Pasterz świata. Rozdział dziewiąty

Przez całą drugą wojnę światową Radio Watykańskie przekazywało informacje o żołnierzach, których oznaczono jako „zaginionych” na oficjalnych listach wojskowych ofiar wojny, i których krewni nie wiedzieli, czy zostali wzięci do niewoli czy zabici.

Urzędnicy papieża, pracując jak mrówki, zdołali ustalić los ponad stu tysięcy mężczyzn w 1941 roku, dwieście dwadzieścia pięć tysięcy w roku 1942, ćwierć miliona w 1943 i prawie trzysta tysięcy w 1944. Ich biuletyny docierały niemal do wszystkich krajów na świecie, włącznie z Indiami i Chinami. Samo ich wysyłanie zajęło osiem tysięcy godzin!

Teraz, gdy wojna się skończyła, papież natychmiast zorganizował wielkie transporty jedzenia i ubrań do wszystkich krajów cierpiących z powodu braków w zaopatrzeniu. Siostra Pasqualina, jego oddana gospodyni, udowodniła, że jest geniuszem organizacji. Dziewięćset wagonów kolejowych odjechało, przewożąc pośród innych rzeczy ponad dwa i pół miliona metrów bawełny i prawie sześć milionów par butów.

Ale… czy wojna naprawdę się skończyła? W roku zawarcia pokoju papież musiał znów głośno zaprotestować, kiedy marszałek Tito, teraz przywódca Jugosławii, aresztował ponad czterystu katolickich księży, z których dwustu czterdziestu trzech zostało skazanych na śmierć i straconych, nie mając szans na obronę. Większość z nich nie wiedziała, o co zostali oskarżeni! Kolejnych osiemdziesięciu dziewięciu księży „znikło” bez śladu. Dwudziestu ośmiu zakonników z klasztoru Široki Brijeg zostało zamordowanych z zimną krwią.

Władcy Kremla powtórnie pokazali swoją prawdziwą twarz. Kraje, które wyzwolili spod jarzma nazistów, szybko zrozumiały, że tylko zamieniły je na inne.

Zapadła tzw. żelazna kurtyna, oddzielając Niemcy Wschodnie, Polskę, Węgry, Rumunię i Bułgarię. Ludzie w tej strefie byli trzymani w niewiedzy co do tego, co dzieje się gdzie indziej (tak jak pod okupacją nazistów), karmieni kłamstwami i obietnicami (jak pod okupacją nazistów) i narażeni ma terror i brutalność ze strony służby bezpieczeństwa, też jak pod okupacją nazistów. Wkrótce potem do bloku wschodniego trafiła Czechosłowacja.

W ten oto sposób ponad pięćdziesięciu milionom katolików przyszło żyć w ustroju, który uważał wszelką religię za bajki i posuwał się nawet do najbardziej niegodnych podstępów i najpodlejszych kłamstw i oszczerstw, by zdyskredytować przywódców duchowych, a przede wszystkim papieża. Przywódcy reżimu pozwalali ludziom na praktyki religijne „dopóki nie zmądrzeją”, jeśli biskupi i księża zadeklarują lojalność wobec komunistycznego państwa i zerwą stosunki z papieżem. Oddzielili owce od pasterza i pozwolili wilkom w owczej skórze „prowadzić” stado…

„Męczennik bez gwoździ” na tronie Piotrowym cierpiał tak, jak niewielu papieży przed nim. Jego cierpienie pogłębiała świadomość, że także we Włoszech i Francji wielu ludzi dało się zwieść kłamstwom i obietnicom komunistycznej propagandy.

Nie był jednak człowiekiem, który by tylko cierpiał i się modlił. Choć uprzejmy i łagodny, potrafił także walczyć. Wiedział, że odpowiada przed Chrystusem za obronę wiernych i rozszerzanie Królestwa Bożego na ziemi. A jego błyskotliwy umysł stworzył mistrzowski plan strategiczny.

Najpierw zreformował Kolegium Kardynalskie na bazie międzynarodowej. 18, 21 i 22 lutego 1946 roku mianował aż trzydziestu dwóch nowych kardynałów. Tylko czterej spośród nich byli Włochami. Prócz nich znalazło się tam trzech Francuzów, trzech Niemców, trzech Hiszpanów, sześciu Latynosów z Ameryki Środkowej i Południowej, Anglik, Kanadyjczyk, Holender, Polak, Węgier, Australijczyk, Hindus, Chińczyk i jeden biskup z misji w Afryce.

