Puszcza. Rozdział drugi

Stary dwór milczał, słuchając narzekań na swoje niedostatki, drwin ze swych zalet. Ciepły był przecież i obszerny, gościł przez wiek w swych zrębach pokolenia panów. A że tam nie zawierał w sobie różnych wymysłów, jak łazienka, albo inne ustronia specjalne – ot wielka bieda! Przez wiek panowie bez tego się obchodzili.

Był tego zdania Moroz, strzelec, klucznik i kucharz „pałacowy” w jednej osobie, jednak miał uszanowanie dla wymagań marszałkowicza; tylko zachcianki Kamila traktował z pogardą, a nawet nie taił się z wyraźną niechęcią do tego eleganta, jakby mu chciał pobyt w Turowiczach obrzydzić. Werda, człowiek wysokich manier, nie chciał zwracać uwagi na dąsy famulusa (1), próbował go dobrze usposobić datkiem, ale gdy to się nie udało, wtrącił do rozmowy z Edwardem prośbę, aby mu dano do usługi jakiegoś młodzieniaszka, który przy tej sposobności niejednego się nauczy. Karol, kamerdyner, poczuwał się tylko do dyrygowania służbą; był zresztą na miejscową gospodarkę mocno oburzony, uważał ją za barbarzyńską; kłócił się już z Morozem, który nie wypuszczał z rąk kluczy od piwnicy i od spiżarni. Sam zaś Kotowicz nadto był zadumany i obcy tutejszemu życiu domowemu, aby w nim zaprowadzać reformy. Na upomnienie się Kamila o nowego chłopca do usługi odpowiedział:

– Wybierz go sobie sam, mój drogi, z kuchni albo z folwarku. Ja ich tak mało znam jak ty. A Moroz do niczego? Co? Niedźwiedź?

– Nie powiem… dużo ma typu, charakteru… dużo. Tylko figura trochę leśna – i stary; trudno go formować.

– Ma to być sławny strzelec, majster do łosi, do głuszców – rzekł Kotowicz niedbale.

– O! Widzisz! Osadź go w lesie, postaw na czele łowiectwa. Grand veneur de Turowicze! (2) Brzmi to ładnie.

– Co ja tu mam urządzać, mój Kamilu?! Dobyć stąd tylko pieniądze potrzebne na zażegnanie kalaputryny (3)… albo nie dobywać – razem ze wszystkim zapaść się, zginąć… Niech sobie po mnie rozdrapią Turowicze…

– Aa! Tak nie można mówić, Edziu. Naprzód długi honorowe, następnie… te tam inne. Masa tu pieniędzy leży w lesie. Takie dęby!… A przecież i sośnina coś warta.

– Tak – tłumaczył Kotowicz niechętnie – ale Turowicze zastawione w banku; są zastrzeżenia co do rąbania lasu.

– Phi… to się daje zrobić. Kolacyjka z dyrektorami, układzik z lichwiarzem jednym i drugim… Czasy są antysemickie, można nastraszyć… Daj mi tylko Turowicze, ja ci to urządzę!

– Kiedy zaraz potrzeba pieniędzy.

– Zaraz?… Poczekaj, jest w salonie kilka obrazków, nawet jeden szkoły francuskiej, wiesz? Takie féte champétre (4). Ja bym ci to mógł spławić w Paryżu?…

– Zauważyłem te obrazki, tych szkoda – wyrwało się Edwardowi.

– Ach, ten Edzio najdroższy! – uściskał Kamil Edwarda. – Pożąda nirwany, a żałuje obrazków! Masz po prostu do życia ochotę, tylko do życia wolnego, z pełnymi kieszeniami, w naszym świecie. Coś, tego… mnóstwo światła, Cygany rżną, buteleczka…

– O, nie! – przerwał Kotowicz gorzko i z przekonaniem. – Wierz mi, że to mi obrzydło, aż do mdłości, aż do nienawiści. To zresztą łatwo porzucić, nie tak, jak inne… omyłki.

Werda podniósł palec ostrzegawczo.

