Radosny żebrak. Rozdział drugi

– Więc to jest twój szpieg – powiedział jego ekscelencja konsul główny. Był mężczyzną niewiele szczuplejszym od prefekta policji, a wyglądał jeszcze bardziej odpychająco z masywnym, ogolonym podbródkiem, stanowczym wyrazem ust i małymi, świdrującymi czarnymi oczkami. Zanim wybrano go konsulem, kierował bardzo udanym interesem. Prowadził go z pół tuzinem krajów i był, jak lubił mawiać, człowiekiem, który mógł wszystko.

– Szpieg – powtórzył, jakby smakując to słowo. – Szpieg, hę? A czemu tak o nim myślisz, mój Cuomo?

Szef policji rozstawił palce.

– Po pierwsze – powiedział – ten człowiek mówi, że pochodzi z Sycylii, ale ja wiem, że pochodzi z Perugii. Spędził tam ostatnią noc i noc poprzednią. Po drugie: jest rycerzem i stąd prawdopodobnie trzyma stronę Perugii. Po trzecie: po co ktoś taki jak on miałby w tych czasach zjawić się w Asyżu, jeśli nie po to, by dowiedzieć się czegoś użytecznego dla perugian?

Jego ekscelencja łaskawie skinął głową, a zachęcony tym Cuomo mówił dalej:

– Postanowiłem go zaaresztować i przyprowadzić do ekscelencji. Oczywiście, przejrzałem także jego rzeczy. Jest wśród nich koń, pled i zestaw dokumentów po łacinie. Moja łacina…

– Nie jest lepsza niż twoja znajomość koni – powiedział konsul. – A pieniądze?

– Żadnych, ekscelencjo – odrzekł Cuomo z odcieniem pogardy. – Ani maravedi, ani bezanta, ani guldena, ani miedziaka.

Konsul przejrzał dokumenty. Jego twarz nie miała wyrazu. Po minucie lub dwóch powiedział:

– Co, rycerzu, masz do powiedzenia na to oskarżenie?

– Czy mogę spytać, kim jesteś? – W głosie Rogera brzmiało znudzenie.

Cuomo postąpił o krok do przodu.

– Pohamuj swą zuchwałość, rycerzu – warknął. – Stoisz przed najwyższym urzędnikiem w Asyżu, a jesteś awanturnikiem bez grosza przy duszy.

– Byłem bez grosza w miastach większych od Asyżu – odrzekł młody człowiek, wzruszając ramionami. – Czy zostając urzędnikiem, traci się nazwisko?

Cuomo niemal rzucił się z gniewu.

– Pożałujesz tego! Pożałujesz…

– Jestem Mario Revini, główny konsul Asyżu – odrzekł z godnością jego ekscelencja. – A skoro się już spotkaliśmy, czy będziesz łaskaw odpowiedzieć na moje pytanie?

– Ten człowiek – powiedział Roger, wskazując ruchem głowy na Cuomo – jest głupcem.

– Jeśli ekscelencja pozwoli – powiedział szef policji stłumionym głosem – zabiorę tego więźnia do wartowni i…

– Nie, nie, mój dobry Cuomo. Takie metody zostawiamy szlachcie. My jesteśmy zwykłymi mieszczanami. Ta k się składa, rycerzu, że prowadzimy wojnę z Perugią. Czy to prawda, że dopiero co tam byłeś?

– Oczywiście – odrzekł Roger.

– Pewnie odwiedzić przyjaciół?

– Wprost przeciwnie. Odwiedzić bankierów.

Cień rozbawienia przemknął przez posępną twarz konsula i znikł.

– Wnioskuję, że wizyta nie była zbyt udana?

– Nie.

– W takim razie – rzekł konsul – nie żywisz szczególnie ciepłych uczuć do tamtego miasta, jak sądzę.

– Dokładnie takie same jak do Asyżu – odparł sucho Roger. – Tutaj też nie pożyczyli mi pieniędzy.

Konsul przesunął mięsistą ręką po ustach. Może chciał ukryć uśmiech.

– Na co ci te pieniądze? – zapytał.

– Aby pojechać do domu, na Sycylię. Do mojego zamku. Tam nie będą mi zadawać takich pytań.

Konsul uśmiechnął się szeroko.

– Nie byłbym tego taki pewien. Na Południu jest teraz ciężko.

Na chwilę zapadła cisza. Z oddali dochodził odgłos bębnów.

Konsul podniósł głowę, jakby nagle uderzyła go jakaś myśl.

