Mała trylogia. Rozdział ósmy. Hania, cz. 6

Nazajutrz wstałem bardzo wcześnie i wybiegłem do ogrodu. Ranek był śliczny, pełen rosy i zapachu kwiatów. Biegłem szybko do grabowego szpaleru, bo serce mówiło mi, że tam zastanę Hanię. Ale widocznie zbyt pochopne do przeczuć serce myliło się, gdyż Hani nie było tam wcale. Dopiero po śniadaniu znalazłem się z nią sam na sam i spytałem, czy nie zechce się przejść po ogrodzie. Zgodziła się chętnie i pobiegłszy do swego pokoiku, wróciła po chwili w dużym kapeluszu ryżowym na głowie, który ocieniał jej czoło i oczy, i z parasolką w ręku. Spod tego kapelusza uśmiechała się figlarnie do mnie, jakby chciała powiedzieć: „Patrz, jak mi ładnie”. Wyszliśmy razem do ogrodu. Skierowałem się do grabowego szpaleru, a przez drogę myślałem o tym, jakby zacząć rozmowę i o tym, że Hania, która z pewnością umiałaby to lepiej ode mnie, nie chce mi dopomóc, ale raczej bawi się moim zakłopotaniem. Szedłem tedy obok niej w milczeniu, ścinając szpicrutą rosnące po rabatach kwiaty, aż nagle Hania rozśmiała się i chwytając za szpicrutę, rzekła:

– Panie Henryku, co panu winny te kwiaty?

– Eh! Haniu! Co tam kwiaty, ale ot widzisz, nie umiem zacząć z tobą rozmowy; zmieniłaś się bardzo, Haniu. Ach! Jak ty się zmieniłaś!

– Przypuśćmy, że tak jest. Czy to pana gniewa?

– Tego nie mówię – odrzekłem na wpół smutno – ale nie mogę się z tym oswoić, bo zdaje mi się, że tamta malutka Hania, którą znałem dawniej, i ty, to dwie inne istoty. Tamta zrosła się z mymi wspomnieniami, z… moim sercem, jak siostra, Haniu, jak siostra, a więc….

– A więc ta – tu wskazała paluszkiem na siebie – dla pana jest obca, nieprawdaż? – spytała cicho.

– Haniu! Haniu! Jak ty możesz pomyśleć nawet coś podobnego.

– A przecież to bardzo naturalne, choć może smutne – odparła. – Szukasz pan w sercu dawnych braterskich uczuć dla mnie i nie znajdujesz ich: oto i wszystko.

– Nie, Haniu! Ja nie w sercu szukam dawnej Hani, bo ona tam jest zawsze; ale szukam jej w tobie, a co do serca…

– Co do serca pana – przerwała mi wesoło – domyślam się, co się z nim stało. Zostało gdzieś w Warszawie przy jakimś drugim szczęśliwym serduszku. Łatwo to odgadnąć!

Spojrzałem jej głęboko w oczy; sam nie wiedziałem, czy mnie trochę bada, czy licząc na wrażenie, jakie na mnie uczyniła wczoraj, a jakiego ukryć nie umiałem, igra sobie ze mną w sposób trochę okrutny. Ale nagle i we mnie obudziła się chęć oporu. Pomyślałem, że muszę mieć arcykomiczną minę, spoglądając na nią wzrokiem dobijanej łani, więc zapanowałem nad uczuciami, jakie poruszyły mną w tej chwili i odrzekłem:

– A jeżeli tak jest istotnie?

Zaledwie dostrzegalny wyraz zdziwienia i jakby zniechęcenia przemknął po jasnej twarzyczce Hani.

– Jeżeli tak jest istotnie – odparła – a więc to pan się zmienił, nie ja.

To rzekłszy, nachmurzyła się trochę i spoglądając na mnie spod oka, szła przez jakiś czas w milczeniu, ja zaś starałem się ukryć radosne wzruszenie, jakim przejęły mnie jej słowa. Ona mówi, myślałem sobie, że jeśli inną kocham, to ja się zmieniłem, zatem nie ona się zmieniła, zatem ona mnie….

I nie śmiałem dokończyć z radości tego mądrego wniosku.

A z tym wszystkim nie ja, nie ja, ale ona była zmieniona. Ta przed pół rokiem mała, o Bożym świecie niewiedząca dziewczynka, której na myśl by nie przyszło mówić o uczuciach i dla której podobna rozmowa byłaby chińskim językiem, dziś prowadziła ją tak swobodnie i wprawnie, jakby recytowała wyuczoną lekcję. Jakże rozwinął się i stał się giętkim ten niedawno dziecinny umysł! Ale z panienkami dzieją się podobne cuda. Niejedna wieczorem zasypia dzieckiem, rankiem budzi się dziewicą, z innym światem uczuć i myśli. Dla Hani, z natury bystrej, pojętnej i wrażliwej, pół roku czasu, przejście szesnastu lat wieku, inna sfera towarzyska, nauki, czytane może ukradkiem książki, wszystko to wystarczało aż nadto.

