Posłaniec Króla. Rozdział jedenasty

– Nadchodzą, panie – oznajmił Aza, wślizgując się do pokoju arcykapłana. – Będą przy Nowej Bramie w ciągu godziny.

Kajfasz spojrzał na niego wyczekująco.

– Namiestnik Syrii?

– Tak, panie, oraz król Herod i jego małżonka.

Kajfasz uśmiechnął się ironicznie.

– Kiedy lew poluje, szakal zawsze kręci się blisko – mruknął.

– Nie zrozumiałem, panie?

– Nie szkodzi. Ilu żołnierzy jest z nimi?

– Tylko około sześciuset. I nie mają orłów ani chorągwi.

Tym razem uśmiech Kajfasza wyrażał tryumf.

– Czegoś ich w końcu nauczyliśmy – rzekł. – Ci nowi ludzie wydają się mniej twardzi. Jesteś pewny, że nie zbliżają się żadne inne oddziały?

– Tak, panie. Wysłałem grupę zaufanych ludzi, by donosili mi o wszystkim, co się dzieje w promieniu trzydziestu kilometrów. Myślę, że możemy uznać, że nasza delegacja odniosła sukces i główny trzon armii z posągami i obrazami ominął miasto.

– To wspaniale. Powiedz Mordechajowi, by przygotował moje ceremonialne szaty. Co jeszcze tam masz?

– Raport z Damaszku, panie. Obawiam się, że dość chaotyczny.

– W takim razie sporządził go pewnie zwierzchnik tamtejszej synagogi. Nie wyobrażam sobie Szawła z Tarsu piszącego chaotyczny raport.

– To jest o Szawle z Tarsu – odparł Aza. – Ale napisał go Eliezer syn Zadoka.

Arcykapłan zmarszczył brwi.

– Czy próbujesz mi powiedzieć, że młody Szaweł ośmielił się napisać do mnie poprzez urzędnika zamiast uczynić to bezpośrednio?

– Szaweł wyjechał z Damaszku, panie. Zdarzył się pewien wypadek i on… podobno… Naprawdę nie rozumiem, co się stało, panie.

– Teraz sam jesteś chaotyczny, Azo – zakpił Kajfasz. – O jakim wypadku mówisz?

– Jeśli mogę ci przeczytać list, panie…

– Oczywiście, jeśli nie potrafisz go składnie streścić. Ale się pospiesz, muszę włożyć szaty.

– „Eliezer syn Zadoka do Kohena Gadola, z szacunkiem i czcią! Z żalem i konsternacją muszę donieść Waszej Ekscelencji o nieprzewidzianym i niewytłumaczalnym odstępstwie posłańca i pełnomocnika Waszej Ekscelencji, Szawła z Tarsu…”

– Co? Nie, głupcze, nie zaczynaj od początku, czytaj dalej.

– „Tydzień temu – podjął Aza – na krótko przed naszym przybyciem do Damaszku miało miejsce zjawisko, nad którym nie mieliśmy kontroli i którego źródła nie podejmuję się wytłumaczyć. W każdym razie wywołało chwilową panikę w karawanie, a Szaweł dał nam do zrozumienia, że stracił wzrok. Był chory przez trzy dni i nie chciał jeść ani pić. Jednak po wizycie jakiegoś człowieka, który musiał być lekarzem, choć nie został wezwany, odzyskał wzrok. Nie było za to wątpliwości, że wypadek bardzo na niego wpłynął. W następny szabat przemówił w głównej synagodze i ku najwyższemu zdumieniu i zakłopotaniu wszystkich obecnych odciął się od swojej dotychczasowej działalności i oświadczył, że teraz jest zupełnie pewny, że Nazarejczyk Jeszua był Mesjaszem, a nawet nazwał go Synem Bożym”.

Kajfasz odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął dziwnym, bezdźwięcznym śmiechem.

– Szaweł! – wykrzyknął. – Szaweł żarliwy. Szaweł obrońca Prawa. Szaweł faryzeusz. – Opanował się. – Czytaj dalej, Azo.

– „Następnego dnia opuścił naszą kwaterę wczesnym rankiem i już się nie pojawił. Moi ludzie ani ja sam nie wiemy, czego Wasza Ekscelencja od nas oczekuje w tych okolicznościach – tym bardziej, że nie możemy nigdzie znaleźć pełnomocnictw, które Wasza Ekscelencja powierzył Szawłowi. Czekamy na decyzję Waszej Ekscelencji”.