Ta śmiała innowacja sprawiła, że w wielu miejscach zadawano sobie pytanie, czy na tronie świętego Piotra nie zasiądzie w niedalekiej przyszłości kardynał niewłoskiego pochodzenia. Ostatnim papieżem nie-Włochem był w szesnastym wieku Holender Hadrian VI.

Mianowanie kardynałów było jednak tylko początkiem mistrzowskiego planu. Papież zaczął tworzyć na całym świecie nowe archidiecezje i diecezje. Ustanowił hierarchię kościelną w Chinach, z dwudziestoma arcybiskupami i siedemdziesięcioma dziewięcioma biskupami. Stworzył też hierarchię w brytyjskiej Afryce i wyświęcił wielu czarnoskórych biskupów.

Być może bardziej niż jakikolwiek papież realizował potrzebę narodowego duchowieństwa. Praca misyjna w Afryce zaczęła rozkwitać.

W Stanach Zjednoczonych Kościół rósł w imponującą siłę, zasilany przez stale zwiększającą się liczbę nawróceń.

Remedium na komunistyczne zagrożenie w Europie była natomiast budowa silnego przedmurza. W Holandii i Belgii, Zachodnich Niemczech i Włoszech powstały nowe partie polityczne, z wierzącymi liderami, których większość była praktykującymi katolikami. Kreml szybko zdał sobie sprawę z tego, że komunizm trafił na silnego przeciwnika. Prześmiewcze pytanie Stalina: „Ile dywizji ma papież?” doczekało się odpowiedzi nie tylko w wieczności, lecz także tu i teraz na ziemi. Liczba katolików ciągle rosła, a gdziekolwiek byli, tam istniał również ruch oporu przeciw komunizmowi.

Komunizm odpłacił im za to na Węgrzech, gdzie kardynał Józef Mindszenty został osądzony na podstawie wyssanych z palca oskarżeń i skazany na karę więzienia oraz w Jugosławii, gdzie podobny los spotkał arcybiskupa Stepinaca. Papież skontrował, mianując arcybiskupa kardynałem mimo uwięzienia. A cierpienie kardynała Mindszenty’ego przyniosło nowe nawrócenia oraz poczucie solidarności z Kościołem w wielu krajach.

Kościół nigdy nie był większy niż w czasach prześladowań.

***

Pod koniec wojny większość dowódców alianckich miała audiencje u papieża, podobnie jak przywódcy alianckich krajów, katolicy, czy nie. Królowa Anglii spotkała się z nim, kiedy była jeszcze księżniczką Elżbietą, wraz ze swym mężem, księciem Edynburga. Przybyli tu generał Eisenhower, Winston Churchill, generał Mark Clark i marszałek Montgomery.

Montgomery, twardy żołnierz znany ze swej bezpośredniej mowy – wiele osób nazywało to po prostu arogancją – napisał potem, że uważał papieża za swojego przyjaciela i wzajemnie, że powiesił jego podpisane zdjęcie nad łóżkiem obok fotografii swojego ojca i że w jego mniemaniu obaj ci mężczyźni byli święci. Montgomery jest zagorzałym protestantem; jego ojciec był protestanckim „biskupem”.

Pius XII udzielał jednak audiencji nie tylko wielkim i możnym. Codziennie, rok po roku, przyjmował mężczyzn, kobiety i dzieci wszystkich ras, narodowości i zawodów. Przychodziła do niego prawdziwa armia ludzi. Przybywali pojedynczo i w większych lub mniejszych grupach: pielgrzymi z wszystkich krajów na świecie, naukowcy, koszykarze, muzycy, poeci, dziennikarze, ambasadorzy i klowni, uczeni profesorowie i tancerze, policjanci i aktorzy. Ostatniej audiencji udzielił brytyjskiemu aktorowi Alecowi Guinnessowi. Przychodziły królowe i krawcowe, afrykańscy królowie i japońscy biznesmeni, producenci filmowi i studenci.

Ja też tam byłem. Chciałem napisać powieść o świętym, wielkim świętym, ale nie mogłem się zdecydować o kim. Zrozumiałem w końcu, że nie mogę się zdecydować, bo nie wiem, którego świętego życie i praca są szczególnie ważne w dzisiejszych czasach. Tylko wielki kapłan mógłby mi to powiedzieć.

Nagle przyszedł mi do głowy pomysł: czemu nie zapytać największego z nich, samego papieża?

