Rozdział czternasty. Chrystus – nasz ukrzyżowany Przyjaciel, cz. 3

Męka duszy chrześcijańskiej przemija, a męka Ciała powraca. On wisi od rana w palących promieniach słońca, zakrytego tylko na chwilę przez ciemności, które ukryły udrękę Jego Duszy. A kiedy minuty biegną, jedna po drugiej, jak fala ognia rośnie to pragnienie Ukrzyżowania, które, jak mówią niektórzy, jest najbardziej dojmującym bólem najostrzejszej formy śmierci.

Aż do teraz najgłębszym punktem poniżenia Chrystusa było Jego wołanie do Ojca – to wołanie Uświęconego Człowieczeństwa o pomoc, która Jego własną Wolą została odrzucona – Jego wyznanie wobec świata, że Jego Dusza znajduje się w ciemności. Jednak On zstępuje jeszcze głębiej w poniżeniu i woła o pomoc do człowieka. Chrystus prosi człowieka, by Mu pomógł!

Przez całe swe życie to On oferował pomoc: karmił głodne dusze i głodne ciała, otwierał niewidzące oczy i niesłyszące uszy, unosił ręce, które opadały i umacniał osłabłe kolana. Stał w świątyni i wzywał wszystkich, którzy pragną, aby przyszli i pili. Teraz z kolei On prosi o picie i przyjmuje je. Także Dawid w zaciekłej bitwie wołał: „Kto mi da napić się wody z cysterny, która jest przy bramie w Betlejem?” (1 Krn 11, 17). Bowiem zarówno Dawid, jak i Syn Dawida byli wystarczająco silni, aby zniżyć się do słabości.

Z wielowiekowej Kalwarii historii świata Jezus woła do człowieka, aby Mu pomógł. Dawca wszystkiego uniża się, prosząc.

Tak naprawdę, Zbawiciel wypowiada najpierw inne słowa. Do samolubnej, nierozwiniętej duszy przemawia w Głosie Synaju – „Nie będziesz”. Duszy, która poczyniła niewielki postęp, oferuje zachętę i obietnice: „Błogosławiony taki to a taki człowiek, ponieważ otrzyma nagrodę”. Jednak istnieją dusze, które są głuche tak samo na Piekło, jak i na Niebo, dla których przyszłość nie znaczy nic lub niewiele – dusze, które są zbyt lekkomyślne, by obawiać się Piekła, zbyt pozbawione miłości, by pragnąć Nieba. I to do nich Chrystus wypowiada swą ostatnią, przeszywającą serce prośbę. „Jeśli nie przyjmiecie pomocy ode mnie, okażcie mi przynajmniej pomoc. Jeśli nie będziecie pili z mych rąk, dajcie mi przynajmniej pić z waszych. Pragnę”.

To zdumiewające, że ludzie doprowadzili Go do tego. Jest to zarazem sugestywna myśl, że ludzie, którzy nie odpowiedzą ze swych własnych względów, czasem odpowiedzą przez wzgląd na Niego.

„Widzicie – woła Jezus Chrystus – porzuciliście poszukiwania, odwróciliście się od drzwi i nie pukacie. Nie zadajecie sobie trudu, by prosić. Więc ja muszę to robić. Oto ja, który szukam zagubionych, to ja stoję u drzwi i kołaczę. To ja proszę – to ja staję się żebrakiem… Miejcie miłosierdzie nade mną, o moi przyjaciele, ponieważ Pan mnie doświadczył! Nie oferuję już wody, ale proszę o nią, ponieważ bez niej umieram”.