– Udar słoneczny – zawyrokował chłodno Kajfasz. – Ani Eliezer syn Zadoka, ani jego ludzie nie nadają się do tego, by oczyścić kolonię w Damaszku. Za dzień lub dwa podejmę decyzję w tej sprawie. Nie ma pośpiechu. I życzyłbym sobie, żebyś miał dość rozsądku, by nie zawracać mi głowy tymi głupstwami teraz, kiedy musimy myśleć o ważniejszych sprawach. Szaty, Azo, i niech się pospieszą.

***

– To wymarzona sytuacja – powiedział Herod Antypas. – A raczej byłaby, gdybym nie czuł się źle przez tego po siedemdziesięciokroć przeklętego wielbłąda.

Królowa Herodiada roześmiała się. Niesiono ją obok męża, też na grzbiecie wielbłąda, lecz w lektyce z różanego drzewa inkrustowanej złotem i kością słoniową. Miała na sobie żółtą suknię z chińskiego jedwabiu ze wspaniałym purpurowym haftem i purpurowy welon, który odsłaniał jej twarz.

– To bardzo dobry wielbłąd – stwierdziła – tylko ty nie jesteś równie dobrym jeźdźcem, choć byłeś mężem beduińskiej księżniczki. Powinna była cię nauczyć.

– Nauczyła – odrzekł cierpko Herod. – Ale nie jazdy na wielbłądzie.

Herodiada uniosła wyrysowane ołówkiem brwi.

– O? To czego cię nauczyła?

– By nie wszczynać z kimkolwiek wojny za własne pieniądze.

– Zatem na coś się przydała – skwitowała Herodiada, ale już bez rozbawienia. Prawdą było, że kilka lat temu Herod wypowiedział za jej namową wojnę Aretasowi z Petry, zamiast negocjować jak kupiec z rozgniewanym byłym teściem. I to Aretas wygrał tę wojnę, która była tania dla niego, lecz bardzo kosztowna dla Heroda. Po co jednak przypominać o tym teraz, kiedy wszystko się zmieniło?

Prawie zapomniała o tym, by uśmiechać się z wdziękiem do ludzi, którzy stali wzdłuż ulic, wykrzykując do niej słowa powitania. To byłby niewybaczalny błąd. Jak oni krzyczeli i klaskali!

– Mam wrażenie, że jesteśmy w Jerozolimie bardziej popularni, niż myślałam – rzekła z pewnym zaskoczeniem.

– Nonsens, moja droga – odparł Herod – nie jesteśmy i nigdy nie będziemy. Dobrze wiesz dlaczego. Poza tym mieszkańcy Jerozolimy nigdy nie myślą w kategoriach lubienia czy uwielbiania kogoś. Nie mają żadnych sympatii, tylko antypatie, a one są bardzo zróżnicowane. Nas nie lubią, nienawidzą kapłanów, a najbardziej Rzymian.

– Nawet bogacze protegowani przez rzymskie władze?

– Oczywiście. Wielki i gniewny pies, który kłapie zębami na wszystkich intruzów, jest niewątpliwie użytecznym zwierzęciem, ale czy to oznacza, że masz wziąć bestię na kolana i ją pieścić? Kłapnie też na ciebie.

– Więc skąd takie przywitanie?

– Po części dlatego, że im za to płacą – wiesz, że są fundusze na takie cele. Po części dlatego, że Witeliusz zgodził się, by nie wnosić ze sobą do miasta „obrazów” – orłów i tak dalej. Jest tu paru dobrych ludzi, którzy mają szeptać do wszystkich możliwych uszu, że Witeliusz się zgodził, ponieważ ja na to nalegałem.

– Rozumiem. – Herodiada znów się uśmiechnęła. Przebiegłość męża nigdy nie przestała jej bawić. Poza tym dawała poczucie bezpieczeństwa. Ten człowiek nigdy nie zostanie złapany, zawsze znajdzie drogę wyjścia. Miała to wrażenie od ich pierwszego spotkania i było jednym z powodów, dla których opuściła swojego poprzedniego męża, by poślubić Heroda. Wiedziała równie dobrze jak on, czemu nie są popularni – sam rozwód był wystarczająco zły, a ona na dodatek wyszła za przyrodniego brata swojego męża, co było sprzeczne z Prawem. Wszystkie ich kłopoty miały swoje źródło w tym przeklętym Prawie. Jakby jej małżeństwo było sprawą tej hołoty. To był prawdziwy powód. I druga sprawa, o której nie chciała nawet myśleć…

Dalej obdarzała klaszczących ludzi olśniewającymi uśmiechami.

