Puszcza. Rozdział jedenasty

– Pojedziemy dziś konno, Marcelko, ale daleko! To ci nawet posłuży na schudnięcie.

– Duszno jakoś od rana… deszcz będzie, Reniu.

– Gdzież tam! Nie będzie – a na wypadek Jeusiej może przytroczyć nasze gumowe płaszcze za siodłem.

– A gdzieżbyśmy pojechały?

– Wiesz co, Marcelko? Pojedziemy do Turowicz; nigdy tam nie byłam.

– Ani ja. Ale jakże to będzie wyglądało? Czy chciałabyś zajeżdżać do dworu?

– Będzie tak wyglądało; dwie śliczne panny… – czy my nie śliczne, Marcelko? – zabłąkały się. Zapytują o drogę – aż tu przypadkiem dwór! Wychodzi pan Kotowicz, naturalnie, zaprasza. A my przecież będziemy we dwie i ze starym Jeusiejem. – Zawsze tam ojcu nie warto o tym mówić, bo taki skrupulatny, że nas nie chciał zabrać do Turowicz. Ale tobie się dziwię! Jesteś niezależna, feministka, sufrażystka…

– Co ty zawsze napleciesz, Reniu!

– …a boisz się rzeczy tak prostej! Zobaczymy, jak mieszka pan Kotowicz – i tyle.

– Dla mnie to robisz, Reniu? – zapytała starsza siostra trochę drwiąco.

– Naturalnie, że dla ciebie – odrzekła Renia, czerwieniąc się – a zresztą w ogóle… dla przyjemności.

– Odstępuję ci Kotowicza; on mnie wcale nie bawi.

– Dlaczego? Jeżeli będzie zabawnie, zostaniemy… no półtorej godziny; jeżeli nie, wsiądziemy zaraz i na powrót!

– A jeżeli naprawdę zabłądzimy? Bo to piętnaście wiorst przez las.

– Od czego Jeusiej? Zna wszystkie drogi na sto wiorst wokoło.

Osiodłano konie, panny przyodziały amazonki i w towarzystwie furmana Jeusieja wyruszyły z domu. Nie zdziwiło to nikogo, bo Oleszanki często jeździły konno.

Skoro tylko oddaliły się od domu na sto kroków, Renia wprawiła swego konia w galop i pociągnęła za sobą dwa inne. Pocwałowano tak aż w głąb lasu, gdzie przeszkody drogi zatrzymały kawalkadę.

– Pojedziemy teraz wolniej – odsapnęła Marcelka – bo mogłybyśmy ochwacić konie – i same będziemy wyglądały, jak czupiradła…

– Naturalnie, że wolniej! Trzeba było pojechać prędzej, gdzie dobra droga – odrzekła Renia wcale nie zadyszana, zrośnięta rytmicznie ze swym koniem.

Jechali przez las gęsiego, bo dróżka stawała się coraz węższą, potem znów bagnistą na uroczysku Dzierczy. Puszczono naprzód Jeusieja, który wybierał drogę między jej błędnymi rozkrzewieniami.

– Skąd ta woda tutaj? Mieliśmy przecież suchą wiosnę – dąsała się trochę Renia z powodu opieszałości jazdy.

– Tutaj nigdy nie wysycha, grunt kryniczny – objaśnił Jeusiej.

Miejscami woda, miejscami czarne błoto bryzgało wysoko, aż na suknie. Panny wykręcały się ostrożnie między kałużami i gałęźmi, podkasały nawet wysoko amazonki.

– Nogi ci utyły, Marcelko – to podobno ładnie?

– Wcale nie utyły – to ty masz piszczałki.

Z liściastego lasu wybrnęli nareszcie do sośniny suchszej i pojechali kłusem. Odurzający zapach żywicy trwał w powietrzu parnym, nieruchomym; konie ściemniały od potu, i panny rozgrzały się na różowo; Marcelka podnosiła od czasu do czasu oba łokcie, jak lotki bezpiórych skrzydełek.

– Mówiłam, że deszcz będzie; tylko go patrzeć…

– A już musi będzie – potwierdził Jeusiej.

