Pasterz świata. Rozdział szósty

8 października 1936 roku liniowiec Conte di Savoia wpłynął do portu w Nowym Jorku. Na jego pokładzie znajdował się kardynał Pacelli, papieski sekretarz stanu. Powitała go delegacja biskupów, księży i świeckich katolików wraz z falangą reporterów i kamerzystów. Po piętnastu błyskach reporterzy wystrzelili pierwszą salwę pytań.

Kardynał uśmiechnął się i pokazał im dokument.

– Oto, panowie, mój bilet wstępu do waszego kraju. Poza tym nie mam nic do powiedzenia.

– Ale, Wasza Eminencjo…

– To naprawdę wszystko, co mogę wam powiedzieć. Jest tego całkiem sporo. Pełne dwie strony.

– Pełne dwie strony – powtórzył jak echo sekretarz. Rozdał kopie oświadczenia. Potem kardynał, biskupi, księża i świeccy zeszli na brzeg, a w kilka minut później czarny samochód pomknął z gościem z Rzymu do rezydencji kardynała Hayesa.

Reporterzy wczytywali się w międzyczasie w dwustronicowy maszynopis. Dokument bardzo ich rozczarował. Nie było w nim najmniejszej wzmianki o polityce. „Moja wizyta w waszym kraju ma całkowicie prywatny charakter. Jestem tu na urlopie. Wreszcie spełniłem swoje wieloletnie marzenie…” I tak dalej. Żadnej sensacji na pierwszą stronę. Nic, co mogłoby im się przydać w pracy.

Nie poddali się łatwo. Pojechali do rezydencji kardynała Hayesa, gdzie im powiedziano, że Jego Eminencja jest w katedrze świętego Patryka. Pojechali więc do katedry.

Zastali go klęczącego przed ołtarzem Najświętszego Serca. Nie był to jednak ten sam elegancki, uśmiechnięty prałat, który odprawił ich tak gładko na pokładzie Conte di Savoia. Po chwili odwrócili się i wyszli. Na Piątej Alei jeden z reporterów powiedział:

– I to by było na tyle, chłopaki. Nie wyciągniemy z niego niczego ciekawego.

– Ja tak – odparł inny. – Teraz wiem, co oznacza modlitwa. To rodzaj sztuki. A on jest wielkim artystą.

Kardynał zwiedzał potem miasto jak zwykły turysta. Wspiął się na Statuę Wolności, wszedł na samą górę Empire State Building, pojechał do Triborough Bridge i odwiedził kilka kościołów. Przeleciał cztery tysiące mil z jednego wybrzeża na drugie.

Zapytano Madeleine Quirici, stewardesę na pokładzie jego samolotu, co kardynał robił podczas długiego lotu.

– Miał na kolanach małą maszynę do pisania i przez wiele godzin pisał przemówienia i kazania – powiedziała. – Przerwał tylko po to, by odmówić Różaniec.

W San Francisco poproszono go, by pobłogosławił Bay Bridge. W Waszyngtonie powiedział słuchaczom, że Uniwersytet Katolicki proponował mu kiedyś objęcie katedry prawa rzymskiego.

– A ja chciałem przyjechać. Gdyby nie sprzeciw papieża, Waszyngton stałby się moim drugim domem.

Spotkał się z czterema kardynałami i siedemdziesięcioma dziewięcioma biskupami, odwiedził siedem dużych miast, rozmawiał z Murzynami i Indianami (ostro go za to atakowały nazistowskie gazety w Niemczech). Podczas jednego z lotów pilot Jack O’Brien wybrał okrężną trasę i zatoczył powoli koło nad Niagarą.

– Pobłogosławił wodospad, jakby to była istota ludzka – powiedział. – To znaczy… jakby z miłością.

W Nowym Jorku kardynał odwiedził Uniwersytet Fordham, gdzie otrzymał tytuł doktora honoris causa i wygłosił mowę. Przygotował ją podczas spaceru w Central Parku.

Specjalny pociąg zabrał go do Poughkeepsie. Stamtąd pojechał samochodem należącym do Białego Domu do Hyde Parku, gdzie zjadł lunch z prezydentem Rooseveltem, który właśnie został ponownie wybrany. Znowu jednak nie było oficjalnego komunikatu. „Cieszyłem się, że mogę pogratulować prezydentowi reelekcji i bardzo miło wspominam wizytę…”

7 listopada opuścił Nowy Jork, też na pokładzie Conte di Savoia.