– A może by tak zarobić pieniądze, zamiast je pożyczać? – zapytał, a Cuomo aż zaparło dech.

Roger odpowiedział uśmiechem.

– Nie jestem zbyt dobry w handlu…

– Nie myślałem o handlu – powiedział konsul. – Pomimo swych młodych lat jesteś rycerzem. Na pewno przeszedłeś zwyczajowy rytuał, szermierkę, polowanie zwykłe i z sokołem, jazdę konną, turniej…

– O tak – Roger cedził słowa. – Zdawałem to przed sędziami na dworze w Moguncji.

– Przeczytałem. – Konsul stuknął palcem w jeden z leżących przed nim dokumentów. – A Niemcy, jak mi mówiono, nie przyznają łatwo ostróg. A zatem, może przyłączysz się do naszych sił? Jutro rano idziemy na Perugię. Nie spodziewają się nas, jak sądzę. Co twoim zdaniem zrobią, jak się dowiedzą? Pozwolą nam oblegać miasto?

– Oczywiście, że nie – odpowiedział bez namysłu Roger. – Nie mogą sobie na to pozwolić. Sprawą honoru będzie dla nich walka przed murami, nie za nimi.

Konsul skinął głową.

– Nie można zakładać, że szlachta nie odważy się spotkać z pospólstwem w polu. Zrobią wypad; pokonamy ich i wejdziemy do miasta z dezerterami. Czy wstąpisz do naszej armii?

Tego dla Cuomo było już za wiele.

– Ekscelencja chyba nie mówi poważnie. Ten osobnik…

– Miał rację co do ciebie, mój Cuomo – przerwał mu konsul. – Naprawdę jesteś głupcem. Czy słyszałeś kiedykolwiek o szpiegu bez pieniędzy? Szpieg może być rycerzem pozującym na żebraka, ale nie może sobie pozwolić na bycie żebrakiem. Musi przecież płacić ludziom za informacje. Poza tym ten rycerz jest Sycylijczykiem – poznaję po akcencie. Mój ojciec uczył się handlu jedwabiem w Palermo – w tamtych czasach można się było tego uczyć tylko na Sycylii. Normańscy królowie wprowadzili tam handel, a mój ojciec się na nim wzbogacił. My z domu Revinich wiele zawdzięczamy Sycylii. Będę szczęśliwy, mogąc spłacić choć małą część, pomagając temu wspaniałemu młodemu rycerzowi. Mój drogi hrabio, to szansa zdobycia pieniędzy, jakich potrzebujesz, a nawet więcej, w formie legalnego łupu. Co na to powiesz?

– Prawdopodobnie nas pokonają – odrzekł spokojnie Roger. – Ale nie mam wyboru. Co ze zbroją?

Konsul roześmiał się.

– Dostaniesz wszystko, czego trzeba. Czy gdzieś się zatrzymałeś? Nie, oczywiście, że nie. Dobrze, poproszę jednego z moich przyjaciół, by dał ci jedzenie i dach nad głową. Przyjąłbym cię we własnym domu, ale za godzinę odbędzie się w nim narada wojenna. – Napisał parę zdań na kartce papieru, złożył ją i zapieczętował. – Poślę z tobą człowieka, ale nie szefa policji. Roberto!

Na wezwanie pojawił się osobnik o chudej twarzy.

– Ekscelencjo?

– Weź ten list i zaprowadź tego młodego człowieka do domu ser Pietro Bernardone. Do widzenia, hrabio, i życzę szczęścia.

Gdy za dwoma mężczyznami zamknęły się drzwi, konsul zwrócił się do Cuomo.

– Tajemnica sukcesu, mój Cuomo, to wyciągnąć jak najwięcej z sytuacji, która się nadarza, nie jak najmniej. Ty wsadziłbyś tego człowieka do więzienia, gdzie musiałbyś go pilnować. Wynik: dwóch silnych mężczyzn wyłączonych z walki. Zamiast tego on będzie walczył dla nas, a jeśli mu nie ufasz, pozwolę tobie przyłączyć się do wyprawy. Możesz go pilnować w polu, ile zechcesz; ale ty również będziesz mógł walczyć dla Asyżu.

– Ale, ekscelencjo – wyjąkał Cuomo – jeśli szefa policji nie ma w mieście, by chronił…

– Nonsens, człowieku, twój porucznik na pewno godnie cię zastąpi. Jutro o świcie, mój Cuomo, i jestem pewien, że okryjesz się chwałą.

