Oblężenie niebios. Rozdział dwunasty

Okryta welonem kobieta przeszła przez wąską uliczkę w contrada della Civetta, znikając w domu, nad którego wejściem znajdowała się drewniana statuetka sowy. Ostrożnie zeszła schodami do piwnicy i po chwili wahania pociągnęła za sznurek dzwonka. Drzwi otworzyły się, a elegancki służący skłonił się jej i wpuścił do środka. Wewnątrz znajdował się krótki, słabo oświetlony korytarz, z innymi drzwiami na końcu i innym służącym, który je otworzył. Pokój, do którego w końcu dotarła, należał do bardzo zamożnego arystokraty. Na podłodze leżały perskie dywany, okna przesłaniały aksamitne draperie, zaś pośrodku stały pięknie rzeźbione stoły i krzesła. Światło, jakie pokój ów oświetlało, pochodziło z sześciu ciężkich, wykonanych ze srebra świeczników, z trzema świecami każdy.

Na widok kobiety, przystojny i młody ser Francesco Malavolti podniósł się energicznie:

– Przyszłaś jednak – powiedział uradowany. – Ależ ze mnie szczęściarz.

Spróbował ją przy tym objąć, ona jednak zesztywniała, spoglądając tylko dookoła.

– Czy jesteśmy tu bezpieczni? – spytała.

– Bardziej, niż gdziekolwiek indziej w całej Sienie. Rozumiem, że nierozważnie byłoby dla ciebie pojawiać się w Palazzo Malavoti…

– Byłoby to czyste szaleństwo! Nazajutrz mówiłoby o tym całe miasto.

– …albo też dla mnie iść do twego domu, chociaż twój mąż akurat wyjechał.

– Ahimè! Nigdy nie wyjeżdża, a poza tym służący nie są mi całkiem oddani.

– Tu jednak jesteśmy bezpieczni, bellissima.

– Jakimże to sposobem? Przecież to gospoda. Może tu przyjść praktycznie każdy.

– Przyjść, owszem. Ale nie wejść. Przynajmniej nie bez mojego pozwolenia. Poza tym to nie jest gospoda.

– Jak to? Pod Złotą Sówką…

– Tak było, dopóki jej nie kupiłem. To miejsce należy do mnie, mono Giulio. Kupiłem je, by mogli się tu spotykać niektórzy moi przyjaciele i to w godzinach, w jakich żadne inne spotkanie, poza wyznaczonymi przez włodarzy, nie ma prawa bytu. Teraz, skoro jest już nadzieja na pokój, spotykam się tu z przyjaciółmi w mniej groźnych celach.

– Oczywiście masz na myśli przyjaciół płci żeńskiej. Wszystkie te kobiety na tyle głupie, by ci uwierzyć, kiedy powtarzasz, że kochasz je nad życie – powiedziała mona Giulia, odrzucając wreszcie kaptur.

– Ach, jakże mnie źle oceniłaś – zaprotestował Malavolti. – Nie będę mógł też się obronić. Twoje piękno wystarczy, by wybić z głowy wszelki zdrowy rozsądek, nawet Platona czy Arystotelesa. Wyglądasz niczym królowa Kleopatra, której oprzeć nie potrafił się nawet Juliusz…

– …i która musiała umrzeć, ponieważ mężczyźni jej życia okazali się całkowicie bezwartościowi – śmiejąc się, piękna dama pokazała swemu adoratorowi rząd równych zębów, natychmiast porównanych przez niego do pereł w otoczeniu rubinów.

– Hej, Pastrano! – krzyknął potem. – Gdzież on się podział? Pastrano! Przynieś dzban dla królowej Kleopatry. Usiądź, bellissima, i powiedz mi, w jaki sposób udało ci się uciec od tego okropnego człowieka, myślącego, że skoro jest twoim mężem, posiada cię na własność.