– Nie musiałeś mi odbierać wszystkich złudzeń co do mojej popularności – powiedziała.

– Jestem realistą, kochanie.

– Tak mówią wszyscy mężczyźni, kiedy chcą być wstrętni.

– Wcale nie – roześmiał się Herod. – Weź na przykład takiego Witeliusza. Jako realista jest absolutnie czarujący dla ciebie i nawet dla mnie. W pochlebstwach jest prawie tak dobry jak twój szanowny braciszek Agrypa. A jaki byłby szczęśliwy, widząc nasze poderżnięte gardła. Przynajmniej moje.

Herodiada odruchowo dotknęła palcami szyi. Żadnych zmarszczek, ani śladu podwójnego podbródka, wciąż szyja młodej kobiety. A ciężki naszyjnik z ametystów dobrze harmonizował z jej skórą. Większość kobiet nie mogłaby go nosić.

– Naprawdę myślisz, że wciąż pamięta, że twój list do cesarza dotarł przed jego oficjalnym raportem? Mnie nie wydaje się to takie ważne.

– Nie znam kobiety, która uważa, że kilka dni mniej lub więcej może być ważne – odparł filozoficznie Herod. – Oczywiście, jeśli nie jest zakochana. Musisz mi uwierzyć. Kleon mówi, że jestem ulubionym wrogiem Witeliusza i że namiestnik całkiem wyszedł z siebie, kiedy dostał rozkaz od cesarza, by rozpocząć dla mnie wojnę.

– Kto to jest Kleon?

– Mój najlepszy agent w pałacu Witeliusza w Antiochii, jego osobisty majordomus. Zapomnij to imię jak najszybciej.

– Czy masz pewność, że nikt nas nie podsłuchuje?

– Trochę spóźnione pytanie – uśmiechnął się Herod. – Ale bądź spokojna. Wielbłądom możesz zaufać. A te owacje i tak wszystko zagłuszają.

Procesja weszła na dziedziniec Świątyni.

– Popatrz – rzekł Herod – cały garnizon zebrał się przed Antonią… tam stoi legat Semproniusz. Podlizuje się Witeliuszowi równie gorliwie jak Witeliusz Tyberiuszowi. Kto by pomyślał, prawda? Uosobienie boga wojny.

Krótkie, donośne rzymskie komendy przecinały dziedziniec. Półtora tysiąca włóczni uderzyło o półtora tysiąca czworokątnych tarcz. Zabrzmiały tuby.

Semproniusz podjechał pierwszy, by pozdrowić najpierw Witeliusza, potem Marcellusa, a ten z kolei przedstawił go królewskiej parze, której legat nigdy nie spotkał, choć przebywał w Jerozolimie przez prawie dwa lata.

– Naprawdę wielka szkoda, że tak rzadko tu bywamy – rzekł Herod z ujmującym uśmiechem. – Sądząc z ciepłego powitania, mamy tutaj więcej przyjaciół, niż myśleliśmy.

Uśmiech Witeliusza był równie ujmujący.

– Jakże by mogło być inaczej – odrzekł – zwłaszcza jeśli jest z tobą piękna królowa. Mam nadzieję, że oboje zaszczycicie swoją obecnością nasze przyjęcie w Antonii dziś wieczorem, mój królu i panie.

– Dziękuję, dziękuję, z wielką przyjemnością. Sądzę jednak, że jeszcze ktoś chce się z nami przywitać… – W uśmiechu Heroda było więcej niż ślad sarkazmu.

Podążając za jego spojrzeniem, Witeliusz odwrócił konia.

Budowla świątyni była ogromna, zrobiona z białego marmuru, brązu i złota, z zasłonami powiewającymi łagodnie na wietrze, błękitnymi, ciemnoniebieskimi, brązowymi i czerwonymi, symbolizującymi powietrze i wodę, ziemię i ogień. Podobnej konstrukcji nie było na całym świecie. Zdawała się być matką i ojcem wszystkich znanych ludziom stylów, łącząc je we własną, osobliwą harmonię. Ściany i wieże, dziedzińce i kolejne dziedzińce, bramy i arkady.

