Ostatni krzyżowiec. Rozdział drugi

– Poproś señora Prévosta, żeby wszedł – polecił przeor.

Bosonogi mnich przyklęknął na jedno kolano, powstał i odszedł stąpając po gorących kamieniach podwórza.

Przeor uśmiechnął się kwaśno. Przyzwyczajali się już do tego. Dopiero parę lat temu ojciec prowincjał usztywnił regułę i wszyscy musieli zdjąć sandały. Niektórzy nawet nosili wcześniej miękkie obuwie. Stękali i wzdychali, biedacy, lecz ojciec prowincjał był niewzruszony.

– Dał radę święty Franciszek, damy radę i my.

Trzeba jednak przyznać, że znacznie mniej wymagał od innych niż od siebie. Zredukował swój sen do kilku godzin oraz przyjmował pokarm tylko co trzeci dzień. Dał do zrozumienia, że nie będzie tego nigdy wymagał od kogokolwiek innego. Ale fakt, że sam to praktykował, wzbudzał u pozostałych coś w rodzaju wyrzutów sumienia, przynajmniej u niektórych. Było rzeczą cudowną mieć świętego za przełożonego. Ale było to też raczej mało komfortowe.

Przeor westchnął. Pedra d’Alcántara, ojca prowincjała, nie było już od wielu miesięcy, a jednak nie sposób było się zrelaksować. Mógł w każdym momencie wyjść zza rogu, drepcząc swoimi krótkimi kroczkami, zatrzymując się co chwilę i widząc wszystko, nawet myśli pełzające po umyśle – zarówno dobre, jak i złe. Nie mówił nic. Być może to było w nim najbardziej zastanawiające. Nigdy też nie rozmawiał, chyba że go zagadywano – niczym najpokorniejszy z braci usługujących. Każdy jednak odczuwał potrzebę zwracania się do niego, zadawania mu pytań. Było to jak nieodparte przynaglenie. Wówczas odpowiadał – bez ogródek, ową budzącą grozę mową serca, którą tak niewielu mogło znieść. Ludzka życzliwość była ciepła i pocieszająca, lecz Boska miłość – gorąca do białości.

Ale kim był ten grubas z chłopcem u boku? Prévost, Prévost – Francuz? Flamand? Raczej Flamand sądząc po wąsach. Nikt z wyższych sfer. Ktoś w rodzaju przełożonego służących, rozsiewający wokół siebie dworską atmosferę. Tak… Wasza Wysokość, nic tylko Wasza Wysokość, bez pudła, Wasza Wysokość. A chłopiec – tu już łatwiej. Ubrany w łachmany, nieumiejący się poruszać. Mały wieśniak, nieomal dzikus. Lecz o twarzy kogoś szlachetnie urodzonego. Sangre limpia (1) – bez żadnej wątpliwości. Lico niehiszpańskie, północne, północno-wschodnie. Niewiadoma, zagadka, może tajemnica… E tam, ludzkie tajemnice przeważnie wyjaśniały się dosyć szybko i okazywały się zwykle prozaiczne. Nieślubne dziecko jakiegoś szlachcica, może kolejne. Jak to często bywa, duch był słaby, a ciało nader żywotne…

Prévost zdjął kapelusz.

– Wielebny przeorze, najmocniej proszę o wybaczenie za to wtargnięcie…

– Jeżeli było co wybaczać, to już to zrobiłem, zapraszając pana do środka, señor Prévost – odrzekł przeor uprzejmie. Oczu jednak nie odrywał od chłopca. – Z pewnością, nie pański syn.

– Nie, nie, wielebny przeorze, o nie. To syn niejakiego Adriana de Bues, sługi cesarza. Don Luiz Méndez Quixada byłby zobowiązany, gdyby ojciec mógł dać mu gościnę… tylko na parę dni – dodał zaraz, widząc, jak przeor unosi nieco brwi. – A może nawet nie tak długo, chyba że… Lepiej pomówmy w cztery oczy, ojcze przeorze, jeśli łaska.