Śpieszyła kawalkada jak mogła, spoglądając w górę, aby zbadać kierunek chmur, co było trudne na niebie, zwężonym przez wysoki, gęsty las, którym kompania sunęła jak drobne stadko saren. Wreszcie na polance, która się otworzyła przy Ciecierniukach, ujrzano niechybną groźbę: granatowa chmura, ostro odcięta od pogodnego nieba, stawała w poprzek drogi. Jednocześnie zerwał się wiatr, mało jeszcze chłodzący po twarzach, ale dochodził do uszu z góry, płynął szeroką ławą szumu po czubach rozkołysanych sosen. I słońce zgasło.

– Trzeba włożyć płaszcze.

Jeusiej zeskoczył z konia i podał troki, z których Renia wywinęła dwa płaszcze gumowe szare, dała jeden siostrze i sama ubrała się w drugi. Nasunęły obie spiczaste kapturki na głowy, a szare opony zaczęły łopotać we wzrastającym wietrze; trzeba było je przysiąść, ogarnąć jak najszczelniej około postaci. – Tymczasem wielkie krople deszczu już je centkowały rozlanymi gwiazdami, jak skóry dzikich kotów. I do oczu panien doleciały bryzgi mocne, ale ciepłe, do ust – świeże i słodkie.

Doświadczenie uczyło jednak, że będzie gorzej, gdy się rozhula ulewa.

– Tu, tu, pod dąb! – zawołała Renia i skierowała konia pod wielki dąb, który, stojąc przy drodze, miał czas i swobodę rozwinąć swą koronę w bogaty baldach.

Stanęli we troje konno pod osłoną. Teraz uciął deszcz nawalny, z samego jądra chmury. Miliony szeptów pojedynczych zderzeń liścia z kroplą, zrazu dosłyszalne, zlały się wkrótce w jeden głos ogromny, oburzony, napełniający atmosferę.

– Stoimy pod najwyższym dębem – rzekła Marcelka – piorun może w nas trzasnąć.

– Tyle drzew w lesie ma Pan Bóg do wyboru, po co by w nas? – odpowiedziała Renia.

I pioruny omijały łaskawie dąb ochronny, warczały tylko z oddali. Ale ulewa, której pierwszy impet chwyciły na siebie wyższe warstwy liści i zatrzymały, lała się teraz ciurkiem przez liście na gromadkę jeźdźców. Nie wiadomo było, czy lepiej stać pod dębem, czy jechać.

– Jedźmy! – zawołała Renia. – Już deszcz ustaje.

Poczekano jeszcze minutę. Rozjaśniło się na niebie, deszcz przestał siekać, bo wiatr się uspokoił, ale chlapało jeszcze porządnie. Wyruszyły amazonki, pobudzone przez oświadczenie Jeusieja, że stąd już tylko dwie wiorsty drogi do brzegu lasu, a tam zaraz i dwór w Turowiczach. Porzucono uplanowane przebiegi: zabłąkanie i „siurpryzę”. Po kwadransie forsownego kłusa dotarła do dworu zmokła karawana, dwie zakapturzone Beduinki i Jeusiej w postaci murzyna.

Ale tutaj czekała ich „siurpryza” wcale niepożądana. Kotowicza nie było w domu. Okazało się to nie zaraz, ale coraz bardziej stawało się prawdopodobne, gdyż dwór zamknięty nie otwierał podwoi. Mignął wreszcie ktoś w oknie jednym i drugim – chwila ostrej emocji – i zawód ostateczny, gdy ukazał się we drzwiach Moroz, oświadczając, że pan wyjechał do Mińska.

– Tośmy się wybrały! – rzekła Renia do Marcelki prawie z płaczem.

Starsza siostra ratowała pozory, zwracając się do znajomego Moroza:

– Deszcz nas zaskoczył w lesie… błądziłyśmy… Dacie nam trochę tu wypocząć?

– Jakżeż?!… Trzeba – odpowiedział Moroz, niezbyt biegły w manierach marszałka dworu.

Jednak zbliżył się gościnnie do strzemienia; panny tymczasem same zeskoczyły z siodeł.