Ale tymczasem szliśmy obok siebie w milczeniu. Teraz przerwała je pierwsza Hania.

– Więc i oto pan zakochany, panie Henryku?

– Może – odpowiedziałem z uśmiechem.

– To pan będzie tęsknił za Warszawą?

– Nie, Haniu. Radbym nigdy stąd nie wyjeżdżać.

Hania spojrzała na mnie szybko. Chciała widocznie coś powiedzieć i zamilkła, ale po chwili uderzyła z lekka parasolką po sukni i rzekła, jakby odpowiadając na własne myśli:

– Ach! Jakże ja jestem dziecinna!

– Dlaczego to mówisz, Haniu? – spytałem.

– E! Nic. Siądźmy na tej ławce i mówmy o czymś innym. Prawda, jaki stąd piękny widok? – spytała nagle ze znanym mi uśmiechem na ustach.

Siadła na ławce nieopodal szpaleru, pod ogromną lipą, skąd istotnie był bardzo piękny widok na staw, groble i las za stawem. Hania ukazywała mi go parasolką, ale ja, jakkolwiek miłośnik pięknych widoków, nie miałem najmniejszej ochoty nań patrzeć, bo raz, że znałem go doskonale, po wtóre, miałem przed sobą Hanię, piękniejszą stokroć od wszystkiego co ją otaczało, a na koniec myślałem zupełnie o czymś innym.

– Jak tam ślicznie te drzewa odbijają się w wodzie – mówiła Hania.

– Widzę, że jesteś artystką – odparłem, nie patrząc w stronę drzew ani wody.

– Ksiądz Ludwik uczy mnie rysować. O! Ja dużo się uczyłam przez ten czas, kiedy pana tu nie było; chciałam… ale co panu jest? Czy się pan gniewa na mnie?

– Nie Haniu, ja się nie gniewam, bo nie umiałbym się gniewać na ciebie; ale widzę, że wymijasz moje pytanie i że ot! – oboje gramy z sobą w ślepą babkę, zamiast rozmawiać szczerze i z ufnością, jak za dawnych czasów. Może ty tego nie czujesz, ale mnie to przykro, Haniu!…

Te proste słowa sprawiły tylko ten skutek, że wprowadziły nas oboje w ogromne zakłopotanie. Hania podała mi wprawdzie obie ręce; ja uścisnąłem te ręce może zbyt silnie i – o zgrozo? – pochyliwszy się szybko, ucałowałem je wcale jakoś nie tak, jak na opiekuna przystało. Następnie zmieszaliśmy się oboje do najwyższego stopnia: ona zaczerwieniła się aż po szyjkę; ja również, i wreszcie zamilkliśmy, nie wiedząc ani be, ani me, jak zacząć tę rozmowę, która miała niby być szczerą i pełną ufności.

Potem ona spojrzała na mnie, ja na nią i znowu wywiesiliśmy na twarzach czerwone chorągwie. Siedzieliśmy obok siebie jak dwie lalki: zdawało mi się, że słyszę przyśpieszone bicie własnego serca. Położenie nasze było nieznośne. Chwilami czułem; że jakaś ręka bierze mnie za kołnierz i chce rzucić do jej stóp, a druga trzyma za włosy i nie puszcza: nagle Hania zerwała się i rzekła szybkim pomieszanym głosem:

– Muszę już iść; mam lekcję o tej godzinie z panią d’Yves: już blisko jedenasta.

Udaliśmy się tą samą drogą ku domowi. Szliśmy tak jak i poprzednio, w milczeniu, ja jak i poprzednio ścinałem szpicrutą główki kwiatów, ale ona już nie litowała się nad nimi.

Pięknie wróciły nasze dawne stosunki, nie ma co mówić.

„Jezus, Maryja! Co się ze mną dzieje?” – pomyślałem sobie, kiedy Hania pozostawiła mnie samego. Byłem zakochany tak, że aż włosy powstawały mi na głowie.

Tymczasem nadszedł ksiądz Ludwik i wziął mnie ze sobą do gospodarstwa. Po drodze opowiadał mi mnóstwo rozmaitych rzeczy, tyczących się naszego majątku, które nie zajmowały mnie ani trochę, choć udawałem, że uważnie słucham.