W tydzień później wrócił do Rzymu. Najpierw odmówił w małej prywatnej kaplicy modlitwę „dziękczynną za szczęśliwą podróż”. Potem poszedł zobaczyć się z papieżem.

Pius XI dał mu obrazek z dedykacją: „Najdroższemu transatlantyckiemu i panamerykańskiemu kardynałowi Eugenio Pacellemu z okazji szczęśliwego powrotu, 14 listopada 1936”.

Od tamtego czasu szeptano we Włoszech, Francji i innych krajach, że Pacelli jest „następcą tronu” w Watykanie, że Pius XI widzi w nim swojego sukcesora. Nie mógł go wyznaczyć, tak samo jak prezydent Stanów Zjednoczonych nie mógł wyznaczyć swojego następcy. Tylko Kolegium Kardynalskie mogło wybrać papieża. Poza tym istniała poważna przeszkoda dla wyboru Pacellego, gdyż kardynał sekretarz stanu nie był tradycyjnie brany pod uwagę. Nie było to zapisem prawnym ani nawet zasadą, ale tradycja bardzo się liczy w Watykanie.

Jednak pragnienie dobrego i kochanego papieża wciąż trwało w kardynalskich sercach. A jeśli to prawda, że wizyta kardynała Pacellego w Stanach Zjednoczonych przekonała Piusa XI, iż byłby jego dobrym następcą, wtedy cały świat miałby wobec Stanów dług wdzięczności, którego nie zdołałoby spłacić kilkanaście pokoleń.

Znów wysłano go do Francji, tym razem na cześć zupełnie innej świętej: Teresy z Lisieux. Była prawdopodobnie najmniej spektakularną spośród wszystkich znanych świętych (bo jest wielu takich, o których wie tylko Bóg). Wstąpiła do zakonu karmelitanek jako bardzo młoda dziewczyna i w wieku dwudziestu trzech lat zmarła na gruźlicę płuc. Na krótko przed śmiercią usłyszała inną siostrę mówiącą w kuchni: „Siostra Teresa od Dzieciątka Jezus chyba niedługo umrze. Ciekawe, co matka przełożona powie na jej pogrzebie. Jest oczywiście bardzo miła, ale nie da się o niej powiedzieć niczego szczególnego”.

Można żyć blisko oceanu i nie zdawać sobie sprawy z tego, jaki jest głęboki. Była piękną młodą dziewczyną, która jako dziecko zupełnie poważnie twierdziła, że chce zostać świętą, a potem po prostu nią się stała. W przypadku prawie każdej innej osoby takie stwierdzenie wskazywałoby na wielką pychę duchową. Nie u Teresy. Walczyła o świętość prawie w każdej chwili swego życia, tocząc bezwzględną wojnę z każdą wadą, każdym niedociągnięciem, każdą, choćby najmniejszą niedoskonałością. Nigdy nie odpuszczała. To była jej „Mała Droga” do świętości, przed którą schylały się z czcią największe umysły.

Kardynał Pacelli odprawił Mszę Świętą w sali infirmerii, w której umarła. W katedrze w Lisieux nazwał ją „tabernakulum Chrystusa”.

W drodze powrotnej zatrzymał się w Paryżu i przemawiał w katedrze Notre Dame. Tematem jego kazania było: „Bracia, módlcie się, kochajcie bliźniego… i czuwajcie!”. Czy przeczuwał nadciągające niebezpieczeństwo? W cztery lata później Hitler pomaszeruje na Paryż i zamknie go w swym żelaznym uścisku.

– Pozostańcie wierni – powiedział kardynał Pacelli swoim słuchaczom. I przypomniał im o dziedzictwie, z którego powinni być dumni: nie z Wercyngetoryksa, Richelieu i Napoleona, lecz z wielkich świętych: Remigiusza, Marcina, Ludwika, Bernarda z Clairvaux, Joanny d’Arc, Bernardetty, Teresy z Lisieux.