Przeor schylił się do chłopca.

– Jak masz na imię?

– Hieronim, wielebny przeorze.

– Wspaniałe imię i wielki święty. Wiesz o nim cokolwiek?

– Tak, ojcze przeorze. On przetłumaczył Biblię na łacinę i był bardzo niemiły wobec św. Augustyna.

– Naprawdę? – przeorowi udało się zachować powagę. – Mam nadzieję, że nie będziesz go w tym naśladował. Teraz biegnij i rozglądnij się po naszym ogrodzie, tam na zewnątrz, a jeśli znajdziesz jakieś dojrzałe pomarańcze, to się poczęstuj.

– Dziękuję, wielebny przeorze.

Dobry kościec. Dobre nadgarstki i kostki. Z urodzenia, a nie wyrobienia. Hm… don Luiz Quixada? Tajemnica wydawała się rozwiązana, chociaż wyjaśnienie było dosyć zaskakujące. Akurat don Luiz! Chłopiec nie mógł już nic słyszeć.

– Niech będzie, señor Prévost. Czego życzy sobie od nas don Luiz? Nie wiedziałem, że wrócił.

– Wcale nie wrócił. Zostawiłem go parę tygodni temu we Flandrii, konkretnie we Flushing. Czy mogę zapytać, czy padre Pedro d’Alcántara już powrócił? Don Luiz powiedział mi, że jakiś czas temu udał się do Rzymu.

– Tak, poszedł tam na piechotę, boso. I tak samo wróci. – Przeor nie mógł powstrzymać się, by tego nie powiedzieć, chociaż wiedział, że ojciec prowincjał nie byłby zachwycony. – Może tu być lada dzień.

Prévost nagrodził go, cmokając ze zdumienia i podziwu, ale wydawał się zawiedziony.

– Otóż, wielebny przeorze, don Luiz… chłopiec… don Luiz chciałby się bardzo dowiedzieć, czy chłopiec nadawałby się do życia zakonnego.

– Niewątpliwie jest trochę młody…

– O, nie chodzi o podejmowanie decyzji teraz. Don Luiz chciałby tylko wiedzieć, czy chłopiec ma jakiekolwiek inklinacje w tym kierunku. Miałoby to znaczenie dla jego przyszłej edukacji.

– Rozumiem. – Było zrozumiałe, że don Luiz potrzebował zdania samego ojca prowincjała. Widać też było, że przywiązuje dużą wagę do sprawy. – Dobrze, señor Prévost, zatrzymamy tutaj chłopca przez krótki okres. A co z panem?

– Mam polecenie, żeby zabrać go stąd na zamek, jak tylko Wasza Wielebność wyda opinię.

Do Villagarcíi! Niewiadoma znowu nabrała nowej głębi. Gdyby chłopiec był synem don Luiza, czy pozwoliłby zabrać go do zamku, gdzie mieszka jego żona? Doña Magdalena była klejnotem wśród kobiet, ale jest granica wytrzymałości każdej kobiety.

– Jeżeli zechce pan zakwaterować się u braci, señor Prévost, będzie nam bardzo miło, niemniej jednak obawiam się, że nie uzna pan naszego jadła za godne tego, do czego – jak mniemam – pan przywykł.

Prévost skłonił się.

– A co się tyczy pańskiego powozu – kontynuował przeor – zajmą się nim moi bracia.

– Nie ma takiej potrzeby, Wielebny Przeorze. Zostawiłem go poza miasteczkiem, niedaleko Bramy Balboa. Uznałem, że lepiej będzie wkroczyć do miasta pieszo. Ulice były tak zatłoczone i…

– A tak, ostatnio wiele się dzieje. Przyjechał tu don Filip, żeby spotkać się z księżną regentką, i przejeżdżali dzisiaj uroczyście głównymi ulicami. Nie widział ich pan?

– No, nie… my… musieliśmy ich jakoś przeoczyć. – Grubas najwidoczniej czuł się nieswojo.