Zatem czasami dobrze jest przyjrzeć się życiu duchowemu z zupełnie innego punktu widzenia. Przychodzą chwile, a nawet całe okresy w naszym życiu, kiedy religia staje się jarzmem nie do zniesienia, kiedy poszukiwanie jest tak długie i bezowocne, że mamy tego dosyć, kiedy żadne drzwi się nie otwierają, jakkolwiek zaciekle pukamy, kiedy prosimy i nie ma Głosu, który odpowiada. W takich momentach jak ten, całkowicie tracimy serce. Wydaje się nam, że nasze pragnienia nie są warte zaspokojenia, że religia, jak każdy instynkt naszej natury, osiąga kres, poza którym nie ma już drogi, że pragnienie w istocie zawiodło i że nie mamy nawet ambicji, aby zdobyć niebo. Prawda jest taka, że jesteśmy ograniczonymi istotami i że „głód Boga”, pragnienie nieskończonego, niewyczerpana żarliwość wobec Boga, jest tyleż samo łaską, jak i siłą dotarcia do Niego i zdobycia Go. Bóg nie tylko jest naszą Nagrodą i naszym Panem, ale musi w istocie być naszą Drogą, którą przychodzimy do Niego. Nie jesteśmy w stanie nawet tęsknić za Nim bez Jego pomocy.

Właśnie wtedy, gdy jesteśmy zmęczeni pragnieniem, gdy samo pragnienie zawiodło, Jezus przemawia do nas w Piątym Słowie z Krzyża.

Przez cały czas mówiliśmy o Boskiej Przyjaźni tak, jakby była wzajemną relacją, jakbyśmy my z jednej strony, a Chrystus – z drugiej, byli zjednoczeni wzajemną więzią. Jednak w istocie to wszystko gromadzi się po jednej stronie. Nie możemy nawet pragnąć Chrystusa na zewnątrz, bez pomocy Chrystusa od wewnątrz. Chrystus wewnątrz musi zawołać: „Pragnę” (J 19, 28), zanim Chrystus z zewnątrz może podać nam Wodę Życia.

Zatem ta prośba Jezusa musi być naszym ostatnim i ostatecznym motywem, kiedy wszystkie inne impulsy zawiodły. On jest tak pobity i odrzucony, że posuwa się nawet do tego. Musi prosić o miłosierdzie dla siebie, zanim będzie mógł okazać miłosierdzie nam. Jeśli nie odnajdziemy w Nim naszego Nieba, przynajmniej pozwólmy Mu odnaleźć Jego Niebo w nas. Jeśli nie możemy już powiedzieć: „Moja dusza jest spragniona Żywego Boga”, przynajmniej posłuchajmy, jak Żywy Głos woła: „Moja Dusza jest spragniona ciebie”. Jeśli nie pozwolimy Mu posługiwać nam, tylko z powodu wstydu, spróbujmy się zadowolić posługiwaniem Jemu.

Zatem jest to znowu wołanie, które nieustannie pochodzi od Chrystusa i roznosi się w Jego Kościele. Żyjemy w czasach, które są pełne strachu i zagrożenia. Niegdyś Kościół panował w Europie, był darzony uznaniem, jako „przychodzący w Imię Pana”. Zajmował się czynieniem dobra, oferowaniem Wody Życia i dawaniem jej, oferowaniem Chleba Życia i rozdawaniem go. Teraz na naszych oczach Kościół postępuje swoją Drogą Boleści, wspina się na Wzgórze, wisi na Krzyżu… Świat raz jeszcze zwyciężył, zwyciężył dokładnie na tyle, na ile zwyciężył na Kalwarii. Ludzie już nie pozwalają Kościołowi służyć im, co więcej – nie pozwolą mu nawet służyć samemu sobie.

Oni przybili Kościół do znaków świeckiej władzy, odebrali mu chwałę i szydzili z niego, że nie może być Zbawicielem innych, ponieważ nie potrafi nawet zbawić sam siebie.

Zatem jaka nadzieja pozostała? Jak mogą błogosławić ręce, które są mocno przybite? Jak skrępowane stopy mogą iść szukać tych, którzy się zagubili? Jak posiniaczone i spękane od beznadziei wargi mogą głosić wieść o Bożej wolności?