Brat mój, Kazio, który korzystając z wakacji, całe dnie przesiadywał za domem, w stajniach, w lesie, ze strzelbą, na koniu lub na łodzi; w tej chwili właśnie ujeżdżał pod wierzch na podwórzu folwarcznym młode konie ze stadniny. Ujrzawszy mnie i księdza, przygalopował do nas na jakimś kasztanie, który rzucał się pod nim jak wściekły i kazał nam podziwiać jego kształty, ogień i chody, po czym zsiadł i poszedł z nami. Zwiedziliśmy razem stajnie, obory, stodoły i wybieraliśmy się właśnie w pole, gdy dano znać, że przyjechał mój ojciec, trzeba więc było wrócić do domu. Ojciec przywitał mnie tak gorąco jak nigdy. Dowiedziawszy się o egzaminach, wziął mnie w objęcia i oświadczył, że odtąd chce mnie uważać za dorosłego. Jakoż istotnie w obejściu się jego ze mną zaszły wielkie zmiany. Traktował mnie poufalej i serdeczniej. Zaraz począł ze mną mówić o naszych interesach majątkowych, zwierzył mi się z zamiarami dokupienia jednego z sąsiednich majątków i pytał mnie o zdanie. Domyśliłem się, że mówi o tym umyślnie, aby okazać mi, jak poważnie sam patrzy na znaczenie moje jako dorosłego i najstarszego syna w rodzinie. A przy tym widziałem, jak istotnie cieszył się mną i mymi postępami w nauce. Jego rodzicielskiej dumie pochlebiały niezmiernie świadectwa nauczycieli, jakie ze sobą przywiozłem. Zauważyłem przy tym że bada mój charakter, sposób myślenia, pojęcia o honorze i że umyślnie zadaje mi rozmaite pytania, aby mnie z nich wymiarkować. I widać ten rodzicielski egzamin wypadł pomyślnie, bo jakkolwiek moje zasady filozoficzne i społeczne były już od ojcowskich arcyodmienne, ale się z nimi nie wydawałem, w innych zaś pojęciach nie mogliśmy się różnić. Toteż surowa, lwia twarz mego ojca rozjaśniona była jak nigdy. Tego jeszcze dnia obsypał mnie darami, darował mi parę pistoletów, z których strzelał się niedawno z panem von Zollem i na których zakarbowanych było kilka innych pojedynków, jakie odbywał za swych młodych lat służąc wojskowo. Następnie otrzymałem pysznego konia wschodniej krwi i starą szablę po ojcach, z rękojeścią sadzoną kamieniami, z szeroką damasceńską klingą, z obrazem Matki Boskiej, cyzelowanym złotem na stali i z napisem: „Jezus, Maryja!”. Szabla ta stanowiła jedną z naszych najcelniejszych (1) pamiątek rodzinnych, a przy tym wieczny od dawnych lat przedmiot westchnień moich i Kazia, bo cięła żelazo jak wióry. Ojciec dając mi ją, wydobył ją z pochwy, machnął nią parę razy aż zawarczało powietrze i blask zrobił się w pokoju; potem nakreślił nią krzyż nad moją głową, ucałował obraz Matki Boskiej i wręczając mi ją, rzekł: „W godne ręce! Ja nie zrobiłem jej wstydu, nie zrób i ty!”. Potem rzuciliśmy się sobie w objęcia, a szablę tymczasem porwał z zapałem Kazio i jakkolwiek piętnastoletni dopiero chłopak, ale nadzwyczaj silny, począł wykonywać nią cięcia, których dokładności i szybkości nie powstydziłby się żaden doświadczony nauczyciel fechtunku. Ojciec spoglądał na niego z zadowoleniem i rzekł:

– To będzie gracz, ale i ty tak potrafisz? Nieprawda?

– Potrafię, ojcze. Kaziowi bym jeszcze poradził. Ze wszystkich kolegów, z którymi uczyłem się razem fechtować, jeden przewyższał mnie tylko.

– Kto taki?

– Selim Mirza.

Ojciec skrzywił się.

– Ach! Mirza! Ale ty musisz być silniejszy.

– Toteż to jedno, co pozwala mi się z nim trzymać. No, ale przecież z Selimem nie pobijemy się nigdy.

– Ej! Różnie to bywa – odpowiedział mój ojciec.

Tego dnia po obiedzie siedliśmy wszyscy w obszernym, obrośniętym winem ganku, z którego był widok na ogromny dziedziniec i w dali na cienistą drogę obsadzoną lipami. Pani d’Yves robiła szydełkiem obrus do kaplicy, ojciec i ksiądz Ludwik palili fajki, popijając czarną kawę, Kazio kręcił się przed gankiem, goniąc oczyma zwroty powietrzne jaskółek, do których miał ochotę strzelać kulami, a do których ojciec strzelać mu nie pozwolił, my zaś z Hanią oglądaliśmy przywiezione przeze mnie rysunki i jak najmniej myśleliśmy o rysunkach: przynajmniej dla mnie służyły one tylko do ukrywania przed innymi spojrzeń, jakie rzucałem na Hanię.

