O mitrę hospodarską. Rozdział czwarty

Weszli razem do pałacu, aby się przebrać do śniadania, mieli bowiem na sobie tylko zwykłe giermaki, długie wierzchnie suknie, podbite futrem, które włożyli na siebie po wyjściu z łóżka.

Czterech pacholików czekało na pana w komorze. Jeden wziął pierścienie, które Łaski zdjął z palców, drugi potrzymał mu srebrną miednicę z wodą różaną, trzeci podał ręcznik, czwarty bieliznę.

Kiedy pan Olbracht włożył na siebie koszulę, przystąpił do niego golarz, aby przystrzyc panu brodę i utrefić włosy.

Umyty i uczesany, młody magnat brał z rąk szatnego suknie, które pacholiki na nim obciągali i opinali. Stopy jego wsunęli w płytkie trzewiki ze złoconej skórki, na nogi wciągnęli mu jedwabne czarne pończochy, sięgające do kolan.

Zamiast kabata hiszpańskiego Łaski włożył dziś krótką włoską stradiotkę (1) ze srebrnogłowia altembasowego i szerokie, bufiaste szarawary, sięgające tylko do kolan. Złoty łańcuch rycerski i puginał tkwiący w aksamitnej pochwie, nabijanej drogimi kamieniami, zawieszony z przodu, dopełniły stroju.

Szybko spojrzał jeszcze raz w zwierciadło, badając, czy służba w czym nie uchybiła, i przeszedł do mniejszej sali rycerskiej.

Tu czekali już na niego goście i jego dworzanie, siadający z nim do stołu.

Wszyscy rycerze mieli na sobie bogate, włoskie lub hiszpańskie suknie, wszyscy błyszczeli łańcuchami, pierścieniami, kosztownymi głowniami szpad i puginałów, lecz jak księżyc, gdy wypłynie na pełne niebo, zaćmi blaskiem srebrzystym gwiazdy, tak Jakub Bazylik Heraklides zaćmiewał swoje otoczenie wykwintnym strojem. Stał pośrodku sali świecąc suknią ze szczerego złotogłowia. Szeroką, marszczoną bryzę (2) spinał duży brylant, pochwa szpady i trzewiki jarzyły się różnobarwnymi drogimi kamieniami.

Średniego wzrostu, szczupły, nie robił wrażenia siłacza. A jednak znany był jako znamienity szermierz i odważny rycerz. Z suchej, ostro zarysowanej twarzy, z wąskich ust biła energia, z czarnych, bardzo uważnych, bardzo przytomnych oczu tryskał rozum.

Właśnie rozmawiał z Schroeterem o jego ulubionym Teofraście (3) i zadziwił poetę dokładną znajomością dzieł „czarnoksiężnika”, znienawidzonego przez zwolenników nauki Hipokratesa (4). Bo waleczny rycerz był równocześnie uczonym mężem.

Opuściwszy po abdykacji cesarza Karola V dwór chrześcijański, wykładał przez pewien czas na uniwersytecie rostockim matematykę i wydał jakieś dzieło historyczne.

– Zapewne mowa o Teofraście Paracelsie – mówił Łaski witając się z Heraklidesem. – To najmilsza potrawa naszego kochanego Adama. Na śniadanie spożywałby Praeparationes Paracelsa, na obiad jego Archidoxae, na wieczerzę zaś Praeparationes. Ale my, których skroni nie wieńczono laurem zasłużonym, wolimy tymczasem gąskę z kapustą. Czy wasze miłości raczyły się już opowiedzieć hrabinie?

– Pani hrabina raczyła nas powitać przed chwilą – odpowiedział Heraklides.

Łaski skinął na marszałka dworu, który czekał przy drzwiach. Gdy sługa się zbliżył, rozkazał:

– Obwieść waszmość pani hrabinie, że goście czekają.

A do Heraklidesa rzekł:

– Jeżeli wasza dostojność lubi spożywać śniadanie w spokoju, radzę nie mówić nic o naszych zamiarach.

– Pani hrabina nie sprzyja naszej wyprawie?