– Przeoczyć? Jaka szkoda ze względu na chłopca! Jestem pewien, że podobałby mu się widok.

– Możliwe – odpowiedział Prévost z miną bez wyrazu.

Czyżby ten człowiek nie chciał, żeby chłopiec zobaczył rodzinę królewską? A może nie chciał, żeby zobaczono chłopca? O co w tym wszystkim chodzi? Przeor czuł się dziwnie poirytowany. Nie miało sensu dalsze drążenie tej sprawy, a jeszcze bardziej bezsensowne było przejmowanie się jakimś służącym, choć wyższej rangi, który usiłował być tajemniczy.

Dzisiaj w Valladolid działa się historia. Don Filip, książę Asturii, przybył pożegnać się z księżną regentką Juaną, przed wyruszeniem do Anglii, gdzie miał poślubić królową. Mógł to być, i najprawdopodobniej był, początek nowej chwalebnej ery dla Hiszpanii, dla Anglii i dla świata.

– Señor Prévost, kwatery braci znajdzie pan w lewym skrzydle głównego budynku. A teraz proszę mi wybaczyć…

***

Pomarańcze smakowały; zdecydowanie bardziej od tych w ogrodzie señora Álvareza w Leganés. Ale w ogóle wszystko, gdziekolwiek, wydawało się lepsze niż w Leganés. On już nigdy tam nie wróci.

Pałac księżnej regentki musi być czymś najpiękniejszym na świecie. Widział go tylko przez moment. Señorowi Prévostowi widocznie bardzo zależało, żeby bardzo szybko przejechać koło niego. Tak wielu ludzi na ulicach było pięknie przystrojonych, nawet ładniej niż señor Prévost, mimo że jego płaszcz uszyty był z materiału równie miękkiego jak policzek cioci Any, gdy całował ją na dobranoc. Zawsze chciała, żeby nazywał ją ciocią Aną, choć nie była jego prawdziwą ciotką. To nieprawda, że tylko dzieci chcą przyjmować role – dorośli również, a przynajmniej niektórzy z nich. Señora Massy grała ciotkę, podobnie jak chłopcy grali w „chrześcijan i Maurów”. Oczywiście była dobrą kobietą, podobnie jak Ramón był dobrym chłopcem, mimo że zawsze musiał grać wodza „Maurów”, gdyż miał dosyć ciemną skórę. Żeby tylko właściwie obchodził się z arkebuzem. To była dobra broń i niełatwo było ją zbudować.

No, starczy tych pomarańczy. Jedynie dwie pierwsze, lub trzy, smakowały doskonale. Pozostałe były jak… jak szeregowi żołnierze, słuchający oficerów.

– Chłopcze…

Podchodził do niego zakonnik: młody mężczyzna o szerokiej uśmiechniętej twarzy.

– Będziemy teraz śpiewać nieszpory. Chcesz dołączyć? Nie musisz, chyba że masz ochotę.

– Przyjdę, padre.

Kościół był chłodny i całkowicie pusty. Brat pospieszył dołączyć do pozostałych przed uroczystym wkroczeniem.

Hieronim uklęknął w jednej z ławek z tyłu nawy. Trochę się modlił: za ciotkę Anę, Ramóna, padre Velę, jako że staruszek często go o to prosił. Również za señora Prévosta, który ukazywał mu nowy świat pełen urodziwych ludzi i pięknych gmachów. Wreszcie za przeora, który dawał im gościnę.

W chwili, gdy zaczynał się modlić za siebie, wkroczyli gęsiego zakonnicy, zajęli miejsca na chórze i zaczęli śpiewać. I zdawało się, że śpiew fizycznie porywa jego słowa i niesie je na dach, gdzie czeka na nie Bóg.

Nie mógł jakoś w ogóle pozbyć się wyobrażania sobie Boga oczekującego na dachu kościoła. Powiedział o tym kiedyś księdzu Veli, lecz starzec potrząsnął głową:

– Bóg nie przebywa na dachu. To niedorzeczne, chłopcze. Pan Bóg mieszka w tabernakulum, nie pamiętasz, jak ci mówiłem?