A przed nią, na wielkich schodach, zebrali się wszyscy kapłani w otoczeniu lewitów i silnych oddziałów straży świątynnej. Pośrodku tego całego szyku widać było samotną postać mężczyzny w powiewających szatach i z wysokim nakryciem głowy, które sprawiało, że wydawał się jeszcze wyższy niż w rzeczywistości.

– Nasz przyjaciel Kajfasz osobiście przybył nas powitać – rzekł uprzejmym głosem Herod. – Mam nadzieję, że jest w znakomitym zdrowiu – przynajmniej tak wygląda.

– Dla niego będzie specjalne przyjęcie jutro po południu – odparł Witeliusz. Podniósł sztywno rękę w geście pozdrowienia, a Semproniusz, Marcellus i inni oficerowie natychmiast poszli za jego przykładem.

W odpowiedzi otrzymali tylko wyniosłe skinienie głową.

Herod widział, jak oczy Witeliusza się zwęziły. Uśmiechnął się.

***

– Chcę rozmawiać z setnikiem na służbie.

Strażnik przy głównej bramie Antonii otaksował przybysza wzrokiem i zawołał przełożonego. Setnik pełniący służbę pojawił się po chwili.

– Jestem Kasjusz Longinus – przedstawił się gość i dodał, ściszając głos: – Kto jest teraz głową wywiadu?

– Trybun Windeks… panie.

Kasjusz roześmiał się.

– Nadal w tym siedzi? Po tylu latach! Muszę niezwłocznie z nim rozmawiać.

Dziwnie było zostać wprowadzonym do tego samego starego budynku, na te same schody, przejść niekończącymi się korytarzami z ich charakterystyczną atmosferą rzymskiej wojskowości – zapachem skóry, stali, stęchlizny i męskości. Dali jednak Windeksowi nowy gabinet. I siedział w nim, trochę posiwiały, lecz poza tym taki sam jak dawniej.

– Na Jowisza, ty jesteś Kasjusz Longinus – rzekł. – Myślałem, że umarłeś.

– Jeszcze nie, trybunie.

– Czego więc ode mnie chcesz? Jestem przytłoczony pracą, nie mówiąc o wszystkich gościach, których mamy. Nie, nic nie mów. Chcesz zaproszenie na dzisiejszy bankiet. Myślę, że jakoś cię wcisnę.

– Nie trzeba, trybunie.

– Nie? To czego chcesz? Wrócić do armii?

– Nie, trybunie.

Windeks pokiwał głową.

– Głupie pytanie. Widać, że dobrze ci się powodzi. W armii tyle nie zarobisz. Cóż zatem cię sprowadza?

– Chcę rozmawiać z prokuratorem.

– Nie możesz – odparł Windeks. – Jest tu namiestnik Syrii oraz Jego Wysokość Król Lis ze swoją lisicą. Będzie przyjęcie dla arcykapłana. Będzie…

– Kiedy jest przyjęcie dla arcykapłana? – Pytanie przecięło powietrze jak trzaśnięcie bicza.

– Na furie w Hadesie – odparł Windeks – mam wrażenie, że interesuje cię ten stary tygrys ze świątyni.

– To prawda.

– Czy chcesz powiedzieć, że audiencja, o którą prosisz, ma z nim coś wspólnego?

– Właśnie tak.

Oczy Windeksa zwęziły się.

– Spróbujmy to wyjaśnić, dobrze? Chcesz rozmawiać z prokuratorem o arcykapłanie?

– Myślałem, że wyraziłem się dość jasno – warknął Kasjusz.

– Czy to znaczy, że wiesz o nim coś, co chcesz przekazać zwierzchnikowi administracji, bo sądzisz, że jeszcze o tym nie wie?

– Nie wiem, ale wątpię.

– W takim razie dlaczego mi nie powiesz? Wciąż kieruję wywiadem.

– To nie jest sprawa wojskowa – przezornie zastrzegł Kasjusz.

Windeks uśmiechnął się.

– Polityczna, prawda?

– Tak. A właściwie prawna.

– Chyba nie chcesz się poskarżyć prokuratorowi, że stary Kajfasz coś ci ukradł, prawda?

– Nie zajmowałbym prokuratora taką drobną sprawą – odrzekł chłodno Kasjusz.

– Aha… czyli chodzi o coś większego. Może mógłbym ci pomóc. Jestem prawie pewien, że tak, ale musiałbyś mi powiedzieć, o co chodzi.

– Kajfasz i Sanhedryn skazali człowieka na śmierć i został on ukamienowany.