– Jako pan Marcin Luter papieżnikom. I rzymczyków proszę nie potrącać.

– Pani hrabina jest papistką?

– Żarliwszą od samego cesarza chrześcijańskiego.

Drzwi się otworzyły i wszystkie oczy zwróciły się na panią Łaską. Była przepiękna w czarnej, aksamitnej sukni, której długi ogon niósł za nią pięcioletni pazik, odziany w jedwabne, szkarłatne suknie.

Skłoniła się głęboko gościom i podała prawą rękę Heraklidesowi. On ujął lekko koniec jej długich, białych palców i poszedł przodem poprzedzony przez marszałka dworu, który wskazywał drogę.

Zimowa sala jadalna znajdowała się na dole, na parterze. Była to duża, sklepiona izba, oświetlona małymi, zakratowanymi oknami. Jej ściany zdobiły carogrodzkie kobierce.

Na dębowym stole, przykrytym obrusem z płótna flamandzkiego, stały z obu stron srebrne talerze, a na każdym z nich leżała serweta. Na krzesłach wisiały ręczniki. Obrus, serwety i ręczniki były obramowane złotymi frędzlami.

Czoło stołu zajęła pani Łaska, mając po prawej stronie Heraklidesa, po lewej rycerza z Mausmusteru. Gospodarz odgrodził gości od dworzan.

Na znak dany przez marszałka dworu ukazały się w sali pacholęta z miednicami. Przyklękając na jedno kolano podawały wodę różaną. Pani Łaska pierwsza umyła ręce; za nią uczyniło to samo całe towarzystwo.

Śniadanie nie było obfite. Składało się tylko z dwóch dań mięsnych, poprzedzonych węgierską śliwowicą.

I nie było wesołe. Widoczny, nieukrywany smutek gospodyni rzucił cień na wszystkie twarze, wypłoszył z sali humor.

Heraklides daremnie usiłował nawiązać swobodniejszą rozmowę. Niepodtrzymywany, niezachęcany przez nikogo, ustawał, mieszał się, wiązał niezręcznie rwący się ciągle wątek.

A Łaski dobywał z siebie całej siły woli, aby zapanować nad gwałtownym temperamentem, aby nie wybuchnąć słowem obelżywym, domyślił się bowiem, dlaczego pani Katarzyna przyjęła jego gości tak ubogo, tak skromnie. Chciała ich obrazić, okazać im w ten sposób swoje lekceważenie, odstraszyć ich od Kezmarku.

Ogryzając skrzydło pieczonej gęsi, dławił się tłumionym gniewem. Od czasu do czasu mieniące się oczy rzucały groźne spojrzenia w stronę żony, ale usta milczały.

Syn wielkiego domu, dwornie wychowany, umiał wobec świadków dzierżyć na wodzy swe namiętności.

Kiedy tak siedział kąsając wargi do krwi, chodziły po jego głowie szczególne myśli. Dziwił się sobie, iż mógł się rozmiłować w tej bladej, smutnej, cichej białogłowie, on, który lubił gwar, ruch, czynne życie; że mógł zapomnieć dla niej o sławie, o dziełach rycerskich. Że była piękna? Widział mnóstwo pięknych niewiast, całował, obejmował we Francji, w Hiszpanii, we Włoszech, a każda obrzydła mu, znudziła go po kilku tygodniach. Nie umiał miłować długo; ogień żądz gasł w nim, stygł szybko.

I myślał, jaki człowiek głupi, kiedy przysięga wiarę dozgonną. Zaledwie minął rok od ślubu z panią Katarzyną, a on spoglądał już na nią obojętnie, niechętnie nawet, jak się spogląda na niewygodną przeszkodę. Ale jego, Olbrachta Łaskiego, łzy białogłowskie nie cofną z drogi sławy… On zrobi, co będzie chciał, pójdzie, dokąd zaniesie go fantazja rycerska.