– Wiem, proszę księdza. Ale ja modliłem się do Boga Ojca.

– Bóg Ojciec jest wszędzie.

– Jeżeli jest wszędzie, to musi być również na dachu, prawda?

Padre Vela skapitulował.

Bóg na dachu musiał wysłuchiwać wielu życzeń i myśli. Równie często bywało, że Hieronim modlił się najpierw za drugich, inaczej bowiem by ich opuścił.

Śpiewy nadal unosiły się w powietrzu niczym ptaki wypuszczone do lotu – nie tylko na dach, lecz aż do tronu samego Boga.

Powinno być pięknie tak siedzieć pośród tych mnichów i śpiewać z nimi w każdym dniu życia, na chwałę i cześć Boga i Błogosławionej Dziewicy. „Nikt nie jest tak potężny jak kapłan – powiedział padre Vela. – Bo kapłan może sprawić, że Bóg zstępuje na ziemię każdego ranka, który Bóg stworzył”.

Wtem bez wyraźnego powodu Hieronim odwrócił głowę. Za nim siedział starzec. Przez moment myślał, że to sam Bóg. Stary człowiek o białych włosach i takiejże brodzie. Miał oczy największe, jakie Hieronim kiedykolwiek widział, i uśmiechał się nimi. Ubrany był zupełnie tak samo, jak zakonnicy.

Hieronim skłonił mu się lekko z uszanowaniem – trudno było się ukłonić z odwróconą głową – i starzec odwzajemnił tę uprzejmość swego rodzaju poważną wesołością. Lecz dał dyskretny znak, jakby chciał powiedzieć: „Nie sądzisz, że lepiej byłoby, gdybyś zwrócił się w stronę ołtarza?”.

Hieronim tak uczynił. Po kilku minutach mnisi podnieśli się i wyszli dwójkami, z przeorem kroczącym z tyłu.

Hieronim również wstał i ruszył ku wyjściu. Starego mężczyzny, który siedział za nim, już nie było.

Udał się ponownie do ogrodu i położył na trawie, wpatrując się w aksamitnie błękitne niebo aż ów młody mnich o radosnym obliczu przyszedł zabrać go do refektarza. Zjawili się tam akurat, by dołączyć do odpowiedzi na wezwania modlitwy przed posiłkiem, zainicjowanej przez przeora.

Kolacja smakowała: trochę ryby, warzywa, chleb, ser, a nawet puchar czerwonego wina, mieszanego stopniowo z coraz większą ilością wody, tak iż zmieniło barwę z krwistej na przypominającą mały ametyst, który señora Massy nosiła w dni świąteczne.

Señor Prévost był również obecny. Nigdzie jednak nie mógł dostrzec starca, który siedział za nim w kościele.

Zrazu czuł się trochę skrępowany, lecz zakonnicy siedzący po jego prawej i lewej stronie szybko się nim zajęli, tak iż zaczął jeść z apetytem.

Nie można było rozmawiać podczas kolacji. Zamiast tego jeden z braci, który spożył kolację pół godziny wcześniej, czytał fragment z pism świętego o imieniu Bonawentura. Hieronim słuchał, ale niewiele z tego rozumiał. Raz i drugi czuł na sobie baczne spojrzenie przeora. Czyżby za dużo jadł?

Gdy posiłek się skończył, przeor znowu odmówił modlitwę, po czym bracia podjęli śpiew – radosny hymn dziękczynienia. Cały czas śpiewając, opuszczali refektarz, przechodząc następnie przez długi korytarz prowadzący z powrotem do kościoła.

Przeor położył swą pulchną rękę na ramieniu Hieronima.

– Czas na kompletę – odezwał się. – Nie sądzę, żebyś miał ochotę pójść z nami, co? Mógłbyś udać się do celi, gdzie będziesz spał dzisiaj w nocy; jest tam: druga z prawej. Porozmawiasz sobie trochę z panem Prévostem. Ostatecznie nie jesteś zakonnikiem.