Zwłaszcza Renia wchodziła do domu, jak do najosobliwszego gmachu; wszystko ją zajmowało, od architektury aż do najdrobniejszego grata. Zrzuciwszy płaszcz i kapelusz, przeglądała z przejęciem obrazy, meble, widoki z okien dostępnych pokojów. Marcelka chodziła za nią, także zaciekawiona, nie zapomniała jednak o tym, jak sama wygląda.

– Reniu! Trzeba by przecież chociaż włosy poprawić.

– Dla kogo? – wzruszyła Renia ramionami, nie przerywając inspekcji.

Ponieważ sam tylko Moroz towarzyszył pannom, a nie ukazywała się inna służba, Marcelce przyszło do głowy zapytać o służącego, którego plotki dotarły już aż do Kurenicz:

– Pan Kotowicz wyjechał do Mińska ze służącym?

– Gdzie z takim! – oburzył się Moroz, ledwie nie splunął. – On do niczego nigdzie – ot i ciapier w karciszki gra z panem komisarzem (1). Taka już z nich dwóch kompania.

– Niech Moroz mu nawet nie mówi, że tu zajechałyśmy – zabawiła się Renia w dyplomację.

– Ja z nimi nigdy nie gadam.

– Ale waszemu panu można powiedzieć, kiedy wróci, że… deszcz nas zaskoczył, no i że byłyśmy.

– Panu możno – uśmiechnął się Moroz. – A panienki pozwolą choć arbaty. A to i wino jest – dobrze po namoknięciu.

– Dziękuję, Moroz. Napiłybyśmy się herbaty. Ale najpierw może by gdzie lustro i szczotka? – odrzekła panna Marcela, porządkując ręką swe złote, krótkie włosy, miejscami zamokłe.

– Tak, tak! Lustro i szczotki! – ożywiła się nagle Renia nadzwyczajnie.

– To już tylko tu; drugie pokoje u nas, póki co, niegotowe – rzekł Moroz.

Otworzył z klamki i pchnął drzwi do pokojów Edwarda.

Tutaj już obie siostry wchodziły z dużym wzruszeniem, cicho, oglądając się na boki, jakby się spodziewały zasadzki. W pierwszym pokoju stało biurko, założone papierami, z drugiego, otwartego, widać było w głębi łóżko pokryte i stół gotowalniany pod oknem. W obu pokojach panował zapach mydła i egipskiego tytoniu.

Marcelka wbiegła pierwsza do sypialni i usiadła przed lustrem. Zanim co ruszyła, zaczęła deklamować wiersze z Eugeniusza Oniegina, czyniąc obu rękami ruchy dotykania i odejmowania palców od rozłożonych na stole przedmiotów:

„Grzebyki, puszki i flakony,
Brzytwy oprawne w słoniów trzony
I szczotek rząd na parę łokci
Do włosów, zębów i paznokci…”.

– Elegant – zakonkludowała prozaicznie i wybrawszy dużą szczotkę oprawną w kość słoniową, zaczęła przeczesywać zamokłe pasma włosów.

Ale Renia znalazła ponętniejsze zajęcie w pierwszym pokoju, w pracowni. Dostrzegła na biurku jedną, dwie… trzy! fotografie tej samej kobiety. Przypadła do nich, obejrzała je żarłocznie, a potem zabrała wszystkie trzy i zaniosła strojącej się siostrze:

– Patrz, Marcelko, to ona!

Marcelka zwróciła głowę dosyć obojętnie:

– Szykowna kobieta…

– Ale to ona, na pewno ona! Ta, o której wie Józia przez Abramka!

– Prawdopodobnie, bo aż w trzech pozach. Jakoś cię to bardzo wzrusza, Reniu?

Marcelka powróciła do starań o swą fryzurę, a Renia zabrała fotografie; dwie oprawne odstawiła starannie na miejsce, trzecią bez ramki ważyła długo w ręce. Ta trzecia była prawie duplikatem drugiej… niezupełnie, ale bardzo podobna. Renia zerknęła ku drzwiom od salonu – były zamknięte – potem na siostrę, zajętą pilnie czesaniem – cofnęła się w głąb pokoju, rozpięła szybko stanik amazonki i schowała w nim nieoprawioną fotografię Teo.