– O tej „omyłce” obiecaliśmy sobie nie mówić. Ale na przykład, żeby jaki szlachetny krewny – tacy wymarli niestety! – żeby choć lekkomyślny lichwiarz dał ci dzisiaj potrzebną sumę, cóż byś ty robił, Edziu?

– Właśnie, że nie wiem – odrzekł Kotowicz szczerze i tragicznie. – Mieszkać tu i beczki smoły przerabiać na kupy miedziaków, to śmierć najgorsza, bez szczypty estetyki. A tam powrócić? Niepodobieństwo, naprzód materialne, potem… w ogóle niepodobieństwo.

Po chudej, znękanej twarzy Edwarda przemknął niby to uśmiech, ale groźny w oczach ciemnych i gorączkowo błyszczących. Dodał:

– Dlatego przemyślam o najodpowiedniejszym zniknięciu ze świata…

– Wiesz co, Edziu, że to nawet niegościnnie zapraszać mnie na takie rozmowy!

Już kilka dni mieszkali przyjaciele w Turowiczach, ale ani jeden, ani drugi nie nabierał ochoty do przyszłości swojej w tym zaciszu. Edward miewał narady z Juchniewiczem, beznadziejne, bo rządca rozumiał tylko status quo w gospodarstwie, a o zrealizowaniu doraźnym ogromnych sum potrzebnych mówił jak o bajce. To znowu Kotowicz zamykał się sam w pokoju, robił zapewne rachunki, pisał listy, a może nawet testament.

Kamil zgodziłby się łatwo na taką wilegiaturę (5), bo całe życie spędzał właściwie w gościnie u bliźnich – lepszej lub gorszej – gdyby miał tu przynajmniej zadowolenie fizycznego dobrobytu. Przypomniał sobie miesiące, spędzone na wsi u możniejszych przyjaciół, którzy posiadali albo plac tenisowy, albo bilard, albo wyborną stajnię, wszyscy zaś dobrą kuchnię i ponęty towarzyskie pań domowych. Tutaj brakowało tego wszystkiego. Nawet porządnej łódki nie było na rzece, same tylko rybackie, niebezpieczne duszehubki (6). Oprócz spotkań z Edwardem przy stole jadalnym, nie dość rozkosznym, pozostawałaby partyjka w ecarte lub w pikietę, z którego to przemysłu miewał Kamil stały dochodzik od przyjaciół, ale Edward, po niedawno przegranych wielkich sumach, nabrał takiego obrzydzenia do kart, że nie chciał ich brać do rąk. Doświadczenia życia nie zawsze łatwego wyrobiły w Kamilu stoicyzm, równość humoru i delikatność manier, którymi opłacał uprzejmości, świadczone mu przez bogatszych przyjaciół, ale te zalety towarzyskie nigdy nie zostały wystawione na cięższą próbę, jak w Turowiczach. Z rozpaczy wziął się Werda do czytania; skończył romans „wagonowy”, który miał z sobą, potem zaczął szukać po szafach, gdzie było sporo książek zapylonych i niemodnych. Pewnego dnia wynalazł Listopad Henryka Rzewuskiego i w nim odkrył zamach na Stanisława Augusta, w listopadzie roku 1771, co mu dało sposobność rozwodzenia się przy wieczerzy o rewolucjach w ogóle, a specjalnie o zamachach na życie osób koronowanych; o spisku 1771 roku dowiedział się dopiero co, ale o ścięciu Karola I w White-Hall i Ludwika XVI w Paryżu wiedział już dawniej.

Edward nie słuchał, nie odpowiadał, był fatalnie smutnym towarzyszem. Kamil przebaczał mu ze względu na przygnębiające wypadki. Zresztą dla Edwarda, jako dla dawnego i cennego przyjaciela przybył tutaj Kamil, poświęcił się.

Dopiero zdarzenie dość pospolite rozproszyło na parę godzin ponurą zadumę Edwarda i regularną nudę Kamila. Po obiedzie, lepiej udanym, niż poprzednie, przyjaciele skosztowali jakiegoś wina, które okazało się wybornym maślaczem, wypróżnili butelkę i tęgo sobie podpili.