Potem, oczywiście, dopadła mnie trema. Gdyby każdy pisarz tylko dlatego, że jest akurat katolikiem, szedł prosto do papieża, by go spytać, o czym ma pisać, Ojciec Święty musiałby porzucić swoje zajęcie i zostać szefem agencji literackiej. Cały ten pomysł wydał mi się niedorzeczny. Czysta impertynencja. Ale też najbardziej kuszący rodzaj impertynencji…

Mógł mi powiedzieć – i miałby całkowitą rację – że pisarz powinien sam wymyślać tematy, nie pytając innych, i że powinien mieć dość zwykłej pokory, by nie przychodzić do zastępcy Chrystusa na ziemi, który ma inne i raczej ważniejsze sprawy na głowie.

Przekonywałem siebie, że Pius XII prawdopodobnie tak mi nie odpowie, bo jest bardzo uprzejmym człowiekiem.

No dobrze, ale w takim razie nie powinno się nadużywać jego uprzejmości. I nie znałem pisarza, który zrobił coś takiego. Ta myśl sprawiła, że omal nie porzuciłem całego pomysłu. Ale… co z tego? Zawsze ktoś musi być pierwszy. To było trochę tak, jakby zwykły żołnierz poszedł do głównodowodzącego po rozkazy. Z początku nawet mi się spodobała ta myśl, ale potem wyobraziłem sobie, co by się stało, gdyby szeregowiec albo nawet porucznik czy kapitan poszedł do naczelnego dowódcy i lekko zadrżałem. Nie, to był obłąkany pomysł.

Tak więc zdecydowałem się to zrobić. Najpierw jednak wsiadłem w samolot do Szwajcarii, gdzie spędziłem kilka dni w samotności, by się przygotować do audiencji. Schronienie dał mi dominikanin, z którym dużo rozmawiałem o świętym Tomaszu z Akwinu. Potem pojechałem do Rzymu, czytając po raz trzeci cudowną książkę G. K. Chestertona o tym świętym.

W Rzymie poszedłem do monsignore D., rektora słynnej uczelni, którego parę miesięcy wcześniej spotkałem w Londynie i zapytałem, co mam zrobić, by uzyskać audiencję. Powiedział, żebym poszedł do Watykanu i zapisał się w gabinecie maestro di camera.

Zamrugałem oczami. A jeśli maestro di camera zapyta mnie, dlaczego chcę audiencji u Jego Świątobliwości? Musiałbym odpowiedzieć: „Ponieważ chcę zapytać Jego Świątobliwość, o czym mam pisać następną książkę” – a wtedy zapewne wyrzuciłby mnie w uprzejmy rzymski sposób za drzwi.

Monsignore D. widział, że nie jestem w najlepszym humorze.

– Nie martw się – powiedział. – Załatwię to dla ciebie. Myślę, że powinieneś mieć udienza speciale.

– Audiencją specjalną?

– Tak. Widzisz, są cztery różne rodzaje audiencji. Audiencja prywatna, podczas której spotykasz się z papieżem sam na sam w jego gabinecie. Zwykle udziela się jej tylko władcom, ambasadorom i innym bardzo ważnym osobom. Potem audiencja specjalna dla czterech, ośmiu, może dziesięciu osób jednocześnie. Ojciec Święty rozmawia z każdym z nich po kolei. Jest audiencja grupowa dla nie więcej niż pięćdziesięciu osób i wreszcie audiencja generalna dla wielkiej rzeszy ludzi.

Byłem zachwycony. Na audiencji grupowej mógłbym nie mieć okazji, by zadać swoje pytanie, na generalnej nie miałbym jej na pewno.

W ciągu tygodnia otrzymałem z Watykanu pismo, z którego wynikało, że moja audiencja odbędzie się dziesiątego maja, nazajutrz. Będzie to udienza speciale. O dwunastej trzydzieści.

***

Stanąłem przed wielką spiżową bramą, Porta di Bronzo, na kilka minut przed wyznaczonym czasem, ubrany w zwykły ciemny garnitur. W czasie wojny papież zawiesił zasady dotyczące ubioru na audiencję. Mężczyźni nie musieli już wkładać białego krawatu i fraka, a kobiety czarnej sukni z długimi rękawami. Brakowało materiałów, a większość i tak nosiła mundur. Po wyzwoleniu Rzymu amerykańscy „G.I.” i brytyjscy „tommies” przychodzili na audiencje w strojach bojowych – krótkich spodniach, ciężkich butach i pełnym ekwipunku.