Dom Pietro Bernardone miał troje drzwi: wejście do samego domu, wejście do sklepu oraz drzwi śmierci, używane tylko do wynoszenia ciała zmarłego członka rodziny. Drzwi śmierci były zamurowane, jak gdyby próbowano zapobiec wejściu jedynemu gościowi, który mógłby ich użyć: śmierci we własnej osobie. Większość domów w Asyżu miała troje drzwi. Zwyczaj ten sięgał jeszcze czasów przedchrześcijańskich, kiedy uważano za zły znak przekroczenie progu, przez który przeniesiono zmarłego.

Roberto z chudą twarzą przeżegnał się, gdy mijali drzwi śmierci.

– Wielu umrze jutro, a jednak drzwi ich domów pozostaną zamurowane – powiedział. – Wolno mi spytać, czy też będziesz walczył w naszej armii, rycerzu?

– Tak, będę – odrzekł Roger. – A ty, człowieku?

– Ja nie, rycerzu. Nie wzięli mnie do straży obywatelskiej. To przez moje płuca. – Nagle Roberto uśmiechnął się. – Kiedyś żałowałem, że nie mam dobrego zdrowia, ale teraz nie jestem tego taki pewny.

Z ulgą pociągnął za dzwonek przy głównym wejściu.

Ku zdziwieniu Rogera drzwi otworzył służący w czymś w rodzaju liberii, a to była tylko pierwsza z wielu niespodzianek. Przedpokój był kosztownie umeblowany, okna w następnym pokoju zrobione ze szkła, nie z impregnowanego oliwą papieru, a na podłodze leżał piękny dywan. Nikt nie mógł wątpić, że ten Bernardone jest bogaty – prawdopodobnie nawet bogatszy od Bernarda z Quintavalle. Zamki wielu niemieckich szlachciców, jakie widział Roger, nie kryły w sobie tak cennych rzeczy.

Pamiętał, co powiedział jego ojciec o rosnącym bogactwie kupców:

– Są pracowici jak pszczoły zbierające i gromadzące miód. Nie należy im w tym przeszkadzać, dopóki nie będą mieli tyle, by warto było im to zabrać.

Gdyby tylko było to możliwe. Z przykrością słuchał, jak ojciec to mówi, wiedząc, że utracił wszelką władzę i musi spędzić ostatnie lata życia na niezliczonych i bezowocnych wizytach u możnych, starając się zawsze zdobyć poparcie dla odzyskania swego zamku i lenna i, z niewiarygodnym wprost talentem, zawsze wybierając niewłaściwą osobę lub niewłaściwe stronnictwo.

Moim dziedzictwem, pomyślał Roger, nie jest zamek ani tytuł. To fantasmagoria, chimera, ułuda. I nigdy nie będzie czymś więcej, jeśli nie pójdzie odnaleźć go sam, gdyby zaszła taka potrzeba.

Tymczasem zjawił się ser Pietro Bernardone, gospodarz, człowiek o tubalnym głosie, wesoły i serdeczny, zaokrąglony od dobrobytu, z czarnymi krzaczastymi brwiami i śladami siwizny na skroniach. Ubrany był z przepychem w strój z Lyonu, utkany przez tych francuskich czarodziejów. Uśmiechał się i kłaniał. To niezwykle uprzejme ze strony jego ekscelencji, że przysłał mu tak miłego gościa, zaraz ktoś zajmie się koniem rycerza, bo on wie, jak ważne jest, by koń był właściwie oporządzony; kolacja będzie gotowa za pół godziny, jeśli pan hrabia sobie życzy.

Roger zgodził się nieznacznym skinieniem głowy. Na samą wzmiankę o jedzeniu ślina napłynęła mu do ust, a żołądkiem szarpnął ostry ból.

Weszła wysoka, szczupła kobieta i Roger pomyślał przez chwilę, że nie jest jedynym gościem szlacheckiego pochodzenia, jakiego podejmuje ser Pietro Bernardone. Miała to, co malarze lubią nazywać „twarzą z dobrymi kośćmi”, rodzaj twarzy, która mało zmienia się z wiekiem. Jej ruchy były pełne godności i wdzięku, ale jakoś trudno było ją sobie wyobrazić uśmiechniętą.

– Moja żona – powiedział Bernardone, robiąc ręką ruch, jakby wskazywał na jakiś znany obiekt. – Pani Pika pochodzi z południowej Francji, kolebki wielu dobrych i szlachetnych rzeczy. Nie ukrywam, że mam słabość do Francji, panie hrabio. Ty, będąc normańskiego pochodzenia, pierwszy to zrozumiesz. Moja żona jest z domu Boulement. – Nie mógłby powiedzieć tego z większą emfazą, gdyby ta dobra kobieta była księżniczką krwi.