Jednak Kościół wciąż może krzyczeć w bólu przez wzgląd na siebie. Może stale wołać, raz za razem – we Francji, o prawo do ugaszenia pragnienia, które zamieni się w śmierć, jeśli nie zostanie zaspokojone, we Włoszech i w Portugalii o zwykłe prawo do istnienia w społeczeństwie, które zrodził i żywił aż do dojrzałości…

A dla własnej pociechy, pamiętajmy, że to sam Jezus tak woła i że kiedy jako pierwszy wypowiedział swoją prośbę przy studni Jakuba, a później na Krzyżu, na Kalwarii – nawet samarytańska kobieta, cudzoziemka wobec Narodu Wybranego, a nawet żołnierze cesarstwa, które wojowało z Królestwem Bożym, okazali Mu miłosierdzie i dali Mu pić.

***

Światło wieczorne zaczyna znów migotać nad Kalwarią, nad trzema krzyżami i nad małą grupką, która czeka końca, a kiedy światło pada na twarz Chrystusa, znika z niej wyraz męki. Wołał On zarówno do Boga, jak i do człowieka, aby mieli litość dla umęczonej Duszy i znękanego Ciała i obaj Mu odpowiedzieli. Teraz w tym Obliczu, pobladłym wobec ciemności duszy, i w Oczach, zapadniętych w smutku, pojawia się nowy wyraz, który potęguje się pod wpływem obserwujących Go stojących obok, aż do momentu, kiedy całe Oblicze raz jeszcze zaczyna promienieć. Oddech jest coraz pełniejszy, Ciało, którego ręce i nogi są przybite gwoździami, zaczyna unosić się coraz wyżej, aż uzyskuje wystarczająco dużo siły, nie tylko by przemówić, ale by wydobyć z siebie wołanie tak głośne i triumfujące, że przestraszy i zadziwi oficera, który widział wielu umierających ludzi, ale nigdy nie widział, jak umiera Ten Człowiek. Wołanie to rozlega się jak okrzyk króla w momencie zwycięstwa. W jednej chwili klęska, trud i gorycz są poza Nim na zawsze. Consummatum est… „Wykonało się!” (J 19, 30).

Chrystus przyszedł na świat, aby wykonać największe dzieło ze wszystkich – większe niż zwykły akt Bożej Woli, która wszystko powołała do istnienia z nicości, większe niż stałe działanie mocy Bożej, która wszystko utrzymuje w istnieniu, gwiazdy na swych torach, atomy w ich ładzie, a porządek ciała i ducha w ich wzajemnych relacjach. Większym działaniem jest bowiem odtworzyć niż stworzyć, podporządkować na nowo nieposłuszną wolę niż powołać ją do życia, pogodzić wrogów niż stworzyć wyznawców, odkupić ludzi niż tchnąć w nich życie. Bowiem stworzenie człowieka przez Boga jest aktem Jego mocy, ale odkupienie człowieka jest aktem Miłości…

Cała historia świata, aż do Kalwarii stanowi, z jednej strony, jeden niekończący się trud przygotowania do Odkupienia. Żaden baranek nie przelał swej krwi na próżno, żaden prorok nie przemówił, żaden król nie panował inaczej, niż jako ogniwo w tym łańcuchu, którego Baranek Boży, Sługa Pański i Król Królów stanowi zakończenie i szczyt, który wszystko uzasadnia. Abraham ujrzał Jego dzień i uradował się, Dawid śpiewał o dniu Jego narodzenia i o Jego przebitych dłoniach i stopach, Izajasz mówił o Jego grobie z nikczemnikami i o miejscu spoczynku w ogrodzie bogatego człowieka. Bóg doprowadził wszystko do tego punktu, który wieńczy i wypełnia je wszystkie. A teraz: Consummatum est.

Gdy znów spoglądamy na Kalwarię przez dwa tysiące lat historii, widzimy, że wszystko, co Bóg uczynił od tamtego czasu, tam wyrasta, że każdy impuls łaski, każda złożona ofiara i modlitwa, każde poruszenie Ducha Bożego, każda odpowiedź ducha człowieczego, każdy wybaczony grzech, każde rozpoczęte nowe życie, każda śmierć sprawiedliwego, każde narodziny nowej duszy do niewinności – wszystko to zyskuje pełnię swojej mocy i – tak naprawdę – swoje istnienie z tego strumienia miłości, który wytrysnął u stóp Chrystusowego Krzyża.