Chociaż otaczała dwór noc pochmurna, stało się tak, jakby zapanowała nad światem sztuczna, przenikająca radosnym zaufaniem do życia pogoda. Zapadły się gdzieś mroki i bóle, znikły tragiczne trudności, puściły więzy postanowień i zakazów. Przyjaciele rozmawiali gorąco o „niej”, o tej, która była samym rdzeniem dramatu, szarpiącego duszę Edwarda.

– Ona ciebie jednego naprawdę kocha, Edziu. Słowo honoru… no, słowa dać nie mogę za nią, ale wierz mi: ona cię kocha…

– Po co ty mnie tumanisz, Kamilu? Nie jestem dzieckiem, ani pijany. Gdybym nawet w to wierzył kiedyś, to bym stracił wiarę teraz, gdy tak sobie ze mną postąpiła.

– Przesadzasz, Edziu! Cóż tak strasznego w tym jej wyjeździe? Wyjechała z mężem.

– Drwisz chyba, Kamilu? Ona wszędzie jeździ z mężem. Ale dlaczego powlokła za sobą tego Sanchez Toledo, tego przybłędę?!…

– Sanchez Toledo?… Bardzo dobra rodzina. A pojechał za nią?… No, bośmy się wszyscy trzymali w jednej paczce. Myśmy wrócili do kraju, on pozostał – to naturalne.

– Et, gadasz! Wiedziała przecież, w jakie ja wpadłem tarapaty, wiedziała jeszcze więcej… I wyjechała na przejażdżkę po Hiszpanii, bo ją namówił ten markiz! To niegodne!

– Prosiła nas przecież, żebyśmy razem jechali.

– Jakże, skoro musiałem powracać do siebie? Mówiłem jej o tym.

– Nie skombinowała, Edeczku. Ona jest niepraktyczna, nie widzi ziemi, po której stąpa… „wygnanka z raju”, jak ją dobrze nazywa don Alfonso, choć go nie lubisz. Istota prawie bezcielesna…

– Ona bezcielesna?! – parsknął nagle Kotowicz spazmatycznie. – Ta kobieta, gdy wpadnie w szał, gra na nerwach całe symfonie zmysłowe!… Jakaś Afrodyta nubijska…

– Aa, nie wiedziałem – wtrącił Werda, zaskoczony przez to wyznanie.

– Poczekaj, nie myśl, żebym ja z nią… Gdzież tam!…

Zawahał się na chwilę, po czym przemówił, przysuwając się do Kamila:

– Liczę na twoją dyskrecję, Kamilu – i lepiej powiedzieć wyraźnie, niż nie domawiać. Więc wyobraź sobie: na pięć dni przed tym jej wyjazdem, kazała mi przyjść do siebie wieczorem. Mąż wyjechał gdzieś na parę dni, gości nie było dosłownie żadnych – byliśmy we dwoje. Przywitała mnie bardzo mile, cała drżąca, z nozdrzami chodzącymi, jak różowe skrzela. I zapowiedziała, że chce dla mnie uczynić coś bardzo wyjątkowego, popełnić szaleństwo… no, ale muszę poczekać tu i obiecać, że się nie ruszę z krzesła, które mi wskazała, aż ona sama pozwoli – kazała mi przyrzec to pod słowem honoru.

– Zgodziłeś się?

– Naturalnie. Każdy by się zgodził.

– No cóż dalej?

– Przeszła do swego sypialnego pokoju, zamknęła drzwi za sobą, a ja siedzę i czekam. Jakieś tam szelesty, szepty, zapewne z panną służącą – i niby daleka muzyka. Ale tego nie jestem pewien. Przed ukazaniem się pani Teofili i podczas następującej sceny ciągle coś tam grało cudownie; skąd to płynęło, czy to były chóry sykstyńskie, czy akordy skrzypiec?… – nie wiem.

– Może ci tak w uszach grało? Krew miałeś w głowie.

– Może. Więc słuchaj. Nagle drzwi otwierają się na oścież, z sypialni bucha do mnie światło, śniado zabarwione, niby bijące… od niej. Bo pośrodku pokoju stała Teo naga, jak dłoń, bez żadnej przepaski, tylko diadem brylantowy na włosach i w ręku długi welon, trzymany wysoko nad głową…

– A to bestia! – zawołał bez namysłu Kamil.