– Co ty tam robisz, Reniu? – zawołała Marcelka, straciwszy siostrę z oczu.

– Nic, chodzę sobie.

Chodziła po pokoju oszołomiona czynem dokonanym.

„Oddam, odeślę przez kogoś, ale muszę jej się przypatrzeć” – uspokajała wzburzone sumienie obietnicami naprawy grzechu.

Marcelka była już odświeżona, przynajmniej co do fryzury. Rozbierać się i suszyć w tym pokoju, z którego wszystkich kątów wyzierały męskie przyrządy, byłoby już skrajną nieprzyzwoitością. Obie Oleszanki wyszły do salonu.

Tu znalazł się Moroz i zaprosił do stołowego pokoju. Podczas gdy panny piły z przyjemnością herbatę po utrudzeniu i emocjach, Moroz dotrzymywał kompanii, stojąc.

– Przyjadą wielmożne panienki drugi raz, tak już dom będzie gotowy i różnych w nim przyjemności znaleźć będzie można.

– Dom się odnawia? – zapytała Renia.

– Wiele nowego będzie. Ot wannę w domu zbudujemy, a przy rzece frantowską altanę, a z niej będzie można siadać do malowanej łódki. Nowe meble, pan każe robić…

Moroz wyliczał z dumą te przewroty, których celu, pomimo że był chytry, nie mógł zgadnąć, bo nie słyszał nic o pani Teo, ani o projekcie jej przyjazdu. Notował tylko z radością wszystkie poszlaki zainteresowania Kotowicza rodzinnym gniazdem. Panny Oleszanki tak samo zrozumiały znaczenie nowych urządzeń domowych.

– A mówił pan Kotowicz, kiedy był u nas, że przyjechał tu tylko dla interesów i zaraz wyjeżdża – wtrąciła Marcelka.

– Wyjechać to on może, jak i ciapier wyjechał. Ale powracać zawsze będzie – podawał stary lis swe przypuszczenia za pewniki.

– Niech nam Moroz powie, co pan Kotowicz tu robi, kiedy sam tak w domu siedzi? – pytała Renia.

– Wiele w nocy pisał i papieroski kurzył, kiedy przyjechał. Teraz już mniej. Bywa, rano wstanie, do lasu idzie, drzewo mierzy, gospodarki pilnuje…

– Nawet gospodarki rolnej?

– Jon-że sam owies za ogrodem siał, kiedy baćka (2) wielmożnych panienek tu przyjechał.

Oleszanki – zwłaszcza Renia – znały Moroza osobiście i z reputacji; wiedziały, że strzelec jest osobą poważną i może trochę przesadza, ale nie kłamie bez powodu. Renia wypytywała dalej Moroza, z którym była w kokieteriach myśliwskich:

– A do naszych polowań ma pan Kotowicz ochotę?

– Ochotnik on! Tylko, że czasu mało w tym roku.

– Ileż głuszców zabił tej wiosny?

– Jaż mówię panience: mało. Na przyszły rok urzniem (3) my po nich. – Odpowiedź była wymijająca, gdyż Kotowicz polował dwa razy tylko i nie zabił głuszca.

Po wypiciu herbaty panny ociągały się jeszcze z wyjazdem, choć deszcz ustał i świeciło odmłodzone słońce przez lśniące liście. Myszkowały po dworze, zaglądając wszędzie; nauczyły się planu domu dokładnie. – Po drugiej stronie sieni była wydarta świeżo podłoga.

– Ach, to tutaj będzie pewnie łazienka? – zauważyła Renia. – Dlaczegóż nie przy pokojach pana?

– Nie mogę wiedzieć – odrzekł Moroz. – Tak przykazano (4), a my robimy.

Renia zamyśliła się głęboko i znów zaczęła badać:

– Czy bywają tu jacyś goście?

– Póki co, mało. Był jeden frant zagraniczny.

– Kto taki? Jak się nazywa?