Dlatego gdy ostatnia kropla Drogocennej Krwi wypływa z Jego przebitego Serca, z siłą przekraczającą siłę umierającego człowieka, Jezus woła w triumfie: „Wykonało się”.

Przyjaźń między Bogiem a człowiekiem jest teraz znów możliwa, w Mistycznym Ciele Chrystusa. Ta dawna nieprzejednana wrogość pomiędzy grzechem stworzenia a Sprawiedliwością Stwórcy, między zhańbieniem ducha a Świętością Ojca Duchów, została zniesiona. Możemy zostać „przyjęci w Ukochanym”.

Zatem, po pierwsze: zbawienie jest otwarte dla grzesznika. Odtąd żaden grzech nie jest niewybaczalny. Miłosierdzie, jak to zostało powiedziane, oznacza przebaczenie niewybaczalnego i pokochanie tego, czego nie da się pokochać, a w tej Drogocennej Krwi, jak śpiewał prorok, „wytryśnie źródło, dostępne dla obmycia grzechu i zmazy” (Za 13, 1) i jak napisał apostoł, właśnie ta Krew „oczyszcza nas z wszelkiego grzechu” (1 J 1, 7). Dlatego przyjaźń Boga jest szeroko dostępna dla każdej duszy, która jej pragnie.

Mało tego – nie tylko sama przyjaźń stała się możliwa dzięki śmierci Chrystusa, ale takie stopnie przyjaźni, do których nie mogą dojść nawet aniołowie. Dusza, dzięki Drogocennej Krwi, może nie tylko przejść od śmierci do życia, ale może też przejść przez kolejne etapy, szczeble i poziomy tego życia, aż do doskonałej świętości. Dawid mógł pragnąć Boga, Dawid mógł przyglądać się i podziwiać to „przebudzenie na podobieństwo Boga”, które jest najwyższym spełnieniem dla duszy, ale aż do śmierci Chrystusa żadna dusza nie mogła osiągnąć tego ostatecznego celu Boskiego i własnego pragnienia, który teraz jest dostępny wszystkim duszom gotowym złożyć konieczną ofiarę, aby go osiągnąć. Nie tylko mocą Drogocennej Krwi i łaski sakramentów skutecznych przez Jej przelanie, każde działanie, słowo i myśl mogą się stać posłuszne Chrystusowi, ale też dusza może, dzięki tej samej łasce, osiągnąć moment tak żywej i tak całkowitej jedności z Nim, że może naprawdę zawołać: „Razem z Chrystusem zostałem przybity do krzyża. Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Gal 2, 19–20).

Zatem dzieło Chrystusa zostało „wykonane” na Krzyżu – wykonane, co nie oznacza, że zamknięte i podsumowane, ale w istocie uwolnione od ciężkiego biegu wydarzeń, który sprawił, że powstało – wykonane, jak chleb, który wychodzi z młyna i z ognia, aby można go było jeść; jak wino gotowe po zgnieceniu i zmiażdżeniu winogron prasą; jak ciało człowieka jest rozwinięte w łonie matki i zostaje w bólach wydane na świat.

Jest wykonane – dla nowego i chwalebnego Początku, co oznacza, że strumień, który wypłynął z Jego Ran, może zapoczątkować napływ ludzkich dusz, a Ciało, które zostało poranione, może naprawdę je nakarmić. Teraz bowiem Pasja Chrystusa zaczyna się odbywać w Jego Mistycznym Ciele, które ma „dopełnić braki udręk Chrystusa” (Kol 1, 24). Teraz ogromny bieg wydarzeń, który skruszył i zmiażdżył Go w Jego przyjętej Naturze, zaczyna skutecznie kontynuować to samo dzieło Odkupienia w Ludzkiej Naturze Jego Kościoła – mistycznego Ciała, w którym On zawsze zamieszkuje. Jedno Słońce sprawia, że to drugie słońce, które jest jednak tym samym, może rozpocząć swą drogę. „Wieczór i poranek stanowią jeden dzień.”