Mówił z wielką powagą. Znów znalazł się w domu swej szczególnej patronki, Królowej Wszystkich Świętych, i był z tego powodu szczęśliwy.

W osiem miesięcy później Hitler najechał Austrię, co było zapowiedzią kolejnych aneksji.

***

I znów, po raz ostatni, stary Pius XI wysłał swojego sekretarza stanu na misję zagraniczną, tym razem na Węgry, do kraju świętego Stefana i świętej Elżbiety. W 1938 roku wziął udział w trzydziestym czwartym Międzynarodowym Kongresie Eucharystycznym w Budapeszcie.

Budapeszt nie był już miastem wesołości i przepychu jak w dawnych czasach. Węgry stały się teraz królestwem bez króla. Nie było już dworu królewskiego, arystokracji w obramowanych futrem płaszczach i wspaniałego pułku gwardii przybocznej z pasami z czystego srebra i płaszczami z lamparciej skóry. Regentem Węgier był teraz admirał Horthy, który jakiś czas temu położył kres reżimowi komunistycznemu. Nie wiedział, że za siedem lat powróci w jeszcze straszniejszej formie.

To był ostatni raz, kiedy w Budapeszcie zgromadził się Kościół triumfujący – na następną taką okazję przyszło czekać wiele lat. Niedługo i miasto, i kraj miały się stać częścią Kościoła cierpiącego.

Kardynał Pacelli chwalił Węgry za to, że były przedmurzem chrześcijaństwa w czasach, gdy inwazja Turcji zagrażała całej Europie. Sławił licznych świętych, jakich wydał kraj. Znów mówił o pokoju. Temat drugiego kazania wygłoszonego w cztery dni później brzmiał: „Będziecie moimi świadkami”. Świadkowie to po grecku martyroi, męczennicy. A węgierscy wierni właśnie nimi mieli się stać. Kazanie kardynała okazało się prorocze.

Na zakończenie zacytował słowa Piusa XI:

– Ten głęboki i wszechogarniający kryzys jest wyjątkowy w historii ludzkości… Dobro i Zło toczą gigantyczną walkę. W tej godzinie nikt nie ma prawa być zwyczajnym człowiekiem.

***

Miasto Watykan i cały katolicki świat przygotowywały się do uroczystości: dzień 12 lutego 1939 roku miał być siedemnastą rocznicą koronacji papieża i dziesiątą rocznicą traktatów laterańskich, które przywróciły pokój między Watykanem i rządem włoskim i uwolniły papieża z pozycji „więźnia Watykanu”.

Jednak na początku miesiąca Pius XI zapadł na przeziębienie, które szybko przeszło na oskrzela, potem płuca i rankiem 10 lutego zmarł.

W tej samej chwili – trzydzieści jeden minut po piątej – kardynał Pacelli przestał być sekretarzem stanu. Jako kamerling stał się teraz jednak najwyższy rangą w całej hierarchii.

Jego pierwszym i najpilniejszym obowiązkiem było potwierdzenie i ogłoszenie śmierci papieża. Podszedł do łoża śmierci. Dotknął trzy razy srebrnym młotkiem szlachetnego czoła, za którym nie miały się już sformułować żadne myśli i trzy razy zawołał imię, które papież otrzymał przy chrzcie: – Achille! Achille! Achille! – ponieważ w chwili śmierci wszyscy są równi przed najwyższym Sędzią. Potem odwrócił się do zebranych w pokoju i powiedział:

– Papież naprawdę nie żyje.

Głos miał nabrzmiały łzami jak mężczyzna, który stracił najlepszego i najbardziej podziwianego przyjaciela na ziemi, głos katolika, który musi powiedzieć chrześcijańskiemu światu, że zmarł zastępca Chrystusa na ziemi.

Kardynał Pacelli odmówił na klęczkach De profundis.

Zdjęto z palca papieża Pierścień Rybaka. Miał zostać złamany i zniszczony, bo tym pierścieniem papież sygnuje listy i ważne dokumenty i nikt nie ma prawa go używać. Dla jego następcy trzeba zrobić nowy.

Nastąpiła dziewięciodniowa żałoba, podczas której odprawiano codziennie uroczystą Mszę żałobną w Bazylice Świętego Piotra. I z każdym dniem wzrastała liczba uczestniczących w niej kardynałów, bo przybywali z wszystkich zakątków świata – samochodem, pociągiem i, po raz pierwszy w historii papiestwa, samolotem.