Windeks gwizdnął przez zęby.

– Nie był obywatelem rzymskim, prawda? – zapytał z nadzieją w głosie.

– Nie wiem. Nie sądzę. Był żydowskim rabbim.

– I na pewno nie przekazali go nam pod sąd? Po prostu wzięli i ukamienowali? Na śmierć?

– Właśnie. A to był jeden z najlepszych ludzi, jakich w życiu spotkałem.

– To nie ma znaczenia – uciął Windeks. – Nie interesuje mnie, czy był szlachetny jak moja najstarsza ciotka, czy szubrawiec jak Cerber. Ważne jest, że nie mieli prawa go stracić. Gdzie to się stało?

– W Jerozolimie.

– Co? Kiedy?

– Jakieś dwa miesiące temu. Może trzy.

Twarz Windeksa wydłużyła się. Kasjusz wiedział, o czym myśli: że jako głowa wywiadu powinien był o tym wiedzieć. Wystąpienie z tą sprawą tak późno mogło go kosztować awans. To był właśnie powód, dla którego Kasjusz wahał się, czy mówić mu o wszystkim. Nie było jednak innego sposobu dotarcia do prokuratora.

– Posłuchaj, Windeksie – powiedział. – Data i miejsce są drugorzędne. Nie możesz wiedzieć o wszystkim, co się tu dzieje. Sam fakt, że ukryli to przed tobą, przemawia za ich winą.

– Nie wiem – odparł Windeks. Nagle podjął decyzję. – Zaczekaj – rzucił. Wyszedł z pokoju, zostawiając Kasjusza z bardzo mieszanymi uczuciami. Jeżeli Windeks zamierzał porozmawiać o tym z Semproniuszem, zamiast iść prosto do prokuratora, legat może zechcieć go uciszyć. Semproniusz będzie się bał tak samo jak Windeks. Legat był odpowiedzialny za wszystkich swoich ludzi.

Teraz mógł tylko czekać. Wyjrzał przez drzwi na Litostrotos i widok wielkiego placu przywołał straszne wspomnienia rzymskiej sprawiedliwości. Stał na nim Pan tamtego dnia, kiedy słabi i żałośni ludzie myśleli, że mogą sądzić samego Najwyższego Sędzię. Wtedy było to samo święto – święto Paschy. Siedem lat temu, zaledwie siedem lat…

W korytarzu rozległy się szybkie kroki i Windeks wrócił. Wyglądał na podekscytowanego.

– Chodź ze mną natychmiast – rzekł. – Tędy.

– Dokąd idziemy?

– Do gabinetu prokuratora. Pospiesz się. Wszyscy już tam są.

– Co znaczy „wszyscy”?

– Tutaj – wskazał Windeks, otwierając drzwi. – Kasjusz Longinus, były oficer armii – zaanonsował krótko.

Kasjusz zobaczył całą grupę wyższych oficerów stojących wokół wysokiego mężczyzny w średnim wieku, z przebiegłymi oczami, w olśniewającym mundurze z dystynkcjami prokonsula.

– Kasjusz Longinus? – powtórzył mężczyzna. – Czyżby syn generała Longinusa?

– Tak, panie – odpowiedział Kasjusz.

– Służyłem przez pewien czas pod jego dowództwem – rzekł Witeliusz. – Co cię tu sprowadza?

– Interesy, panie. Mieszkam teraz w Damaszku.

Witeliusz skinął głową.

– Wydaje mi się, że twój ojciec też prowadził interesy, kiedy przeszedł w stan spoczynku.

– Tak, panie, ale nie miał w nich szczęścia.

– Nie? To przykre. A tobie dobrze się powodzi?

– Nie jest źle, panie.

– Tak mówią wszyscy kupcy zarabiający miliony – stwierdził Witeliusz, a zebrani wokół oficerowie roześmieli się posłusznie.

– A teraz przejdźmy do twojej skargi – podjął Witeliusz. – Windeks mówi, że wiesz o sprawie, w której żydowski arcykapłan skazał człowieka na śmierć… kto to był?

– Rabbi Szczepan, panie, nauczyciel w synagodze Cylicjan i wspaniały człowiek.

– O co go oskarżono?

– O bluźnierstwo.

Witeliusz pokiwał głową.

– Mówili mi, że kamienowanie jest tradycyjną karą za ten występek.

– To prawda, panie. Szczepan został ukamienowany na śmierć.