A jednak my, Jego przyjaciele – my, którzy dzięki Jego Przyjaźni możemy żyć, umierać i wzrastać w jedności z Nim – żyjemy w większej części tak, jakby On nigdy nie umarł. Porównajcie życie wykształconego, delikatnego poganina z życiem wykształconego, delikatnego chrześcijanina. Oddzielcie ich z tych dwóch grup i postawcie obok siebie. Czy istnieje tak duża różnica? Jest kilka różnic w religijnych znakach tych dwóch ludzi. Jeden ma Apollina, a drugi – Krzyż. Jeden ma egipską boginię z synem w ramionach, a drugi – Niepokalaną Matkę Jezusa z Dzieciątkiem. Ich mowa jest inna, ich szaty, ich domy – wszystkie te zewnętrzne sprawy, które są całkowicie obojętne dla życia duszy. Jednak czy ich zalety są tak różne, ich pogląd na wieczność, ich smutek nad otwartym grobem, ich nadzieje przy kołysce nowo narodzonego dziecka?… Jeszcze zanim Chrystus umarł, dzieci kochały swych rodziców, a rodzice – dzieci. Czy dziś chrześcijanie w istocie wznoszą się o wiele wyżej – bliżej tego jeszcze bardziej zadziwiającego stopnia miłości, gdzie człowiek „nienawidzi swego ojca i matki”, aby stać się uczniem swego Pana? Jeszcze zanim Chrystus umarł, czystość była cnotą. Czy jesteśmy dziś tak dalece zaawansowani w czystości serca, bez której żaden człowiek nie może oglądać Boga? Nawet rzymski cesarz niegdyś głosił samokontrolę i sam ją praktykował. Czy nasze domy stanowią lepszy wzorzec pokoju między braćmi, którzy żyją razem w jedności?

Czy Chrystus dokonał swego dzieła tylko po to, aby zapobiec dalszemu upadkowi społeczności?… Boże broń! Kiedy spojrzymy na to, co nazywane jest dziś Wspólnotą Chrześcijańską, wydaje się, jakby Chrystus nawet jeszcze nie zaczął.

Jednak z Kalwarii płynie szeroka rzeka łaski, rzeka, która powinna przynosić radość do Miasta Boga. Oto ogromne źródło łaski, wypływającej przy każdy sakramencie, zwilżającej ziemię pod naszymi stopami, odświeżającej powietrze, którym oddychamy. A my wciąż, w naszej pełnej nienawiści, fałszywej pokorze mówimy, jakby doskonałość była snem, a świętość – przywilejem tych, którzy widzą Boga w chwale.

W Imię Chrystusa, zacznijmy. Ponieważ Chrystus wykonał swe dzieło.

***

Nasz Pan właśnie wykrzyknął głośno Szóste Słowo, w którym ogłosił, że wykonana została w końcu ta „sprawa Ojca”, o której po raz pierwszy mówił w Świątyni. Teraz opuszcza powoli głowę na piersi i słowami, których nauczył się na kolanach Maryi, słowami, którymi każde żydowskie dziecko powierzało troskę o swoją duszę Bożej opiece podczas nadchodzącej nocy, On powierza swego ducha w ręce Ojca. Bowiem wieczór nadchodzi i szabat jest bliski, kiedy Bóg, widząc wszystko, czego dokonał, raz jeszcze nazywa to „dobrym” i odpoczywa po swym trudzie.

Myśl o spokoju śmierci, w który przechodzi nasz Boski Przyjaciel, to jedno z najbardziej poruszających rozważań Męki. On trudził się nad swym dziełem przez trzydzieści trzy lata i ani przez chwilę, odkąd po raz pierwszy odetchnął jak śmiertelnik w zimnej stajence w Betlejem, nigdy jeszcze naprawdę nie odpoczął. Nawet kiedy spał, Jego Serce czuwało.