– Nie mówmy o nim – odparła mu z niewielkim, choć stosownie dobranym drżeniem. – Jeśli kiedykolwiek się o tym dowie, zabije mnie.

– Nigdy – rzucił Malavolti. – Wenus jest boginią, przez co cieszy się nieśmiertelnością. Poza tym, jeśli tylko chciałby podnieść na ciebie rękę, obrócę go w perzynę, nawet jeśli mieliby mnie za to wygnać albo pokarać jakąś okrutną śmiercią. Przysięgam.

Po chwili zjawił się służący z dzbanem złoto-brązowego, słodkiego wina, które natychmiast nalał im do kielichów.

– Na co więc przysięgasz? – zapytała mona Giulia, obserwując go uważnie.

– Na twoją miłość do mnie! – odparł jej młodzieniec. – I tylko mi nie mów, że nie jest to odpowiedni wybór. Nie przeżyłbym tego.

Ponownie się roześmiała.

– Jesteś bardzo atrakcyjnym łobuzem, messer Francesco. Nie zaufałabym ci ani odrobinę. Zastanawiam się też, ile kobiet przyjmowałeś już w tym niezwykłym gniazdku miłości.

– Żadnej, która zasługiwałaby służyć ci za pomoc w kąpieli, mono Giulio.

– Moja próżność i twoja reputacja mówią mi, że oznacza to większość mieszkanek Sieny – odparła oschle.

– Doprawdy robisz ze mnie jakiegoś potwora – zaoponował. – Moimi gośćmi są przede wszystkim mężczyźni. Chociażby taki Gabriele di Davino Piccolomini, Paolo di Guccio, Niccolo di Bindo Ghelli, albo Neri di Landoccio dei Pagliaresi, ten poeta, pewnie go znasz. Był moim najlepszym przyjacielem.

– Zmarł? Tak mi przykro.

– Ależ nie. Albo może tak, w pewnym sensie – mówiąc to, Malavolti wydał z siebie dziwny chichot. – Oszalał bowiem i stał się nadgorliwie pobożny. Dołączył do grupy ludzi skaczących wokół jakiejś zakonnicy, którą wszyscy uważają za świętą, choć nazywają mammą. Zdaje się, że jego też adoptowała do swojej rodzinki…

– Przystojny?

– Bardzo.

– Jaka szkoda. A wszystko przez jakąś zakonnicę. Chyba że tylko udaje taką świętą.

– Moja droga, nie znasz najwyraźniej Neriego. Uwielbia stawiać ludzi na piedestale, oni zaś muszą później żyć tak, by do niego dorastać. Jeśli jednak nie radzą sobie z tym, jest tak zawiedziony, że nawet już na nich nie spojrzy. Więc ta zakonnica musi się naprawdę starać.

– Czy jest ładna? Jestem pewna, że i owszem…

– Bellissima, skąd mam to niby wiedzieć? Nigdy na nią nawet nie spojrzałem, choć Neri bardzo chciał, bym poszedł się z nią zobaczyć.

– Naprawdę?

– Tak, ale go wyśmiałem. O czym niby miałbym z nią rozmawiać? Doprowadziłaby mnie do szału. Dobrze, nie mówmy już o zakonnicach. Jakie masz życzenia co do kolacji? Cokolwiek by to nie było, Pastrano przyniesie to w jedną, krótką chwilkę. Jest wyśmienity – oczywiście jeśli się go odpowiednio opłaca.

– Co bez wątpienia czynisz – odparła z lekkością. – Cały świat wie, że ser Francesco di Vanni Malavolti jest równie szczodry, co bogaty.

Kiedy to mówiła, jej oczy chciwie spoglądały na zdobiące jego palce pierścienie.

– No tak, jakoś sobie radzimy – odparł jej radośnie. – Mój ojciec i dziadek mieli wspaniałe głowy do interesów, przez co pracowicie uskładali mnóstwo florenów, guldenów, denarów i dukatów, tak bym mógł je teraz wydawać na rzeczy, dla których warto żyć. Chętnie kupiłbym Pod Złotą Sówką tylko po to, by móc cię tutaj spotkać, oczywiście gdyby nie należała do mnie już wcześniej.