To powiedziawszy, odszedł, by dołączyć do pozostałych.

Kompleta, czyli ostatnia modlitwa dnia. Znał ją, chociaż nigdy przedtem w niej nie uczestniczył. Podobali mu się radośni bracia i ich śpiew. A może ów starzec pojawi się w kościele. Chciał go znowu zobaczyć.

Poszedł dalej, minął celę, gdzie miał spać i prześliznął się przez drzwi do kościoła.

Teraz było całkiem ciemno, a on nie znał drogi. Nawet gdyby był tutaj starzec, nie byłby w stanie go dojrzeć.

Słuchał, jak bracia śpiewali na chórze. Brzmiało to tym razem smutnie, niemal żałośnie. Nastała noc i następny dzień może nadejść tylko z Bożej łaski. Gdy obchodził drobnymi kroczkami wielką kolumnę, mógł ich dojrzeć – niczym duchy w mrocznym świetle kilku świec. Po chwili jednak wstali i ruszyli zbiorowo, ale nie żeby wyjść z kościoła, tylko przejść obok głównego ołtarza i dotrzeć do kaplicy Matki Boskiej. I jeszcze raz poszedł za nimi.

Śpiewali po raz ostatni tego dnia: „Sal-ve Regi-na…”.

Pozdrowienie Królowej Nieba, najbardziej godnej czci ze wszystkich istot ludzkich – tylko ludzkich, Matki Chrystusa, a od momentu Golgoty – Matki całej ludzkości.

– Matko – powiedział Hieronim wolno i z uszanowaniem. – Matko, Orędowniczko nasza, one miłosierne oczy swoje ku nam zwróć, a Jezusa, błogosławiony owoc żywota Twego, po tym wygnaniu nam okaż.

Gdyby tylko mógł Ją choć raz zobaczyć, tylko przez małą chwilę – taką jak wtedy, gdy widział pałac księżnej regentki. Ale w tym celu musiałby czekać aż do końca swych dni na ziemi. Tylko święci, i to niektórzy, widzieli Ją, zanim umarli.

Wszyscy inni musieli zadowolić się swoimi matkami ziemskimi – jeżeli je mieli.

Hieronim zacisnął wargi. On nie miał matki innej niż Królowa Nieba.

„Módl się za nami, Święta Boża Rodzicielko, abyśmy się stali godnymi obietnic Chrystusowych.”

***

Służba dla cesarza pociągała za sobą wiele uciążliwości, jednak dola mnicha była znacząco gorsza. Łóżkiem Prévosta była drewniana deska pokryta cienką warstwą słomy. Dzbanek z wodą, stojący w kącie, służył zarówno do picia, jak i mycia. Dzwony budziły w środku nocy akurat w momencie, gdy po godzinach rzucania się i przewracania na tym łożu, zapadał wreszcie w sen. Całe szczęście, nie było karaluchów. To już dużo. Śniadanie też nie było najgorsze, przynajmniej dla gości klasztoru. Ale to ostatnia noc tutaj – co do tego nie miał wątpliwości.

Szczęśliwie udało mu się złapać na podwórcu przeora. Po pewnej dozie gięcia się w ukłonach, zapytał go o werdykt.

Przeor wzruszył ramionami:

– Jest jeszcze za wcześnie, señor Prévost, musi pan to zrozumieć. Ale mimo to powinien mi pan powiedzieć nieco o chłopcu. Nie, nie, nie zamierzam wścibiać nosa w nieswoje sprawy. Czy coś pana gnębi, przyjacielu? Widać wyraźnie, że chowa pan jakiś sekret, prawda? Chciałbym wiedzieć jedno: jaką edukację duchową odbierał chłopiec do tej pory? Musiał mieć dobrego nauczyciela.