Jego praca obejmowała bowiem, między innymi, położenie fundamentów pod reformę całego świata. Cała cywilizacja, jeśli miała przetrwać – postęp techniczny rzymskiego imperium, rozwijające się zdolności ludów barbarzyńskich – wszystko to musiało albo przekształcić się w oparciu o te podstawy, które On dał, albo przestać istnieć. Co więcej – On tworzył konstytucję Królestwa większego, niż jakiekolwiek z tych, które widział świat – najwyższej, ponadnarodowej Społeczności, z której Królowie muszą czerpać sankcję swej władzy, a republiki – swoje prawo rządzenia. Następca Jego Namiestnika ma być bowiem „Ojcem Książąt i Królów, i Panów Świata”. A w międzyczasie muszą się dokonać Jego niezliczone akty miłosierdzia. Ani jednej spragnionej duszy nie można odesłać próżnej, ani jednego chorego ciała pozostawić bez ukojenia, ani jednej krótkotrwałej potrzeby – niezaspokojonej. A On jest Człowiekiem, który dokonał tego wszystkiego. To prawda, że tylko Bóg mógł tego dokonać. Żaden reformator, żaden filozof, żaden monarcha nigdy nawet nie śnił o założeniu takiego Królestwa jak to. Jednak dokonało się to za pośrednictwem Ludzkiej Natury. To wargi śmiertelnego Człowieka wypowiadały wszystkie te rzeczy, śmiertelne ręce kładły te fundamenty, śmiertelny umysł musiał radzić sobie z przełożeniem na ludzki język i realizowaniem marzeń Boga, które miały się urzeczywistnić. Zaprawdę, Bóg nie może się zmęczyć, ale człowiek uczyniony przez Boga może się zmęczyć tysiące razy z rzędu.

Jak bardzo zatem On zasłużył na odpoczynek! I w końcu ma go znaleźć. Dusza, która przeszła tak wielkie męki, ma pogrążyć się w owym spokojnym miejscu odpoczynku i światła, gdzie dusze, które służyły Bogu według otrzymanych łask, oczekują Pierwszego Przyjścia swego Odkupiciela. Ciało, które znosiło tak wielkie brzemię i spiekotę dnia, które było znużone trudami i ugięło się pod smutkami – a w końcu zostało ubiczowane, przebite i okaleczone rękami tych, dla których znosił te trudy – to Ciało ma być złożone w zimnym skalnym grobie, owinięte w miękkie płótno, nasączone wonnościami i mirrą, aby oczekiwać raz jeszcze tchnienia Boskiej Mocy, która przejdzie przez każdą żyłę, ścięgno i mięsień, przekształcając każde z nich całkowicie w nieoszpecony Wizerunek Boga, w którym, raz jeszcze, teraz już nie podlegając żadnemu prawu ograniczenia czy zmęczenia i pustki, Dusza, która nie może już nigdy doświadczyć smutku, będzie się wiecznie radować. Nasz Przyjaciel wreszcie zasypia.

Pokój Boga, który przekracza wszelkie zrozumienie, jest daleko większy niż Jego największy dar, większy niż zdrowie czy bogactwo, w pewnym sensie większy niż wszystkie cnoty, ponieważ stanowi ich ukoronowanie i ich ostateczną nagrodę. To właśnie Pokój w Chrystusie jest jedyną niezbędną rzeczą, jak o tym mówi On sam – to właśnie ta „dobra część”, która „nie zostanie nam odebrana”, lepsza niż wszystkie działania i moce.

To właśnie jego poszukujemy w śmierci – jedynej nadziei, która uspokaja nas i godzi z gwałtownym przerwaniem działań, które dla pełnej energii i żywotnej duszy stanowi największe możliwe do wyobrażenia okropieństwo śmierci. Czasami nawet ten pokój stanowi (tak wielkie jest jego przyciąganie) – można niemal powiedzieć, że musi stanowić – dla każdej duszy, która naprawdę uczestniczy w konflikcie życia – główną atrakcję śmierci. Życie bowiem musi stawać się od czasu do czasu obciążeniem, które jest zupełnie nie do zniesienia – nie tylko jest to zmęczenie ciała, które wyrasta z jego niezdolności, aby zawsze dorastać do wymagań duszy; ale jest też zmęczenie duszy wynikające z jej wysiłków, aby odpowiadać zawsze tak, jak powinna, na pobudzenia i wymagania łaski. Gdyby tylko można było, wołamy, oderwać się od tych zmagań, spocząć całkowicie w Bogu, bez jakiegokolwiek wysiłku woli, rozluźnić się i zatopić w Tym, który sam jest naszym Odpoczynkiem. A jednak nie wolno nam, ponieważ to jest kwietyzm – ten dziwnie pociągający system, który oznacza rozluźnienie i bezwład – ten sen duszy, która została stworzona, aby mogła działać, woli, która musi aktywnie trwać przy swoim, tak długo, jak to w ogóle może mieć jakiekolwiek znaczenie. Taki stan jest możliwy jedynie w „Boskiej potrzebie” Czyśćca, a i wówczas dyktuje nim konieczność.