– Słysząc jak mówisz, można by pomyśleć, żeś naprawdę we mnie zakochany – uśmiechnęła się.

– Miłości ty moja – odparł Malavolti, biorąc ją za dłoń i uważnie badając piękne palce. – Często zastanawiałem się, co takiego sprawia, że mężczyzna staje się dla kobiety gotowy robić z siebie głupca i dlaczego jest niepocieszony, kiedy nie zdoła podbić jej serca. Gdybyś jednak dziś do mnie nie przyszła, mono Giulio, byłbym właśnie niepocieszony. Cóż się z tobą dzieje? Ta obietnica ukrywanej namiętności w twoich oczach… piękny kształt małego noska… twoje usta…

Słysząc to, zaczęła niecierpliwie wiercić się na swoim miejscu. – Czy mógłbyś już puścić moją dłoń? – zapytała.

– Czemuż to? Przecież masz ją dla siebie cały czas… daj więc i mi na kilka krótkich chwil.

– Obawiam się, że niczym diabeł, nie zadowolisz się tylko moją dłonią, ale przywłaszczysz sobie zaraz całe ramię.

– Jakże mało mnie rozumiesz, bellissima. Jestem przecież o wiele mniej wstydliwy od diabła!

Słysząc te słowa, zaśmiała się.

– Zdaje się, że dobrze go znasz. Ja zaś jestem chyba najodważniejszą ze wszystkich kobiet.

Nagle usłyszała ostry, metaliczny dźwięk, więc przestraszona rozejrzała się wokół.

– To nie był diabeł, bellissima – z uśmiechem na ustach poinformował ją Malavolti – a jedynie ktoś ciągnący na zewnątrz za sznurek dzwonka.

W tej samej chwili skoczyła na równe nogi.

– Ascanio – wyszeptała. – Jestem pewna, że to Ascanio. Zastawił na mnie pułapkę. To do niego podobne. Ach, cóż ja teraz zrobię…

– Ale przecież mówiłaś, że wyjechał na dzień z miasta…

– Tak mi powiedział i widziałam nawet, jak wychodził z domu, ale… och, po co ja tu przychodziłam. Zabije mnie teraz.

– O nie! – odparł jej Malavolti, wyciągając swój cienki, wykonany z pięknej, damasceńskiej stali miecz. – Jestem dobrym szermierzem. To dla Ascanio bardzo zła wiadomość… oczywiście jeśli to rzeczywiście on. Za chwilę się okaże. Idzie Pastrano.

– Ser Neri di Landoccio dei Pagliaresi chce widzieć się z messer Francesco – przekazał mu po chwili służący.

Mona Giulia wydała z siebie westchnienie ulgi, zaś Malavolti uśmiechnął się tylko szeroko, odkładając miecz do aksamitnej pochwy.

– Czy nie powiedziałeś mu, że nie życzę sobie, by mi przeszkadzano?

– Ależ tak, messer Francesco, ale mówi, że to bardzo ważne i do końca życia nie wybaczyłby sobie, gdyby natychmiast tego nie powiedział. Wydaje się czymś bardzo podekscytowany.

– Może wyrzuciła go ta jego zakonnica – odparł Malavolti. – Bellissima, czy wybaczysz mi na kilka minut, dopóki nie pozbędę się mojego porywczego poety? Zapewniam, że nie potrwa to długo.

Na słowa te nadąsała się ślicznie.

– Nie chcę zostawać sama – powiedziała. – Czemu nie powiesz mu, by wszedł do środka? Nie zna mnie przecież, a na dodatek narzucę swój welon, tak że nawet jeśli spotkam go ponownie, na pewno mnie nie rozpozna. Widzisz? Nie mam racji?