Jeden z gwardzistów szwajcarskich sprawdził moje zaproszenie, zasalutował i pozwolił mi przejść. Wszedłem schodami na pierwsze piętro… a może drugie? W każdym razie znalazłem się w korytarzu, który wydał mi się nieskończenie długi. Zastąpił mi tam drogę człowiek w purpurowym mundurze, również spojrzał na zaproszenie, po czym wprowadził mnie do wielkiej sali, w której zebrało się około pięćdziesięciu, sześćdziesięciu osób. Stał tam tron, cały w purpurze i złocie, z baldachimem. Pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt osób… Musiała zajść jakaś pomyłka. Udienza speciale jest na pewno tylko dla kilku…

Maestro di camera w lśniących szatach podszedł do mnie, zapytał o nazwisko, spojrzał na listę, którą trzymał w ręce i powiedział, że moja audiencja nie odbędzie się tutaj. Czy mógłbym pójść za nim? Tak uczyniłem i zostałem wprowadzony do długiego, lecz dość wąskiego pomieszczenia. Inaczej niż pierwsze, było umeblowane jak pokój gościnny, z tym wyjątkiem, że nie było w nim krzeseł.

Dwaj mężczyźni w średnim wieku, o ciemnych oczach i ciemnych włosach, tak bardzo podobni, że musieli być braćmi, rozmawiali z innym maestro di camera, a nieco dalej czcigodny starszy dżentelmenem we fraku, białym krawacie, czarnej kamizelce i z licznymi orderami stał z trzecim urzędnikiem papieża.

Mój maestro nawiązał ze mną pogawędkę. Gdzie się urodziłem, jak długo jestem w Rzymie i czy to moja pierwsza wizyta? Odpowiadałem dość niechętnie, bo naprawdę chciałem myśleć tylko o czekającej mnie audiencji. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że on rozmawia ze mną, by odciągnąć moje myśli od audiencji i że jego koledzy robią to samo z innymi protegowanymi, by uspokoić ich nerwy.

Zatem myśleli, że się denerwuję? Co za nonsens! W ogóle się nie denerwowałem. No dobrze… nie tak bardzo.

Czwarty z urzędników wprowadził kobietę. Choć byłem zaabsorbowany myślami o audiencji i rozmową z urzędnikiem, który starał się mnie uspokoić, musiałem spojrzeć na nią z podziwem. Była bardzo piękna, tym posągowym rodzajem piękności, który przywodzi na myśl cesarzowe i królowe. Pomyślałem, że powinna nosić złotą koronę. Poruszała się także jak królowa, odmierzonymi, dystyngowanymi, powolnymi krokami, a wyglądała poważnie i trochę smutno.

Mój maestro di camera powiedział mi szeptem, kim ona jest. Nie królową, ale księżną z jednego z najstarszych i najszlachetniejszych węgierskich rodów. Towarzyszący jej urzędnik przeprowadził ją koło starszego dżentelmena we fraku na drugi koniec sali.

Zauważyłem, że między czekającymi były kilkumetrowe odstępy – wystarczająco, by dać każdemu poczucie, że będzie mógł rozmawiać z papieżem tak, by inni tego nie słyszeli.

Wysokiej rangi oficer z Gwardii Szlacheckiej pojawił się nagle znikąd i powiedział donośnym głosem po włosku:

– Jego Świątobliwość.

W pokoju pojawiła się wysoka biała postać, za którą stała niewielka grupka mężczyzn w czerwonych szatach. Wszystkie rozmowy urwały się, jak nożem uciął.

Dama w czerni, księżna, uklękła, kiedy papież przechodził obok niej. Stała najbliżej niego, tylko kilka metrów od drzwi, którymi wszedł, prowadzących do jego prywatnych apartamentów.

W tamtym czasie niewiele wiedziałem o Ojcu Świętym jako człowieku. Wielki mąż stanu, bez wątpienia. Wybitnie inteligentny, mądry, wielki erudyta, oczywiście. Bardzo sumienny. Raczej ascetyczny z wyglądu. Ostry profil, wysokie czoło. Bardzo szczupły. Spokojny, powściągliwy kapłan-polityk, myślałem.

Księżna znów przeszła obok mnie. Spojrzałem na nią i nie wierzyłem własnym oczom. Wyglądała o dziesięć lat młodziej, jak osiemnastolatka. Promieniała. Sprawiała wrażenie niewiarygodnie szczęśliwej. Kiedy urzędnik wyprowadzał ją z sali, nie szła już z dostojną powolnością, lecz szybkim, lekkim krokiem. Ona… prawie tańczyła. Nie miałem pojęcia, jak długo trwała jej audiencja. Może trzy minuty, może trochę więcej. A może mniej?