Spojrzał na żonę spode łba, jak wilk ostrzący zęby na swoją ofiarę. W tej samej chwili zwróciła i ona głowę w jego stronę. Spojrzenia ich skrzyżowały się ze sobą przez kilka sekund – jego nienawistne, wyzywające, jej uległe, proszące. Zawsze blada pani Katarzyna przybladła jeszcze więcej, a że właśnie służba obnosiła po owocach i cukrach wetowych słodkie wina, podniosła się i skłoniwszy kompanii, odeszła na swoje pokoje. Za panią i dworzanie opuścili salę jadalną.

A goście Łaskiego odetchnęli. Domyślili się niechęci pani, czuli na sobie, dusili się w ciężkiej ciszy, jaka wiała nad stołem.

– Pani hrabina nie zachowa nas w łaskawej pamięci – odezwał się Heraklides.

– Zbyt jawnie okazuje swoje niezadowolenie z naszych odwiedzin – rzekł pan z Mausmusteru.

– Zwyczajnie białogłowa – odezwał się Fukas. – Jej miłujące oczy widzą już małżonka spowitego w płaszcz śmiertelny na polu krwawym.

– Nie dziwmy się sercu żony, iż lęka się o zdrowie męża.

– Pani Łaska obawia się gniewu króla polskiego, którego jestem w części poddanym, jako dziedzic dóbr krakowskich mojej matki – tłumaczył ją Łaski. – Mniema ona, iż najeżdżając hospodara Aleksandra dajemy przyczynę ku rozerwaniu przymierza, jakie pan August ma z nim i z Turkami.

– To płonne obawy – odpowiedział Heraklides. – Dla Turka jest rzeczą obojętną, kto mu będzie płacił haracz, ja czy Lepusnano, zaś polski król zarobi na naszym zwycięstwie, będzie miał bowiem we mnie życzliwego sąsiada i szczerego przyjaciela, czym obłudny, siedzący na trzech stołkach, Aleksander nigdy nie był. Lecz przekonać białogłowę znaczyłoby to samo, co przemawiać do głuchego przyciszonym głosem. Nie będziemy zresztą długo zawadzali pani Łaskiej, bowiem, kto chce przeprowadzić wielkie sprawy, powinien się spieszyć, aby go przeciwnik nie ubiegł. Trzeba nam niezwłocznie pomyśleć o zaciągach. Wypoczniemy jeszcze jutro, a pojutrze ruszymy w drogę, kto na Śląsk, kto do Wiednia, kto do Francji albo Hiszpanii.

– Hiszpańskich ochotników biorę na siebie – odezwał się kawaler Rosello. – Znam tam niejeden miecz, który będzie rad zmierzyć się z wołoską szablą.

– A mnie znają na Śląsku wszyscy najemni żołnierze i pójdą za mną w paszczę samego Antychrysta – rzekł Fukas.

– My z panem Rożnem będziemy czynili zaciągi w Krakowie – mówił Łaski – dysydenci (5) krakowscy nie odmówią nam poparcia, gdy dowiedzą się, że zaniesiemy na Wołoszę światło Lutra i Kalwina. Na pewno możemy liczyć na pomoc pana Marcina Zborowskiego (6).

Lekki rumieniec zabarwił czoło Heraklidesa, kiedy Łaski wspomniał nazwisko Zborowskich. Nikt z obecnych nie mógł się domyślić, że nazwisko to poruszyło w jego sercu najdźwięczniejszą strunę, bo nikt nie wiedział, że Grek bardzo dobrze znał kasztelana krakowskiego, w którego domu bywał dwa lata temu częstym, a zawsze mile witanym gościem. A w tym domu jaśniała blaskiem urody jasnowłosa panna Krystyna Zborowska, córka pana Marcina, która słuchała bez wstrętu dwornej i uczonej mowy gładkiego cudzoziemca.

I jemu życie wydawało się rozkoszniejsze, gdy patrzył w szafirowe oczy panny Krystyny, lecz wówczas nie śmiał sięgnąć po wonny, czysty, biały kwiat ziemi krakowskiej, bo cóż odpowiedziałby ojcu, dumnej głowie najmożniejszego domu w Polsce, gdyby go zapytał: „Gdzie twoje dziedzictwo, gdzie dach, pod który chcesz wprowadzić małżonkę?”. Dziedzictwo jego spoczywało dotąd w przedsiębiorczej głowie i w odważnym sercu, cały jego majątek stanowiły niepewne, żadną istotną siłą nie poparte prawa do któregokolwiek z księstw dawnej Dacji (7).