Młodzieniec zaśmiał się radośnie.

– Dobrze więc. Pastrano, powiedz proszę ser Neriemu, by wszedł.

„Rzeczywiście przystojny – kobieta pomyślała, widząc po chwili poetę. – Szczupły, elegancki, ma duże, ciemne oczy. Poza tym dobrze ubrany. Ale z drugiej strony poeci są tacy niepewni…”

– Oto Neri di Landoccio dei Pagliaresi – przestawił go Malavolti. – Poeta gorszy tylko od Dantego i jednocześnie mój znakomity przyjaciel. Neri, carissimo, oto najpiękniejsza kobieta całej Italii, więc przykro mi powiedzieć, że nie będzie ci nigdy dane zobaczyć jej twarzy, ani usłyszeć jej imienia.

Mona Giulia zaśmiała się na ten komplement, zaś dość zakłopotany Neri odparł:

– Przykro mi, że nachodzę cię w takim momencie, Francesco. Nie wiedziałem oczywiście…

– Pani wybacza ci – odparł mu Malavolti – więc jedyne, co mi pozostaje, to zrobić to samo. Usiądź, proszę.

– Mam tylko jedno usprawiedliwienie – mówił dalej poeta. – Jesteśmy starymi przyjaciółmi, co znaczy, że mogę przychodzić i mówić z tobą, kiedy tylko zaistnieje taka potrzeba. I to bez względu, czy niosę wspaniałe, czy też fatalne wieści.

– Napij się wina – wtrącił Malavolti – i powiedz wreszcie to, co masz do powiedzenia. Mam tylko nadzieję, że nikt nie umarł. To znaczy nikt szczególnie ci bliski. Nie? To już dobrze. Czy twój ojciec stracił fortunę? Ponownie się ożenił? Wyrzuciła cię… prawie nie mam na to nadziei… wyrzuciła cię ta świętoszkowata, okropnie denerwująca grupa, z którą się zbratałeś?

Neri potrząsnął tylko przecząco głową.

– Czemu jesteś przekonany, że moja wiadomość jest zła?

– A nie jest?

– W ogóle. Ale byłem właśnie świadkiem jednej z najbardziej zdumiewających bitew w historii świata, która okazała się tak ekscytująca i miała tak nieoczekiwany i oszałamiający koniec, że nie mogłem się powstrzymać od opowiedzenia ci o wszystkim.

– Świadkiem bitwy? – wykrzyknął zdumiony Malavolti. – Chyba Salimbeni nie zaczęli wszystkiego od nowa?

Neri uśmiechnął się dziwnie, przez co wyglądał teraz jak mały chłopczyk.

– Nie taką bitwę miałem na myśli – powiedział. – Polem jej był tak maleńki pokoik, że można by go nazwać celą. Do walczących ze sobą armii należeli: po jednej stronie wielebny przeor Giovanni Terzo Tantucci ze Sieny, mistrz teologii z zakonu Świętego Augustyna, oraz wielebny ojciec Gabriele z Volterry, również będący mistrzem teologii z Zakonu Braci Mniejszych, czyli największy uczony i kaznodzieja, jakiego w obecnych czasach mają franciszkanie, a zarazem przełożony zakonu na całą Toskanię. Po przeciwnej zaś stronie jedna opończanka bardzo niewielkiego wzrostu w wieku dwudziestu pięciu lat. Świadkami tego starcia byli ojciec Tommaso della Fonte z Zakonu Kaznodziejów, Matteo Tolomeo, Piccolo de’Mini, stary Tommaso Guelfacci, pięć innych opończanek oraz niejaki Neri di Landoccio, zupełnie nieważny gryzipiórek.

Malavolti spojrzał na obecną w pokoju damę w welonie, po czym przeniósł wzrok z powrotem na przyjaciela.