Konklawe miało się rozpocząć 2 marca, w dniu urodzin kardynała Pacellego – najbardziej dramatycznych i nerwowych urodzin w jego życiu. Dzień wcześniej kardynał Pignatelli di Belmonte odprawił Mszę w Kaplicy Paulińskiej w obecności pięćdziesięciu czterech innych kardynałów. Potem monsignore Antonio Bacci, podsekretarz do spraw korespondencji z przywódcami zagranicznymi, wygłosił kazanie po łacinie, nawołując kardynałów, by pomyśleli o nadzwyczajnej odpowiedzialności, jaką jest wybór najwyższego pasterza chrześcijańskiego świata w czasach tak trudnych jak obecne, kiedy świat staje wobec nowego pogaństwa i barbarzyństwa i kiedy cała cywilizacja, wraz z Kościołem, jest zagrożona.

Wiedzieli o tym, ale mimo wszystko dobrze było to powtórzyć jeszcze raz. Wszystko jest dobre, co utrzymuje ludzkie sumienie w czujności.

Kardynałowie zebrali się ponownie po południu, tym razem w słynnej Kaplicy Sykstyńskiej, którą teraz przystosowano do obecnych wyborów, bo miały mieć miejsce właśnie tu, pod arcydziełem Michała Anioła „Sąd Ostateczny”. Powzięta tu decyzja wpłynie na niezliczone ludzkie dusze i może nawet na losy całych narodów.

Kardynałowie kolejno przysięgali chronić najważniejsze interesy Kościoła i nie pozwolić, by jakikolwiek nacisk zachwiał ich osądem. Potem udali się do swoich „cel”, małych pokoików z najprostszym umeblowaniem: łóżko, stolik nocny, lampka nocna i priedieu (klęcznik) przed prostym krucyfiksem.

O ósmej wieczorem trzy razy zabił dzwon na dziedzińcu świętego Damazego, czworobocznym placu w środku Watykanu. Potem rozległ się głos: „Extra omnes” (wszyscy wyjść) – i wszystkie nieupoważnione osoby musiały to uczynić.

Kamerling kardynał Pacelli wraz z dwoma innymi kardynałami przeprowadził tradycyjne przeszukiwanie z zapalonymi pochodniami. Na konklawe nie było żadnej nieupoważnionej osoby i ciężkie drzwi z brązu zostały zamknięte. Książe Chigi, marszałek konklawe, tak jak od wieków jego przodkowie, przekręcił trzykrotnie zamek od wewnątrz.

Kardynałowie nie byli jednak zupełnie sami. Zostali z nimi „konklawiści”, jeden świecki służący i jeden sekretarz dla każdego kardynała, kilku lekarzy, farmaceuta z apteczką z lekami, mistrz ceremonii i kilka zakonnic, które miały przyrządzać i podawać posiłki.

Tak wyglądał mały, sześciokrotnie zamknięty świat, w którym sześćdziesięciu dwóch mężczyzn miało zdecydować, kto zostanie następnym papieżem. Najprawdopodobniej będzie to któryś spośród nich, lecz nie było to całkowicie pewne. Mogli wybrać jakiegokolwiek mężczyznę katolika. Nie musiał być kardynałem, arcybiskupem, biskupem ani nawet księdzem! Zgodnie z prawem mogli wybrać świeckiego katolika, jakkolwiek nieprawdopodobne to się wydawało. Oczywiście, musiałby najpierw zostać wyświęcony, ale gdzie na całym świecie był katolik, którego dwie trzecie spośród sześćdziesięciu dwóch kardynałów uznałoby za tak wyjątkowego, tak nadzwyczajnie pobożnego, mądrego i silnego duchem, że woleliby wybrać jego na głowę Kościoła Powszechnego niż któregokolwiek z kościelnych dygnitarzy? Nie, najprawdopodobniej wybiorą kardynała. Nie będzie nim oczywiście kamerling Pacelli, poprzedni papieski sekretarz stanu. Przemawiała przeciw temu tradycja, a ona bardzo się tu liczyła.