– To był tylko stary proboszcz. Nie znajduję w nim nic szczególnego. Oczywiście, nie znam się na tym za bardzo…

– Chłopiec jest niezwykle pobożny – stwierdził przeor zamyślony. – Obserwowałem go wczoraj podczas nieszporów. Również w czasie kolacji. Powiedziałem mu, że nie musi uczestniczyć w komplecie, a mimo to przyszedł. Obserwowałem go też dzisiaj rano na Mszy: pozostał na dziękczynienie. Niewielu świeckich to czyni, a już na pewno nie chłopcy w jego wieku. Przed chwilą też widziałem go, jak wślizgiwał się z powrotem do kościoła.

– Znowu?

– Tak. Nie wiem, jak dobrze zna go don Luiz…

Prévost uniósł brwi:

– Don Luiz widział go ostatni raz sześć lat temu, a wówczas, rzecz jasna, chłopiec był jeszcze właściwie niemowlęciem.

– Tym dziwniejsze, jeśli uważa, że chłopiec może mieć powołanie. Wie pan co? On może mieć rację. Nie mogę ocenić z całą pewnością. Przecież chłopiec nie przebywa tu jeszcze nawet cały jeden dzień, a ja nigdy nie podejmuję tak ważkiej decyzji, zanim gruntownie… – tu urwał.

– Na pewno ojca nie słyszy – rzekł Prévost.

Ale przeor nie patrzył na wychodzącego właśnie z kościoła chłopca, lecz na trzymającego go za rękę wysokiego siwobrodego mnicha.

– Ojciec prowincjał…

Nierówna para zbliżyła się.

– Ojcze prowincjale, ojcze prowincjale… – przeor był podniecony. – Gdybyśmy tylko wiedzieli… nie mieliśmy pojęcia, że ojciec wrócił.

Starzec uśmiechnął się, nie wyrzekł ani słowa.

Prévost już nie mógł się pohamować:

– Przewielebny ojcze, pozwól, że się przedstawię. Nazywam się Charles Prévost, sługa Jego Cesarskiej Mości, i jestem tutaj z polecenia don Luiza Quixady, który będzie bardzo rad, jak się dowie, że udało mi się ojca spotkać. Don Luiz prosi ojca o wielką przysługę. Chciałby wiedzieć, czy… Hieronimie, jestem pewien, że masz pozwolenie urwać jeszcze kilka pomarańczy w ogrodzie…

Lecz starzec nie puszczał ręki chłopca.

– On będzie żył w świecie – powiedział uśmiechając się promiennie. – Powinien poradzić sobie w świecie, jak przyjdzie na to czas. Skinął chłopcu, delikatnie wysunął swe długie, cienkie palce i poczłapał zmęczonymi krokami, które wcześniej zawiodły go do dalekiego Rzymu, a później z powrotem.

„Postarzał się – pomyślał przeor. – Bardzo się postarzał. Być może jego osąd nie jest już taki, jak kiedyś. Przecież zaledwie spojrzał na chłopca”.

Lecz Prévost wyjąkał:

– Żyć w świecie… żyć w świecie? Skąd on wiedział, że zamierzałem go zapytać? Jakim cudem mógł tak szybko ocenić? Ojciec powiedział…

– Ojciec prowincjał chadza swymi własnymi drogami. – Czy w głosie przeora można było dostrzec odrobinę goryczy? – No cóż, w każdym razie ma pan swoją odpowiedź. I to znacznie prędzej, niż mógłby pan oczekiwać tego ode mnie.

Od podwórza dał się słyszeć nagły głos trąb.

Chłopiec podniósł głowę. W paru skokach był przy murze. Wspiął się nań ze zwinnością małpy.

– Co też ty wyprawiasz? – krzyczał Prévost.

– Lepiej zejdź na dół, chłopcze – rzekł przeor.