– Chcesz przez to powiedzieć, że przyszedłeś tutaj i bez względu na to, co akurat robiłem, chciałeś się ze mną koniecznie widzieć, ponieważ miałeś ochotę opowiedzieć mi o jakiejś dyskusji teologicznej? Bo jeśli tak, to…

– Czekaj chwileczkę – przerwał mu Neri. – Czy w ogóle nie masz wyczucia proporcji? Czy kiedykolwiek doszło do bitwy bardziej ekscytującej, niż ta pomiędzy Dawidem a Goliatem? Ja zaś widziałem bitwę pomiędzy Dawidem, czyli młodą dziewczyną, a dwoma Goliatami, chcącymi całkowicie ją zniszczyć!

– Sprzeczka! – rzucił mu Malavolti, wzruszając tylko ramionami. – Kogo to obchodzi? Kogo, poza dzielącymi włos na czworo dialektologami, tymi nieszczęsnymi durszlakami komarów…

– Ach, ale nie wiesz, co się w końcu stało, Francesco!

– Jeśli nie masz już nic bardziej interesującego…

– Pozwól mu chociaż skończyć tę historię – przerwała mona Giulia. – Jedna młoda kobieta i dwóch mężczyzn… to może być zdumiewające.

Z jakiegoś względu Malavoltiemu nie spodobała się ta uwaga, zaś Neri chyba w ogóle jej nie usłyszał.

– Owszem, wszystko zaczęło się od sprzeczki – przyznał. – Dwaj niezgrabni uczeni wybrali najtrudniejsze i najbardziej podchwytliwe tematy, zadając jej w związku z nimi wiele pytań. Przez pewną chwilę siostra Katarzyna odpowiadała im bardzo prosto i skromnie, więc zaczęli zadawać pytania, na które w ogóle nie było odpowiedzi, chcąc sprawić, by zdała się wszystkim kompletną ignorantką. Kiedy jednak nie opowiedziała na te tematy nic, do czego mogliby się przyczepić, stwierdzili, że ignoranci, którzy w dodatku są kobietami, nie powinni odzywać się w sprawach, o których nie mają pojęcia. Odpowiedziała im, że nadeszła już pora, by to ona zaczęła zadawać pytania, więc tylko pokiwali protekcjonalnie głowami. Ona zaś zapytała: „W jakiż to sposób rozumiecie wszystko, co należy do Królestwa Niebieskiego, skoro żyjecie wyłącznie na tym świecie i jesteście cenieni i szanowani wyłącznie przez ludzi? Wasze nauki nie są użyteczne dla innych, a dla was samych okazują się wręcz szkodliwe, ponieważ poszukujecie tylko skorupy, a nie sedna wiary. Wzywam więc was na Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego, przestańcie żyć w ten sposób”. Odpowiedziała jej, Francesco mój drogi, cisza, niezapomniana cisza… z której zadowolony byłby nawet i sam kardynał. Widziałem też twarz Volterry. Jakże starał się utrzymać swoją rangę ważniejszego, jakże szukał słów, którymi mógłby w nią uderzyć, a nie potrafił znaleźć ani jednego… W końcu spojrzał na Tantucciego, jakby prosząc o pomoc, ale ten zgarbił się tylko i pobladł, w żaden sposób nie potrafiąc na to zaradzić. Jestem pewien, że Volterra chciałby w tej chwili zerwać się w powietrze i w popłochu odlecieć, jednak przykuło go do krzesła oskarżenie, które wymagało przecież udzielenia jakiejś odpowiedzi. Istniało tylko jedno, co mógł w tej sytuacji powiedzieć, on zaś dobrze wiedział, co to było i właśnie dlatego tak bardzo chciał odpowiedzi tej uniknąć. W końcu, po bardzo długiej chwili ciszy, wziął do ręki wiszące mu u pasa klucze i złamanym głosem rzekł: „Czy znajdzie się tu ktoś, kto pójdzie do mojej celi i zabierze stamtąd wszystko, oddając to później biednym?”. Myślę, że nie ufał nawet swojej odwadze, więc nie chciał tego robić samemu.