Istnieje jednak Pokój Boży nawet wtedy, gdy żyjemy i to z braku owego Pokoju tak wiele dusz płacze i zabija się, tłukąc w pręty klatki swych własnych ograniczeń… Musi on wynikać z jednej i tylko jednej rzeczy, a mianowicie z doskonałej równowagi w środowisku, dla którego nasze dusze zostały stworzone – nie jak ptak śpiący na wodzie, ale jak ptak znieruchomiały w powietrzu – z doskonałej odpowiedzi ze strony naszej kochającej i godnej miłości natury wobec tej jedynej godnej podziwu Natury, która może nas wesprzeć i zrozumieć. Jednym słowem, ten Pokój można znaleźć tylko w tym, o czym cały czas mówiliśmy – w bliskiej, rozumnej, serdecznej i dobrowolnej Przyjaźni z Chrystusem, który uczynił nas dla siebie i zaplanował własne Wcielenie, aby ta jedność mogła być całkowita.

Zatem działania są dobre i konieczne w odpowiednim miejscu. Dzieło Boga nie może się bez nich dokonać. Jest jednak kwestią absolutnie kluczową, aby – jeśli te działania mają osiągnąć swe cele – dusza w nie zaangażowana posiadała Wewnętrzny Pokój. Chodzimy tam i z powrotem, odnosimy sukcesy, albo ponosimy porażki i nie ma to wielkiego znaczenia, ponieważ w tym świecie nie mamy ostatecznego punktu odniesienia, aby móc ocenić jedne czy drugie. Jednak Wewnętrzny Pokój jest konieczny, ponieważ nasze prawdziwe „życie jest ukryte z Chrystusem w Bogu” (Kol 3, 3) – ten Pokój, którego, jak On sam nam mówi, świat ani nie może dać, ani odebrać – to jest Pokój, który, w przeciwieństwie do innych przyjemnych uczuć, jest całkowicie niezależny od rzeczy zewnętrznych. To właśnie ten Pokój, w który sam Chrystus wszedł z ciałem i duszą, kiedy oddał swego Ducha w ręce Ojca – ten Szabatowy Pokój, który On zapoczątkował i który „pozostaje… dla ludu Bożego” (Hbr 4, 9).

Śmierć już nie jest przerażająca, a życie – uciążliwe, ponieważ pod chłodnym spokojem śmierci i nieznośnym pośpiechem życia, Chrystus i dusza mieszkają razem w tej maleńkiej komnacie serca, wyciętej w czymś, co jest twardsze niż jakakolwiek skała. To nie jest ta skała, która pęka, gdy groby się otwierają, wszędzie szerzy się przerażenie, a w całej Jerozolimie panuje panika. Kiedy jednak w końcu nauczyliśmy się umierać dla wszystkiego z wyjątkiem Chrystusa, kiedy On jest dla nas Wszystkim, On jest też naszym Pokojem.

Spójrzmy po raz ostatni na to Najświętsze Ciało wiszące na Krzyżu. Cała Krew wypłynęła, Dusza odeszła, a nasz Przyjaciel jest spokojny. Zatem idźmy, abyśmy mogli zostać z Nim pogrzebani. I niech nasze dusze i dusze wszystkich wiernych, zarówno żyjących, jak i zmarłych, spoczywają w Nim!

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ks. Roberta Hugh Bensona Rekolekcje z Chrystusem.