– Tak… bestia kobieca, ale na najwyższym szczeblu stylizowania rozkoszy… bez żadnego mocnego zarysu, potężna przez swą słabość, groźna przez ogień, który zdawał się ją trawić wewnętrznie, a błyskać przez oczy, przez zęby i węglić się na włosach.

– A niechże cię! – zawołał Kamil rozpłomieniony. – To szczęśliwiec z ciebie! No i poeta! Zdrowie twoje i jej! – wychylił duszkiem dziesiąty chyba kieliszek.

– Jej zdrowie! – zapamiętał się i zapomniał Edward. – Więc w stroju… jak ci mówiłem, zaczęła tańczyć. Powoli najpierw, jakby się przeciągała po śnie… coraz żywiej, biodrami i kibicią – ale nie jak niewolnica, mimująca dla sułtana poddańczą przynętę – figlarnie, drażliwie i dumnie – taka królewna, która się bawi oglądaniem własnej piękności w zwierciadle. Ja byłem tylko zwierciadłem… Potem wpadła w rytm śpieszny, w obroty… przesłaniała się mgłą welonu, aby się znowu odsłonić… Co mi tam nieruchome rzeźby, albo obrazy Gracji! To było rzeźbienie ruchu – nic podobnego nie widziałem. Myślisz może, że byłem szczęśliwy podczas tej wizji? Gdzie tam! Cierpiałem. Każdy jej ruch wrzynał mi się w mózg bolesnym

ciosem, smagał mnie, jak bicz haniebny, choć rozkoszny. Może przeczuwałem?…

– To z ciebie, mój najdroższy, także dekadent!

– Nie wiem, jak się to nazywa. Dręczyła mnie piekielnie; nie poczułem ani razu jej wzroku na sobie, dobrego kobiecego spojrzenia; nie wyciągnęła do mnie ramion. Rzeźbiła te cudowne pozy coraz szaleniej, jakby oddając uściski niewidzialnemu kochankowi, który ją ogarniał… może był ukryty w chmurze welonu? – aż rzuciła w tył głowę, otworzyła usta, zamknęła oczy i obłędnie upadła na dywan. W tej chwili drzwi się zamknęły – wszystko zgasło i znikło.

– Jak to, nie miałeś czasu rzucić się do niej przez ten próg?!

– Dałem przecież słowo honoru.

– Prawda… no, ale w tak wyjątkowej sytuacji diabli mogą ponieść człowieka.

– Powiem ci prawdę, Kamilu: nie pragnąłem tam wejść. Czułem zbyt dobrze, że to widowisko nie dla mnie, lecz dla niej. I prawie rad byłem, gdy mi oznajmiła jej służąca, że pani czuje się zmęczona i spać się położyła.

– No no, awantura! – dziwił się Kamil.

– Nazajutrz spotkałem ją zimną, jak lód. Nie tylko ani uśmiechem nie przypominała mi dnia wczorajszego, ale wydała mi się obrażoną.

– Naturalnie! Obraziła się, żeś nawet nie próbował wejść.

– Dlaczegóż by mi solennie zakazywała?

– Ha… kobiety są już takie. Gdybyś dla niej złamał słowo honoru, to by jej pochlebiło.

– Wolę wierzyć, że nie… Pożegnałem ją na zawsze.

Kamil przełknął ślinę razem z wątpliwością, która mu się na język nasuwała, a może dlatego, że wina już nie było w butelce. Moroz przyniósł nową.

– Jeszcze lepsza! – wykrzyknął z zapałem. – Skarby masz tutaj i sam o nich nie wiesz! Mówię ci Edziu najdroższy, wszystko dobrze będzie. Zaraz! Mówka…

Werda powstał, jakby wśród licznego zebrania, i niepewny na nogach, w oczach zaś komicznie promienny, zaczął pleść trzy po trzy jakiś toast, w którym były hołdy dla szlachty i dla jej marszałków, dla cennych tradycji, jak oto wino węgierskie – rewolucja z krwawymi zamachami na osoby koronowane – i hymny na cześć przyjaźni – wreszcie zdrowie Edwarda i Teo…

– A prawda! – poprawił się. – Mieliśmy o niej nie mówić.