– Też tak uważam – oschle odparł mu Malavolti.

– Poza tym chciał, by zrobiono to natychmiast, zanim zdążyłby się z tego jakoś wymigać. W końcu klucze wziął od niego stary Tommaso Guelfacci, a później, razem z de’Minnim poszedł wyczyścić najbardziej okazałą ze wszystkich stajni Augiasza – to znaczy najelegantszą celę w całej Sienie. Tantucci zresztą stwierdził, że zrobi dokładnie to samo, tyle że już samemu.

– …i uciekł?

– I poszedł, czyniąc dokładnie to, co obiecał.

– Ta wasza zakonnica jest więc dość niesamowita – stwierdził Malavolti. – Już wcześniej zrobiła przecież podobną rzecz z jakimś franciszkaninem, o ile mnie pamięć nie myli. Cóż, jeśli chce reformować duchowieństwo, nie mam nic przeciwko temu. Bóg jeden wie jak bardzo to jest potrzebne. Ale zupełnie inną kwestią jest to, co sobie przy tej okazji podkrada dla siebie.

– Jestem szczęśliwy, że mogłem ją poznać – odparł Neri. – Czy można mnie winić za to, że tych, których znam, chcę również uczynić szczęśliwymi?

– Znałem kiedyś człowieka, który uwielbiał spożywać jakiś dziwaczne zioło, rosnące wyłącznie w Arabii – stwierdził Malavolti. – O ile pamiętam, był to jakiś rodzaj konopi. Nazywają je haszyszem, a ten, który je zjada, ma niezwykle przyjemne, ekscytujące sny i wierzy, że znalazł się w raju namiętności… wszystkich namiętności. Niestety później budzi się z przeszywającym bólem głowy i targającymi konwulsjami. A mimo to, próbuje jeszcze raz. Zjadacze haszyszu również by chcieli, by przyłączano się tłumnie do nich.

– Czy wyglądam, jakby bolała mnie głowa? – zapytał go Neri.

– Wyglądasz bardzo ładnie – odparła mu zawoalowana dama.

– Możesz nie cierpieć z powodu bólu głowy – ciągnął dalej Malavolti – ale wydaje mi się, że już teraz musiałeś odrzucić wszystkie znane ci wcześniej radości. Ja zaś nie mam zamiaru czynić podobnie, o tym mogę cię zapewnić. Przynajmniej nie przed dziewięćdziesiątką.

– Jak sobie chcesz – odparł poeta – ale dlaczego nie pójdziesz ze mną poznać siostrę Katarzynę?

– O, nie. Byłaby to tylko strata czasu.

– Zapewne… dla niej – rzucił zdenerwowany już Neri.

– Dokładnie, więc dajmy temu spokój.

– …ale jednak chciałbym zaryzykować.

– Słuchaj, Neri. Już o tym rozmawialiśmy. Jeśli chcesz udawać głupka, siedząc u stóp jakiejś młodziutkiej zakonnicy, zamiast… zamiast zachowywać się jak normalny mężczyzna, trudno, nie będę cię powstrzymywał. Ja jednak chcę żyć tak, jak mi się podoba i chciałbym, żebyś się do tego nie mieszał. Nie uda ci się mnie zmienić, tak samo, jak nie uda się to ani twojej opończance, ani żadnej innej zakonnicy w całym chrześcijańskim świecie. Dorzuć do tego samego papieża, jeśli masz taką ochotę.

Neri westchnął tylko głęboko.

– Czy nie możesz zrobić dla mnie jednej małej rzeczy i po prostu się z nią spotkać? Na naszą przyjaźń…

– Neri, o co ci chodzi?

– Drogi Francesco, musisz chyba bardzo bać się tej biednej kobiety – wtrąciła dość niespodziewanie mona Giulia.

Malavolti spojrzał na nią.

– Bać się? Żartujesz chyba, bellissima?