O czym myślało, o co się modliło tych sześćdziesięciu dwóch starszych mężczyzn? Czy w ogóle spali tej nocy?

O ósmej rano najstarszy z nich odprawił Mszę Świętą i wszyscy przyjęli Komunię Świętą. Weszli kolejno do Kaplicy Sykstyńskiej. Odśpiewali Veni Creator Spiritus, inwokację do Ducha Świętego. O dziewiątej odbyło się pierwsze tajne głosowanie. Każdy z kardynałów wypisał na pasku papieru nazwisko swoje i tego, którego wybrał. Potem powoli, według starszeństwa, podchodzili do ołtarza i wkładali karteczki do odkrytego kielicha.

Przewodniczyło temu trzech kardynałów skrutatorów. Najstarszy z nich przykrył kielich pateną, starannie nim potrząsnął i odstawił. Potem zdjął patenę, wyjął pierwszą kartkę i podał swemu sąsiadowi, który położył ją na ołtarzu, po czym wyjmował pojedynczo kolejne, głośno je licząc. W międzyczasie trzeci skrutator również głośno liczył obecnych kardynałów.

Sześćdziesięciu dwóch kardynałów. Sześćdziesiąt dwa głosy.

Teraz włożono kartki do drugiego kielicha, który przeniesiono na środkowy stół. Wyjmował je pojedynczo najstarszy z kardynałów i czytał głośno tylko nazwisko mężczyzny, który miał zostać wybrany, nie głosującego. Podawał ją dalej swojemu sąsiadowi, który sprawdzał nazwisko, a trzeci je zapisywał.

Nikt nie otrzymał wymaganej większości dwóch trzecich głosów. Wiele razy jednak skrutator wyczytywał nazwisko… kardynała Pacellego.

Spalono kartki wraz z wiązkami wilgotnej słomy, a setki tysięcy ludzi czekających na placu świętego Piotra zobaczyło czarny dym wijący się z długiego, wąskiego komina i wiedzieli już, że pierwsze głosowanie się nie powiodło.

Zaczęto całą procedurę od nowa. Tym razem nazwisko kardynała Pacellego wyczytywano tak często, że kamerling pobladł. Lepiej niż ktokolwiek z obecnych wiedział, jak ciężkie jest brzemię papiestwa. Pamiętał wyraźnie, co kardynał Gasparri powiedział po wyborze Piusa XI: „Jak czternaście stacji Drogi Krzyżowej, tak czternaście głosowań przywiodło kardynała Achille Rattiego na jego Golgotę”.

Bo to było właśnie to… Golgota. Wszyscy papieże musieli nieść krzyż, od chwili wyboru do ostatniego oddechu na ziemi; przekazywali go, jak biegacz w sztafecie przekazuje pałeczkę. Konklawe i jego wynik były jak odstęp między dwoma biegaczami w tym najważniejszym ze wszystkich wyścigu do wieczności i tronu Boga. Być papieżem znaczyło być męczennikiem.

– Też chciałbym zostać męczennikiem – powiedział mały Eugenio ponad pół wieku temu. – Ale bez gwoździ.

Czterdzieści dwa. Czterdzieści dwa głosy na kardynała Pacellego spośród sześćdziesięciu dwóch. Dwie trzecie… i ułamek. Mówi się, że kardynał Pacelli wstał i poprosił o trzecie głosowanie. Miało się odbyć po południu, ponieważ elektorzy mogli głosować rano tylko dwa razy.

Podczas przerwy widziano kardynała Pacellego, jak spaceruje z założonymi rękami, z nikim nie rozmawiając. Kiedy Kolegium Kardynalskie zebrało się ponownie o czwartej, kardynał Pacelli pośliznął się na schodach i upadł. Nic mu się nie stało i wstał bez niczyjej pomocy.

Kardynał Verdier z Paryża, znany ze swojego dowcipu, zawołał: „Vicarius Christi in terra”, co można było przetłumaczyć jako „Zastępca Chrystusa na ziemi” albo „Zastępca Chrystusa na podłodze”. Kardynał Verdier był już pewny, jak prawdopodobnie większość jego kolegów, jaki tym razem będzie wynik głosowania.