Już od trzech lat jeździł od dworu do dworu, od księcia do księcia, stukając do wszystkich awanturniczych dusz drugiej połowy XVI stulecia.

Był w Holandii, i w Szwecji, i w Prusach, i na Litwie u Mikołaja Radziwiłła Czarnego, i w Polsce. Przyjmowano go wszędzie ze czcią należną księciu, uznanemu przez cesarza chrześcijańskiego, nikt jednak nie chciał powierzyć ubogiemu cudzoziemcowi pieniędzy i zbrojnych ludzi, aż znalazła się nareszcie głowa równie szalona, fantazja równie lotna jak jego, i nieuchwytne mrzonki o tronie, o mitrze książęcej zaczęły się oblekać w wyraźniejsze kształty.

W siedmiogrodzkim Belgradzie, na dworze węgierskiej królowej Izabeli z domu Jagiellonów, poznał Heraklides Olbrachta Łaskiego i dwaj młodzieńcy porozumieli się od razu.

Wojewodzic znudziwszy się już miłością małżeńską szukał właśnie jakichś nowych, silniejszych wrażeń, jakiegoś upustu dla swojej fantazji rycerskiej. Więc uchwycił się skwapliwie greckiego pretendenta, nie pytając o prawowitość jego praw. Wystarczyło mu najzupełniej, że będzie robił coś nadzwyczajnego, coś, co zajmie jego samego, zabawi, a świat chrześcijański wprawi w podziw. Nie namyślając się długo, obiecał Heraklidesowi dostarczyć pieniędzy i żołnierza.

Włóczęga, na którego wszędzie, mimo oddawanej mu czci książęcej, spoglądano z ukosa, ujrzał się nagle, niespodziewanie bliskim wymarzonego celu. Posiądzie nareszcie własne dziedzictwo, a dziedzictwo świetne, bo tron hospodarski. Teraz może już pomyśleć o córze najmożniejszego domu Rzeczypospolitej.

Heraklides uśmiechnął się do swoich myśli, do swoich nadziei.

– Jeżeli przyjmiecie mnie wasze miłości do swojego towarzystwa – rzekł do Łaskiego – pojadę z wami do Krakowa.

– Wasza dostojność raczy pamiętać, że król jegomość ma przymierze z Turkiem i Wołoszynem – odparł Łaski. – Obecność w stolicy księcia, który zmierza ku zakłóceniu tego przymierza, mogłaby być panu Augustowi niewygodną, gdyby się bowiem Turek o tym dowiedział, posądziłby niewątpliwie Rzeczpospolitą o zmowę z nami.

– O mojej obecności w Polsce nikt nie potrzebuje wiedzieć – mówił Heraklides. – Mogę czekać w którymkolwiek z zamków pana Zborowskiego na wezwanie waszej miłości.

– I moje Rytwiany nie zamkną bram przed waszą dostojnością.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Krótką szatę do jazdy konnej; stradioci była to lekka kawaleria albańska w służbie weneckiej i francuskiej.

(2) Kryzę, fryzę – marszczony kołnierz.

(3) Philippus Aureolus Theophrastus von Hohenhe im Paracelsus zwany Bambastus (1493–1541) – słynny chemik i lekarz szwajcarski, twórca nowego kierunku w chemii, tzw. jatrochemii, czyli chemii środków lekarskich.

(4) Hipokrates (460–377 przed Chr.) – najsłynniejszy lekarz starożytności.

(5) Tu: innowiercy (luteranie, kalwini).

(6) Marcin Zborowski (1495–1565) – kasztelan krakowski; ojciec słynnego Samuela Zborowskiego.

(7) Dacja – dzisiejsza Rumunia, podbita przez cesarza rzymskiego Trajana i skolonizowana przez osadników rzymskich.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego O mitrę hospodarską.