– Cóż, jeśli się nie boisz, czemu nie pójdziesz do niej i nie zakończysz całej tej sprawy?

– Dobry Boże, dobrze już! – ryknął Malavolti. – Pójdę. Jesteś zadowolony, Neri?

– I to bardzo – odparł promieniujący radością poeta. – Czy możemy więc umówić się na jutro rano o ósmej? Och, nie. Zapomniałem, że nigdy nie wstajesz przed dziesiątą. O jedenastej więc? Doskonale. Przyjdę po ciebie. I dziękuję, że byliście dla mnie tak cierpliwi.

To powiedziawszy, uśmiechnął się do Malavoltiego, pokłonił nieznajomej damie i szybko wyszedł.

– Po co to powiedziałaś? – spytał ostro Malavolti.

Mona Giulia uśmiechnęła się na to, odpowiadając:

– Był to przecież jedyny sposób, by się go pozbyć. Wszyscy ci fanatycy są do siebie podobni. A jutro zawsze będziesz mógł znaleźć jakiś wykręt, by jednak tam nie iść, nieprawda?

– Nie – odparł jej stanowczo młodzieniec. – Obietnica to obietnica.

– Jak tam chcesz. – Mona Giulia zdjęła w końcu welon. – Nie sądzę, bym musiała obawiać się tej zakonnicy, jako potencjalnej rywalki – dodała, uśmiechnięta.

On zaś skoczył na równe nogi, objął ją mocno i szepnął:

– Nie masz rywalki. Żałuję tylko, że na Neriego i jego fanaberie straciliśmy tak wiele czasu. Do Hadesu z nim i z tą jego opończanką. Ja chcę życia, chcę ciebie!

***

– Już jedenasta – powiedział Neri.

– Nie wierzę, nie może być tak późno – odparł Malavolti, ziewając.

– Ale naprawdę, szczerze mówiąc, już nawet chwilę po.

– Nie mów tego w tak złowieszczy sposób, błagam cię. Obiecałem, że z tobą pójdę, więc pójdę – wyjęczał Malavolti. – Jeszcze pół godziny temu byłem w łóżku. A niech mnie! Wcale nie mam na to ochoty.

– Trochę świeżego powietrza ci nie zaszkodzi.

– Nigdy o to nie dbałem. Hej, Pietro! Mój kapelusz i płaszcz. Ale powiem ci prosto z mostu, Neri: jeśli ta twoja zakonnica zacznie mi prawić o skrusze, rozpoczynaniu nowego życia i tego typu bzdurach, będę dla niej cholernie niegrzeczny i zanim policzysz do pięciu, już mnie w jej celi nie będzie.

– Rozumiem, Francesco. Nikt cię nie będzie do niczego zmuszał. A jeśli będziesz dla niej niegrzeczny, sam otworzę ci drzwi.

– Być może gromadzi wokół siebie teologów i innych nudziarzy, ja jednak nie złamałem żadnych ślubów, dlatego nie odeśle mnie do spowiedzi, jak jakiegoś małego, niesfornego chłopca.

– Oczywiście, że nie. Jesteś już w końcu dużym chłopcem…

Malavolti spojrzał na niego podejrzliwie.

– I nie bądź sarkastyczny – rzucił. – Miejmy to już za sobą.

Wchodząc po schodach domu przy Via dei Tintori, Malavolti zachichotał:

– Córka farbiarza, tak? Nic więc dziwnego, że zna się na praniu ludzi.

W celi zastali już ojca Tommaso della Fonte, jakiegoś nieznanego im, starego mężczyznę, oraz kilka opończanek stojących rzędem obok posłania Katarzyny. Dominikanin spojrzał na Neriego i natychmiast zaczął wyprowadzać z celi pozostałych. W końcu on sam również opuścił pomieszczenie, więc arystokrata zobaczył wreszcie niewielką, ubraną w czarno-biały habit postać, która siedziała na swoim sienniku. Twarz miała śmiertelnie bladą. Szeroko otwarte oczy przeszywały go na wskroś, spoglądając gdzieś w przestrzeń, skupione na czymś tak niezmierzonym, że sam sobie wydawał się zupełnie niczym, nawet nie przeszkodą.