Wynikiem pierwszego popołudniowego głosowania było sześćdziesiąt jeden głosów na kardynała Pacellego – wszystkie prócz jego własnego.

Kardynał Pignatelli di Belmonte podszedł wraz z dwoma innymi do papieża-elekta. Rozległ się jego głos:

– Czy przyjmujesz wybór na Najwyższego Kapłana?

– Przyjmuję – padła odpowiedź.

Kardynał-diakon, najniższy stopniem, uderzył w dzwon i otworzył drzwi kaplicy. Sekretarz konklawe wszedł wraz z mistrzem ceremonii, zakrystianem Watykanu i ich asystentami. Opuszczono baldachimy nad fotelami wszystkich kardynałów. Tylko ten nowego papieża pozostał na swoim miejscu.

Kardynał Verdier, stojący dość blisko niego, widział, jak zamyka oczy i pogrąża się w głębokiej medytacji. Pierwsze słowa, jakie potem wypowiedział, brzmiały:

– Polecam swoją słabość waszym modlitwom.

Na placu świętego Piotra pół miliona ludzi zobaczyło biały dym unoszący się z komina i zaczęło wiwatować. Dwadzieścia dziewięć minut po czwartej Radio Watykańskie oznajmiło:

– Wzywam wszystkie stacje… wzywam wszystkie stacje na świecie…

Tłum na placu zaczął śpiewać najstarszy chrześcijański hymn, śpiewany przez pierwszych męczenników idących na arenę na spotkanie śmierci:

– Christus vincit… Christus regnat… Christus imperat… (Chrystus Wodzem, Chrystus Królem, Chrystus Władcą).

Drzwi wielkiego balkonu otworzyły się, rozsunięto zasłony. Pojawili się prałaci, potem kardynał protodiakon Caccia-Dominioni. Powiedział do mikrofonu:

– Oznajmiam wam wielką radość. Habemus papam. Mamy papieża.

Tłum zaryczał.

– Sławny i wielebny Eugenio… – Słowo „Pacelli” było już niesłyszalne. Pół miliona głosów zagłuszy każdy megafon. A wszyscy wiedzieli, kim jest „Eugenio”. Kiedy jednak hałas ucichł, Caccia-Dominioni powtórzył wyraźnie:

– …Sacrae Romanae Ecclesiae Cardinalem Pacelli, który przyjął imię Pius.

W tym imieniu było serce i dusza nowego papieża: jego miłość do świętej pamięci Piusa X, miłość i przyjaźń dla Piusa XI i idealne imię dla niego samego, człowieka o najbardziej błyskotliwym umyśle, najgłębszej mądrości, który jednak przede wszystkim chciał być pobożny (1) i żarliwy – pobożny i żarliwy jak dziecko.

Było jednak jeszcze inne imię dla tego, który stał się teraz Piusem XII, i mówiło się, że wymyślił je wiele wieków temu święty Malachiasz, biskup Armagh. Pastor angelicus, Anielski Pasterz.

Megafony oznajmiły, że kardynał Pacelli został wybrany w dniu swoich sześćdziesiątych trzecich urodzin. Tłum śpiewał Te Deum. Na balkonie pojawiało się coraz więcej kardynałów. Zaczynało się ściemniać.

Wtedy ukazała się wreszcie biała postać, wysoka i smukła, prawie nieziemska. Ale głos wypowiadający papieskie błogosławieństwo urbi et orbi, miastu i światu, był mocny i donośny.

– Adiutorium nostrum in nomine Domini… Sit nomen Domini benedictum… Benedicat vos Omnipotens Deus… Pater… et Filius… et Spiritus Sanctus.

Biała dłoń kreśliła w powietrzu znak krzyża.

Pięćset tysięcy ludzi uklękło. Kiedy jednak wstali, krzyczeli, wyli i ryczeli aż do ochrypnięcia. Większość z nich była oczywiście mieszkańcami Rzymu. A papież jest nie tylko papieżem, lecz także biskupem Rzymu. A teraz ich papież i biskup był z urodzenia rzymianinem!

Pięćset tysięcy ludzi pokochało Piusa XII. Kiedy umierał, było ich prawie pięćset milionów.

cdn.

Louis de Wohl

(1) Pius znaczy po łacinie „pobożny”.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Pasterz świata.