tysiąc innych podobnych przypadków podobnych teorii. Ich morał jest taki, że półprawda musi połączyć się z pełną prawdą; ale kto ma ją połączyć? Tyrańskiemu Herodowi nie wolno mordować niemowląt dlatego, że przed przyjściem na świat zadowoliłby się choćby i kilkoma miesiącami życia. Nie wolno usprawiedliwiać niewolnictwa tym, że nawet niewolnik może oglądać mlecz. Nie wolno niesprawiedliwie uwięzić człowieka, twierdząc, że i tak będzie mógł oglądać plamę słońca na więziennej ścianie. Jednym słowem, zachwyt, pokora i wdzięczność to dobre rzeczy, ale nie jedyne dobre rzeczy. Potrzebne jest coś, co przekona wychwalającego je poetę, że sprawiedliwość, miłosierdzie i godność ludzka również są dobre. Wiedząc co nieco o naturze współczesnego poety urzeczonego współczesnym wymysłem, widzę tylko jedną rzecz na świecie, która ma jakąkolwiek na to szansę.

Powiedziałem już, że młody człowiek specjalizujący się w półprawdzie, może postąpić na dwa sposoby. Na własnym przykładzie przedstawiłem jego osobę i straszny koniec, jaki może go spotkać. Jego drugą możliwością jest zanieść swoją półprawdę na niwę Kościoła katolickiego, gdzie będzie ona naprawdę kultywowana. To miejsce jest bowiem prawdziwym ogrodem, a hałaśliwy świat na zewnątrz jest dzisiaj jedynie pustkowiem, mimo że wyjącym. Młody człowiek może zanieść swoją ideę tam, gdzie będzie ceniona za to, co w niej prawdziwego, gdzie będzie równoważona przez inne prawdy i często wspierana lepszymi argumentami. Innymi słowy stanie się częścią, choćby niewielką, trwałej cywilizacji, która używa swoich moralnych bogactw tak, jak nauka używa swojego zasobu faktów. Tak oto błahy przykład, który podałem, pokazuje, że Kościół katolicki w żaden sposób nie potępia niczego, co jest prawdziwe w moim dawnym dziecięcym stanie ducha. Nie potępia on miłości do poezji ani fantazji; nie potępia uczucia wdzięczności za oddech życia, ale raczej je zaleca. Co więcej, ten nastrój był raczej specjalnością wielu katolickich poetów, a jego pierwszym i najwspanialszym świadectwem jest wielka Pieśń słoneczna św. Franciszka. Ale wiem też, że w tej samej duchowej społeczności optymizm nigdy nie zamieni się w orgię anarchii albo stagnację niewolnictwa, i że nikomu z nas nie przytrafi się to paradoksalne nieszczęście polegające na odkryciu prawdy, a szerzeniu kłamstwa.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Nawrócenie i magia.