W ułamku sekundy uświadomił sobie, że widział ją już wcześniej, leżącą na schodach kościoła Świętego Dominika, kiedy to jacyś ulicznicy skopali ją boleśnie i uciekli, słysząc jego kroki. W chwilę później on również uciekł, ponieważ nie mógł znieść jej wzroku. Nikt nie miał prawa widzieć tak niepohamowanego, przerażającego szczęścia.

Teraz również chciał uciec, ale wiedział, że to niemożliwe. Neri z pewnością by go wyśmiał i miałby przy tym rację. Nie, nie taki był powód jego pozostania, choć nie wiedział, jaki jest prawdziwy i nie potrafił nawet skupić się, by zacząć go szukać. Poza tym, nic jeszcze nie powiedziała. Być może w stanie, w jakim się obecnie znajduje, w ogóle nie daje się mówić… i to bez względu na to, jaki to stan. Albo też, jeśli może mówić, wcale tego nie zamierza. Nie było jej tu. Znajdowała się tam, gdzie sięgał jej wzrok. Ucieczka była niemożliwa. Zresztą wcale nie chciał uciekać. Zamierzał stawić temu czoła. O tak. Nie ucieka się, nosząc nazwisko Malavolti. Wtedy, na schodach kościoła, to co innego. Nie było to wyzwanie, a i tak już nadchodziła dla niej pomoc.

W pewnej chwili jej niewielkie ciało przeszedł widoczny dreszcz. Uśmiechnęła się, a jej oczy wróciły z wieczności, spoglądając na gościa i obejmując go. Czy to jej oczy, czy też uśmiech? Ani to, ani to. A może i jedno i drugie? Jedno było pewne: wiedziała. Znała go lepiej od jego własnej matki, lepiej nawet niż on sam. Znała go, jak znał go Bóg, a mimo to uśmiechała się do niego, do tego głupca, tego uganiającego się za spódniczkami nicponia, szukającego przyjemności idioty, udającego przed samym sobą, że świat musi natychmiast spełniać każdą jego zachciankę, a dzięki swojej arogancji i grubiaństwu odsuwającego od siebie każdą odrobinę prawdy o sobie.

Wiedziała, a mimo to uśmiechała się. Kopnął przecież i ją i wszystko, czego była symbolem, dokładnie tak, jak kopali ją ci ulicznicy. Nie był więc od nich lepszy… był zwykłym ulicznikiem. A to, co jej uczynił, było praktycznie tym samym, co uczynili jej Panu. Tak naprawdę, była przecież Jego symbolem. Czy właśnie o to chodzi w świętości?

„O, Boże – pomyślał – wszystko to szczera prawda. Dlaczego mi nie powiedzieli? Ale mówili przecież, tylko ich nie słuchałem, a teraz jest ona. Uśmiecha się”.

Po chwili Katarzyna wydała z siebie tylko dwa, krótkie słowa:

– Bądź pozdrowiony.

Jakże jednak mógł być pozdrowiony? Jakże mógł patrzeć na twarz tej kobiety w stanie, w jakim właśnie się znajdował. Był przecież tylko kupą brudu, śmierdzącego brudu…

Krzyknął, odwrócił się i wybiegł.

– Przykro mi, mammo – odezwał się zszokowany i rozczarowany Neri. – Myślałem… Miałem nadzieję, że przynajmniej cię wysłucha. Chyba w ogóle nie powinienem go tu sprowadzać.

– Nie martw się o niego – odparła spokojnie Katarzyna. – Wkrótce wróci. Pobiegł tylko do spowiedzi…

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Oblężenie niebios.