Hieronim nie słyszał ich. Siedząc na murze, wpatrywał się jak urzeczony w coś, co zdawało się być długą kolumną wolno poruszających się wież – wież z lśniącej i skrzącej się stali, ogromnie potężnych, niezwyciężonych – gwardii, Królewskiej Gwardii Kastylii, ciężko zbrojnej, zasiadającej na największych na świecie koniach, również uzbrojonych, tak że jeździec i wierzchowiec wyglądali jak jedno. Przypomniał sobie, jak padre Vela opowiadał w szkole dzieje don Francisca Pizarra, który zdobył Peru dla Hiszpanii i wiary świętej. Jak w trakcie bitwy Indianie walczyli dzielnie z hiszpańskimi rycerzami, nieugięci mimo tego, że ich strzały i niekształtne włócznie nie były w stanie przebić hiszpańskich zbroi; jak ich zdecydowanie przeważająca liczba groziła przechyleniem szali zwycięstwa. Wówczas to jeden z rycerzy został pchnięciem włócznią powalony z konia. Upadł, ale szybko się podniósł. Tego Indianom było za wiele: oto ta straszna kreatura, łuskowata niczym pancernik, rozpłatana na pół, obu swymi połówkami powraca do życia! To jakaś magia, czary. Indianie wrzasnęli ze strachu i uciekli – i bitwa została wygrana. Zaskoczenie, pojawienie się czegoś nowego, niezrozumiałego mogło decydować o powodzeniu bitwy. Z tego samego powodu również Ramón i jego „Maurowie” zostali pobici, gdy zostali zaskoczeni pojawieniem się powozu…

I oto teraz byli tutaj synowie, bratankowie i młodsi bracia owych rycerzy, co podbili Peru – każdy będący małą fortecą, poruszającą się majestatycznie, nieustraszoną.

Srebrne trąby! Plac sczerniał od zgromadzonych ludzi, zatłoczony był każdy balkon, każde okno, każdy dach. Kobiety rzucały kwiaty, machały wachlarzami i chusteczkami, ich wysokie głosy mieszały się z krzykami mężczyzn. Dwudziestu czterech trębaczy w żółto-czerwonych płaszczach, halabardy straży niemieckiej, halabardy straży hiszpańskiej. Hieronim znał wszystkie te mundury. Ojciec Ramóna miał książkę z rycinami ich wszystkich. Wysocy oficerowie, bardzo wysocy rangą, wszyscy na koniach, błyskający złotem i srebrem.

A oto pojedynczy jeździec na cudownym białym rumaku z długą powiewającą grzywą i ogonem. Był ubrany w purpurę oraz złotą szatę, miał bladą twarz, jasne włosy i krótką brodę. Nikt nie ośmielił się dokuczać mu z tego powodu, jak dokuczano owemu chłopcu z Leganés o blond włosach. Przeciwnie, ludzie klaskali, wrzeszczeli i krzyczeli; przyprawiało to o zawrót głowy. Książę, to na pewno książę z rodziny królewskiej. Nie mógł to być cesarz, wszyscy wiedzieli bowiem, że jest stary. Książę…

Na dole na podwórcu przeor uśmiechnął się kwaśno:

– Ojciec prowincjał jak zwykle ma rację, señor Prévost. Niech chłopiec lepiej zostanie żołnierzem.

Harmider na zewnątrz sprawiał, że Prévost prawie go nie słyszał.

– Co się tam dzieje, wielebny przeorze? – krzyknął.

– Nie wie pan? Przejeżdża don Filip, książę Asturii.

Prévost pobladł śmiertelnie. Rzucił się w kierunku muru, zdołał w dzikim wyskoku schwycić chłopca za nogi i ściągnąć go w dół, jak chudy szarpiący się pakunek.

– Nie wolno – wysapał. – Nie wolno ci…

Jak tylko Hieronim dotknął stopami podłoża, natarł na grubasa jak młody tygrys:

– Jak pan śmie! Ja chcę go zobaczyć! To książę! Jak pan śmie tak mnie traktować!

– Uspokój się, chłopcze – przemówił przeor i Hieronim natychmiast się cofnął, ale pięści miał nadal zaciśnięte. Przeor poklepał go po ramieniu.

– To żołnierz, señor Prévost – powtórzył. – I wie pan… może zajść daleko…

cdn.

Louis de Wohl

(1) (Hiszp.) czysta krew.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Ostatni krzyżowiec.