Zmieszała się, lecz nie uśmiechnęła. Prawdopodobnie nigdy się nie uśmiechała. Nie wyglądała na szczęśliwą. Światło lamp nie było zbyt silne, ale miał wrażenie, że niedawno płakała.

Usłyszeli jakiś hałas na dworze i do pokoju wpadł młody człowiek, ubrany z takim przepychem, że przyćmiłby całą śmietankę niemieckiej arystokracji. Jego brązowe włosy były przycięte modnie i elegancko, ręce białe i wypielęgnowane – w jednej trzymał kapelusz z piórem, a w drugiej rumiane jabłko.

Podbiegł do pani domu, pocałował ją w oba policzki i zakręcił wkoło, po czym objął Bernardone.

– Wiecie, prawda? – zapytał zdyszanym głosem. – Wszyscy wiedzą; dobosze się o to postarali. Mamo, nie martw się o mnie, proszę. Wyjdę z tego z honorem. Wiesz o tym, tato, prawda? To początek, prawdziwy początek. Jak cudownie, że nadchodzi teraz, kiedy jestem już na to gotowy, a nie wtedy, gdy byłem małym chłopcem! Pułkownik pozwolił mi walczyć razem z jego kopijnikami. Przesyła ci wyrazy szacunku – i tobie, mamo.

Ale kobieta odwróciła się i znikła bez słowa w pokoju obok.

– Nie płacze, prawda? – zapytał młodzieniec w nagłym przypływie współczucia. – Muszę iść ją pocieszyć…

– Zaczekaj – zawołał Bernardone. – Panie hrabio, to mój syn, Franciszek. Franciszku, hrabia Roger z Vandrii też będzie walczył w naszej armii.

– Stokrotnie przepraszam, panie hrabio – powiedział Franciszek, składając dworski ukłon. – Asyż musi być bardzo dumny, mając pana po swojej stronie.

Roger nie mógł powstrzymać uśmiechu. Ten mały strojniś był rozbrajający. Jedwabne pończochy, aksamitny kubrak i to pióro przy kapeluszu!

– Franciszek jest moim oczkiem w głowie – powiedział z dumą Bernardone.

– Nie wątpię – odrzekł Roger – a gdyby ktoś zobaczył nas obu na ulicy, to jego wziąłby za szlachcica. Podziwiam twój gust, Franciszku.

– Jaki pan jest uprzejmy, hrabio – powiedział z zachwytem Franciszek. – Ale zawsze wiedziałem, że uprzejmość jest cechą prawdziwego szlachcica.

Naprawdę tak uważa, pomyślał Roger. Niepokoiło go trochę, że wzięto jego ironię dosłownie. Najgorsze, że tak naprawdę nie mógł winić chłopaka za jego próżność. W rzeczy samej, można było go wziąć za młodego szlachcica, i to nie tylko z powodu jego stroju, barwnego jak pióra ulubionej papugi cesarza Filipa.

Ku swemu zaskoczeniu Roger wyciągnął rękę do Franciszka Bernardone.

Franciszek zrobił ruch, by ją uścisnąć, gdy uświadomił sobie, że w jednej ręce wciąż trzyma kapelusz, a w drugiej jabłko. Roześmiał się, rzucił kapelusz na podłogę, przełożył jabłko z prawej dłoni do lewej i wreszcie podali sobie ręce.

– Jakaś dziewczyna dała mi to jabłko – powiedział, uśmiechając się. – Dają owoce i kwiaty wszystkim, którzy idą na wojnę.

– Oprócz mnie – nie mógł się powstrzymać Roger.

– Co za skandal! – powiedział Franciszek. – Ale prawdopodobnie nie wiedzą, że jesteś naszym sprzymierzeńcem. Jeśli nie wzbraniasz się przyjąć go ode mnie, panie hrabio…

– Wprost przeciwnie, jestem zachwycony – odrzekł Roger. Wziął ofiarowane mu jabłko i od razu je ugryzł. Sporo wysiłku go kosztowało, by nie pokazać rodzinie Bernardone, jak bardzo jest wygłodzony. Mimo to, zjadł jabłko, nim powiedział: – Bardzo dziękuję – a w międzyczasie młody Franciszek też znikł w sąsiednim pokoju.
Ser Bernardone powiedział przepraszająco:

– Jego matka się martwi, że chłopiec idzie na wojnę – a Roger widział, że nie tylko ona.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Radosny żebrak.