– A Boh jaho wiedaje! Był cztery, pięć dni, ziewał straszno – wypił, co dali jemu – i pojechał od nas. Takich nam nie trzeba. Ot, żeby u naszego pana żonka, tak dom poweselałby.

Moroz przybrał minę poufale dowcipną, panny zaś przycichły w tej delikatnej materii. Młodsza jednak nie wytrzymała długo w powściągliwości języka:

– Może pan jest z kimś zaręczony?

– Jakże mnie wiedzieć, panieneczko? Nie czuwać. A toby sama zapytała, pan skazauby (5).

– Trzeba już nam do domu – zwróciła się Marcelka do Reni, przerywając śliski temat.

– Ja bym jeszcze chciała zobaczyć to, co budujecie nad rzeką; widziałam tam drzewo i ludzi – dopraszała się Renia.

– Możno, panieneczki, możno – zgodził się łatwo Moroz.

I doprowadził dwie amazonki do Ptyczy, gdzie już naszkicowano plan drewnianego budynku na palach. Dwa pale węgielne, daleko wysunięte, wbito już w dno rzeki. Miała tam stanąć zakryta łazienka do rzecznej kąpieli, pod prostym kątem zaś do niej debarkader w kształcie altany na brzegu rzeki. Cieśla miał przy sobie plan rysowany przez samego Kotowicza. Można było z rysunku wyobrazić sobie ładny budynek ze stołami i ławami, przygotowany do uczty sielskiej.

Po sumiennym obejrzeniu projektu i zaczętych robót, Oleszanki dosiadły koni i podziękowawszy Morozowi odjechały. Zaledwie oddaliły się trochę, Renia rozpoczęła gawędę z siostrą:

– Jak ty sobie tłumaczysz te wszystkie urządzenia w Turowiczach?

– Że Kotowicz blaguje… Opowiada nam o zamiarach sprzedaży majątku, tymczasem dom przystraja w łazienki, meble i pawilony nad rzeką. Blagier jest.

– Dlaczego tak ostro, Marcelko? Zmienił zdanie przez parę tygodni. Ale dla kogo to robi? Jak myślisz?

– Dla kobiety. Tam wszystko, co on wprowadził, pachnie kobietą.

– To pewno chce się żenić?

– Phi…? Może tylko oczekuje tej pani, którą ma na biurku aż w trzech egzemplarzach.

– Ach, Marcelko! I mnie to przychodziło do głowy! To nieszczęście!

– Dlaczego? Nic przecież o niej nie wiemy.

– Ona mi się bardzo nie podoba. Ja bym ją… ja bym jej… no, jednym słowem, ona niewarta pana Kotowicza!

– Ej, Reniu, Reniu!

– Co? Cóż ja złego mówię?

– Pierwszy raz cię widzę nierozsądną; zadurzasz się w tym Kotowiczu…

– A ty nie widzisz, że to nadzwyczajny człowiek?

– Nadzwyczajny? Wierz sobie w to, jeżeli chcesz. Ale bądź pewna, że on ani myśli o żadnej z nas. To jakiś Francuz, który Wschodu nienawidzi.

– Po co ma lubić Wschód? Są różne Wschody… – mruknęła Renia i zamilkła, bo było jej pilniej do marzenia, niż do rozmowy z siostrą, tak źle usposobioną do Kotowicza.

Jednak pewność, że Marcelka lekceważy i nie chce dla siebie Edwarda, otwierała przed Renią inne widnokręgi, palące się ogromną, nieznaną zorzą. Tylko znowu Kotowicz urządza dom dla tej nienawistnej istoty, której aż trzy – teraz dwie – fotografie ma na biurku! Renia dostała wypieków na twarzy od nacisku sprzecznych, lubych i niepokojących wzruszeń.

Tegoż samego dnia przed wieczorem wyszła z domu, nie opowiadając się ojcu, ani siostrze, i poszukała w ogrodzie kryjówki, gdzie by jej nikt się nie domyślił: na trawie, za gęstym żywopłotem niedojrzałych agrestów. Tu jeszcze obejrzawszy się przezornie dookoła, wyjęła ze stanika portret Teo, oparła go o krzak, rozciągnęła się na trawie i spoglądała oko w oko nieznajomej:

– Jak ty tu wyglądasz, ty! – przemówiła głośno.