– A urzędujący arcykapłan, Józef Kajfasz, przewodniczył posiedzeniu Sanhedrynu, na którym ten człowiek został skazany?

– Tak, panie.

– Czy nakazał egzekucję?

– Tego nie wiem, panie, ale gdyby ją powstrzymał, Szczepan dzisiaj by żył.

Witeliusz znów pokiwał głową.

– Dziękuję, Longinusie. Windeksie, będziemy potrzebowali kilku świadków. Jestem pewny, że wiesz, skąd ich wziąć.

– Tak, panie. Na kiedy ich chcesz?

– Od razu, oczywiście. Idź i ich przyprowadź.

Windeks zasalutował i odszedł.

– Nie sądzę, bym musiał to omawiać z moim czcigodnym przyjacielem królem Herodem – rzekł Witeliusz. – Longinusie, wyświadczyłeś mi przysługę.

– Naprawdę, panie?

– Tak. Naprawdę chciałem się pozbyć tego piekielnego Kajfasza, wiesz. Stary Piłat mówił mi, że ten człowiek jest urodzonym intrygantem, więc przeczytałem bardzo dokładnie jego akta. Piłat nie zawsze miał rację…

– Nie, panie.

– …ale w tym wypadku tak. Mnóstwo materiału, a właściwie żadnego punktu zaczepienia. Ten szczegół jest dokładnie tym, czego potrzebowałem. Jestem ci bardzo zobowiązany. Co mogę dla ciebie zrobić?

Kasjusz uśmiechnął się.

– Nic, panie.

– Nie mów głupstw. Nie istnieje coś takiego jak człowiek, który nie ma żadnych pragnień – z wyjątkiem Diogenesa. Ale nawet on chciał, by Aleksander się odsunął i nie zasłaniał mu słońca.

– Nie chcę, byś się odsunął, panie – rzekł Kasjusz. – Bardzo się cieszę, że tu jesteś.

Witeliusz roześmiał się.

– Uważam, że to źle, że nie służysz imperium. Rzymianin z rodu Longinusów udaje kupca w Damaszku! To naprawdę śmieszne. Jedź ze mną na naszą małą wojnę z Aretasem, później dam ci najpierw kohortę, a potem legion.

Czyli Aretas.

– Opuściłem armię na zawsze, panie.

– Co zatem powiesz na stanowisko w administracji? Wydajesz się być dobry w tropieniu spraw. Windeks starał się stworzyć wrażenie, że wie więcej, niż mówi, ale myślę, że to bzdura. Nie wiedział o ukamienowaniu przed twoim przyjazdem, prawda?

– Windeks jest dobrym oficerem wywiadu – odparł Kasjusz trochę chłodnym tonem. – Ja jednak bardzo bym nie chciał się tym zajmować. Naprawdę jest mi teraz dobrze, panie.

Witeliusz mrugnął okiem.

– Żonaty?

– Tak, panie.

– Nie z Rzymianką, jak sądzę?

– Nie, panie, moja żona jest Żydówką.

– Rozumiem. Cóż, daj mi znać, gdybyś zmienił zdanie w kwestii powrotu do służby cesarstwu, dobrze?

– Tak, panie.

W postawie Witeliusza wyczuwało się teraz pewną rezerwę. Wielu Rzymian, wojskowych i cywili, żeniło się z kobietami z krajów, w których stacjonowali; bardzo często przyjmowali też zwyczaje krajów swoich żon i nie myśleli już na sposób rzymski.

– Ty sam nie stałeś się Żydem, prawda? – zapytał niedbałym tonem.

– Nie, właściwie nie, panie.

– Co znaczy „właściwie nie”? Wiem, że oni lubią nawracać, nawet w Rzymie zdobyli pewną liczbę fanatyków… to znaczy wiernych.

– Nie stałem się formalnie Żydem, panie – odrzekł Kasjusz. – I z całą pewnością nie uważam żydowskiego arcykapłana za jakikolwiek duchowy autorytet. Ale podzielam wiarę rabbiego Szczepana. Obaj wierzymy…

– Nic więcej nie mów – przerwał mu szybko Witeliusz. – To mogłoby zaszkodzić twojej sprawie. Zakładam, że przekazałeś mi prawdziwe informacje według twojej najlepszej wiedzy?

– Tak, panie.

– Dobrze, to wystarczy. Bardzo ci dziękuję.

Audiencja się skończyła.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Posłaniec Króla.