– Mówimy przecież od godziny! – zawołał Edward, śmiejąc się szczerze po raz pierwszy od dawna.

Przypomniał bowiem beztroskie chwile przeszłości, nie dające się ująć w obraz, ani w kronikę, to „młode oślęctwo”, puste co do treści, lecz bogate w nastrój i w energię życiową. Paradny Kamil! Zawsze ten sam. Niby pijaczyna i niecnota, ale nawet w pijaństwie swym nie spuszczający z oka dobrego wychowania i uprzejmości towarzyskiej… Nie taki on głupi zresztą, jak się wydaje… Może też wie naprawdę coś pocieszającego o Teo?…

– Więc co ci ona mówiła takiego, że masz przekonanie o jej dobrych uczuciach dla mnie?

– Aha… dobrze, że mi przypomniałeś… Co ona mówiła? Jak ci to powtórzyć? Kobieta nigdy nie spowiada się mężczyźnie ze swego uczucia dla innego mężczyzny, chyba że tego, z którym mówi, chce podrażnić… Rozumiesz, Edziu? Ale ona ze mną, to co innego – bezinteresowna przyjaźń. Tylko gadałem z nią dużo i wiem, że jest tobą zajęta. Doprawdy, Edziu…

– Więc jakże sobie tłumaczysz jej postępowanie? Po takich scenach… no, poufnych, jak ta, którą ci opowiedziałem – pamiętaj Kamilu, że nic o tym nie wiesz! – porzuca mnie bez słowa tłumaczenia i to w chwili, gdy wie, a przynajmniej przeczuć powinna, że się zrujnowałem z jej powodu!

– To coś nowego. Jak to: z jej powodu?

– Związek nie matematyczny, ale psychologiczny. Zrozumiesz mnie, Kamilu. Jak wiesz, grałem ciągle i nieszczęśliwie, trochę dla uśmierzenia gorączkowego nastroju, którym mnie ta kobieta od początku naszej znajomości przejmowała, trochę i dla zyskania pieniędzy, potrzebnych na takie szalone życie. Wiesz, ile kosztuje codzienna uczta i dogadzanie fantazjom kobiety, która nie ma pojęcia o cenie rzeczy?

– Tak, tak – kiwał głową Kamil, umyślnie, czy przypadkowo szczery. – Życie na Riwierze jest drogie, gdy się z kieszeni za wszystko płaci…

– No właśnie. Ostatnia schadzka z Teo doprowadziła mnie do szaleństwa nerwów i pomysłów. Wdałem się w tę partię milionerów: albo im wydrę takie sumy, które mi dadzą absolutną swobodę działania, podróżowania, olśniewania tej dziwnej kobiety jakimiś pomysłami z bajek, albo… Co prawda, nie przewidywałem, że się zgram tak do naga… I te przy grze idiotyczne przesądy! Zdawało mi się, że ponieważ jestem nieszczęśliwy w miłości, więc muszę wygrać. Pięknie się to sprawdziło!

– Bo też ty wcale nie jesteś nieszczęśliwy w miłości, Edziu! Tak ci się tylko zdaje. Czyżby ona na przykład pokazała się komu tak, jak tobie, w tym tańcu? Pomyśl, Edziu! Każda kobieta kocha po swojemu.

– Ta kocha… okrutnie, w każdym razie – westchnął Kotowicz, a twarz zbiedzoną skurczył tak boleśnie, że się Werdzie zebrało na rzewność i rozpłakał się.

To znowu rozśmieszyło Edwarda i przeprowadziło Kamila od łez do śmiechu. Pili i śmiali się na stypie pogrzebanego wesela.

cdn.

Józef Weyssenhoff

(1) Dawniej: sługi.

(2) (Fr.) wielki łowczy turowicki.

(3) Dawniej: awantury

(4) (Fr.) dzieła przedstawiające sceny pasterskie.

(5) Dawniej: letnie mieszkanie; wypoczynek letni na wsi.

(6) Bardzo wąskie czółna używane do polowań na kaczki.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Puszcza.