Dalej snuła myśl bez słów, a dogadywał jej zgodnie sad, otaczający swą zdrową wesołością siedzibę polską, sumienną i spokojną. Pani zaś na fotografii była zupełnie inna. Piękne jej rysy wyrażały jakiś rebus. Widać było wyraźnie tylko wielką wprawę do pozowania i ostateczne, bezwstydne zadowolenie ze swej powierzchowności. Ale ta w oczach tęsknota czy zawiść i ten w ustach grymas litości, czy pogardy dla wszystkiego, co nie jest nią, osobą jedyną?

Jeżeli głowa była dla Reni zagadkowa, to reszta postaci wprost oburzała panienkę. Jak można tak się ubrać do fotografii! Przecież gors prawie nagi, a i całą nogę widać dokładnie pod lekką, obwisłą materią. Czyż ta pani nie nosi nic pod spodem?…

Zawstydziła się panna Oleszanka i odruchowo spojrzała na swoje pończochy; rozesłała na nich dłużej suknię, aby jak najmniej być podobną do oglądanego portretu. Zastanowiła się jednak przez chwilę nad tym, jak ta jej suknia mogła być uszyta?

Przeszła zaraz do zagadnienia kapitalnego: „Czy ta pani jest piękniejsza ode mnie?”.

Miała się za ładną i zgrabną; gdyby nawet nie doszła była do takiego wniosku przy prostym przeglądaniu się w lustrze, słyszała to już nieraz od ludzi rozmaitych, czytała w oczach rozweselonych jej widokiem, zwłaszcza w ostatnim roku, gdy już stanowczo zaczęła nosić długie suknie. A jednak była zupełnie odmienna od tej elegantki, ale to aż… wręcz przeciwna.

– Po co to suknie tak na sobie obciskać, kiedy nie ma na czym?… – dziwiła się Renia.

Nie widziała nigdy żywej takiej kobiety z głową starą a ciałem dziecka, znała ją przecież skądś? Aha, z ilustracji zagranicznych! To musi być aktorka… przypominała sobie podobny portret przy reklamie mydła Cadum. W każdym razie nie Polka. Widać jednak, że takie kobiety podobają się – może nie wszystkim? Ale co najgorsza, że panu Edwardowi!

– Na nieszczęście jestem inna – westchnęła głęboko – a on się zna na tym; tyle widział!

I nieskrępowaną piersią odepchnęła się znacznie od murawy, a ręce rozpaczliwie wgarnęła we włosy, aż ich pasmo przesłoniło twarz delikatną hebanem przez róże.

Zaczęła znowu przemawiać do portretu:

– Ale że jesteś z piekła rodem, to pewne. Ty myślisz tylko o sobie. Takeś się ułożyła, żeby go durzyć i męczyć. Inaczej by on wyglądał, gdybyś ty była dobra…

Podarłaby fotografię, gdyby nie rozwaga, że ją musi oddać, a może jej potrzebować jeszcze później, aby jej nawymyślać. Tymczasem odwróciła konterfekt do góry podszewką i bez tego świadka myślała o Edwardzie: „Jaki on chudy, smutny – tylko się patrzy poczciwie, jakby prosił o współczucie… Czy mu się podobam, czy nie – zdaje się nawet, że mu się podobam – muszę mu zrobić coś dobrego. Nie chce go Marcelka, to nie – on także nie myśli o żadnej z nas, ale ja mu chcę pokazać, że kobieta, kiedy kogoś lubi, to najlepszy bliźni – nie taka, jak ta. Co ja mam zrobić, żeby mu było lepiej na świecie?”.

cdn.

Józef Weyssenhoff

(1) (Biał.) rządcą.

(2) (Biał.) ojciec.

(3) (Biał.) tu: wygramy [z nimi].

(4) (Ros.) tu: nakazano; zlecono.

(5) (Biał.) powiedziałby.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Puszcza.