Papież rozmawiał teraz ze starszym dżentelmenem po mojej lewej stronie, a ja odwróciłem głowę i patrzyłem prosto przed siebie. To była jego audiencja i nikogo innego. Ale ja byłem następny…

Potem starszy dżentelmen minął mnie i też został wyprowadzony. Nie miałem czasu, by na niego spojrzeć, bo wysoka biała postać zbliżała się do mnie, więc ukląkłem. Zobaczyłem dłoń w białym rękawie, jak tę na słynnym rysunku Dürera „Modlące się ręce”, długą i szczupłą, koloru kości słoniowej. Pocałowałem pierścień rybaka, a dłoń dała mi znak, bym wstał.

Wstałem, stanąłem z nim twarzą w twarz i… byłem jego.

Z miejsca pojąłem wiele rzeczy, wyżyn i głębi, których nigdy wcześniej nie potrafiłem pojąć i zrozumiałem te sprawy nie umysłem czy emocjami, lecz sercem, co oznacza zupełnie co innego – i to była jedna z rzeczy, jakich się w tamtej chwili nauczyłem.

Teraz wiedziałem w moim sercu, czym jest świątobliwość i świętość. Nie potrafiłem tego wyrazić słowami, nie w tamtej chwili. Brakowało mi słów. Ale i tak to wiedziałem.

Oczy, w które spojrzałem, były oczami spoglądającymi w Wieczność. Przyjmowały i przekazywały Miłość, Boską Miłość. Przekazywały wielkie tajemnice nieba, radość wszystkiego, co dobre i prawdziwie piękne, końcowy, ostateczny i nieuchronny triumf Naszego Pana. Nie było to ciepłe uczucie, lecz gorętsze niż metal rozgrzany do białości.

Miałem wtedy czterdzieści pięć lat, widziałem już większość krajów świata i poznałem wielu wybitnych ludzi, dobrych i złych. Spotkałem się z Gandhim w Indiach. Spotkałem się z Hitlerem, którego magnetyczna osobowość przyciągnęła tyle osób. Spotkałem się z Churchillem i generałem de Gaullem. Wiele osób zrobiło na mnie wrażenie, lecz nigdy nie czciłem bohaterów i nie ulegam łatwo wpływom.

Tym razem uległem. Kiedy byłem w Afryce Południowej, spotkałem się z ludźmi z plemienia Zulusów, dumnymi i pełnymi godności wojownikami, z których niemal każdy mierzył powyżej metra osiemdziesiąt. Kiedy Zulusi chcą kogoś bardzo uhonorować, mówią mu: „Jesteś moim ojcem i moją matką”. Może właśnie to najlepiej oddawało moje uczucia. On był moim ojcem i moją matką. Chciałem zostać z nim na zawsze. Gdyby jednak kazał mi jechać do Chin i uczyć tamtejsze dzieci katechizmu, pewnie zrobiłbym to natychmiast.

Nie był już niemal istotą ludzką. Stałem przed aniołem. Jednak ku większej chwale on był istotą ludzką. I gdyby każdy człowiek mógł być taki jak on… ludzkość nie byłaby stracona.

Co on mówił? Pobłogosławił mnie i wszystkich moich bliskich w kraju. Zebrałem całą odwagę i powiedziałem:

– Ojcze Święty, jestem pisarzem i chcę napisać książkę o wielkim świętym. O kim powinienem twoim zdaniem pisać?

Przez chwilę patrzył w bok. Myślał. Potem powiedział:

– Napisz o świętym Tomaszu z Akwinu.

Znów przyklęknąłem, ucałowałem jeszcze raz pierścień rybaka i moja audiencja się zakończyła. Ktoś pomógł mi wstać i wyprowadził mnie z sali. Pamiętam wniebowzięty głos za mną mówiący: „O, Padre Santo!”. To musiał być jeden z tych dwóch ciemnowłosych braci, którzy mieli audiencję. Pamiętam przejście przez salę tronową, teraz pełną ludzi, a potem przez dwa inne, jeszcze większe pomieszczenia, w których tłum czekał na Ojca Świętego. Nie widziałem ani jednej twarzy. Płakałem i minęło sporo czasu, nim doszedłem do siebie.

Zszedłem, potykając się, po schodach i wyszedłem na Plac Świętego Piotra, po czym puściłem się biegiem do kościoła, aż znalazłem się przy ołtarzu Ducha Świętego i modliłem się w stanie euforii i radości, jakich nie czułem nigdy w całym moim życiu.

To była moja audiencja. I opowiadam tutaj tę historię, ponieważ to właśnie, w tysiącach wariacji, działo się z ludźmi, kiedy spotykali się z Piusem XII – bo to zawsze dzieje się z ludźmi, kiedy spotykają świętego.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Pasterz świata.