– Cóż, a jakże tam znalazłeś Hanię? Zbrzydła ci bardzo, panie opiekunie? – spytał mnie ojciec, spoglądając żartobliwie na dziewczynkę.

Zacząłem nader pilnie wpatrywać się w rysunek i odpowiedziałem spoza papieru.

– Nie powiem, ojcze, żeby zbrzydła, ale wyrosła i zmieniła się.

– Już mi pan Henryk robił o te zmiany wyrzuty – wtrąciła swobodnie Hania.

Podziwiałem jej odwagę i przytomność: ja byłbym o tych wyrzutach tak swobodnie nie wspominał.

– Co tam, czy zbrzydła, czy wyładniała – rzekł ksiądz Ludwik – ale uczy się i szybko i dobrze. Niech madame powie, jak prędko nauczyła się po francusku?

Trzeba wiedzieć, że ksiądz Ludwik, lubo człowiek bardzo wykształcony, nie umiał po francusku i nie mógł się nauczyć, choć kilkanaście lat spędził pod naszym dachem z panią d’Yves. A biedak miał słabość do francuszczyzny i znajomość jej uważał za niezbędną cechę wyższego wykształcenia.

– Nie mogę Hani zaprzeczyć, że uczy się łatwo i chętnie – odpowiedziała pani d’Yves. – Ale jednak muszę się na nią panu poskarżyć – dodała, zwracając się ku mnie.

– O! Pani, cóż znów przewiniłam? – zawołała Hania, składając ręce.

– Coś przewiniła? Zaraz się tu będziesz tłumaczyć – odparła pani d’Yves. – Niech sobie pan wyobrazi, że ta panienka jak tylko znajdzie chwilę czasu, zaraz chwyta za powieść, i mam pewne powody sądzić, że kiedy idzie spać, to zamiast zgasić świecę i spać, czyta jeszcze po całych godzinach.

– To robi bardzo niedobrze; ale zresztą wiem skądinąd, że naśladuje swoją nauczycielkę – rzekł mój ojciec, który lubił się sprzeciwiać pani d’Yves, gdy był w dobrym humorze.

– O, bardzo przepraszam, ja mam czterdzieści pięć lat – odpowiedziała Francuzka.

– Patrzcie, nigdy bym tego nie powiedział – odrzekł ojciec.

– Pan jesteś niedobry.

– Nie wiem, ale wiem tylko, że Hania, jeżeli dostaje skądś powieści, to nie z biblioteki, bo klucz od biblioteki ma ksiądz Ludwik. Wina zatem na nauczycielkę spada.

Rzeczywiście pani d’Yves całe życie czytywała romanse, a mając namiętność do opowiadania ich wszystkim, musiała zapewne opowiadać je i Hani, dlatego w na wpół żartobliwych słowach ojca kryła się pewna prawda, którą umyślnie chciał wypowiedzieć.

– Patrzcie państwo, ktoś do nas jedzie – zawołał nagle Kazio.

Spojrzeliśmy wszyscy w ciemnię lipowej alei i istotnie na jej początku, może o jeszcze wiorstę (2) drogi, ujrzeliśmy obłok kurzu, który przybliżał się ku nam z nadzwyczajną szybkością.

– Kto to może być? Co za szybkość – zauważył powstając ojciec. – Kurz taki, że nic nie można rozeznać.

Rzeczywiście upał był ogromny; deszcz nie padał już przeszło dwa tygodnie, więc po drogach tumany białego pyłu wznosiły się za każdym ruchem. Patrzyliśmy jeszcze chwilę na próżno na zbliżający się obłok, który był już nie dalej, jak o kilkadziesiąt kroków od dziedzińca, gdy nagle z tumanu wychyliła się głowa końska z czerwonymi, rozdętymi chrapami, z ognistymi oczyma i z rozwianą grzywą. Biały koń pędził w największym galopie, nogami zaledwie tykając ziemi, a na nim, pochylony na szyję końską po tatarsku, nie kto inny, tylko mój przyjaciel Selim.

– Selim jedzie, Selim! – zawołał Kazio.

– Co ten wariat robi! Brama zamknięta! – krzyknąłem zrywając się z miejsca.

Nie było czasu już bramy otworzyć, bo nikt nie zdołałby na czas nadbiec; tymczasem Selim pędził jak szalony na oślep i prawie pewnym było, że wpadnie na sztachety, przeszło dwa łokcie (3) wysokie i pozaostrzane u góry.

– Boże! Zmiłuj się nad nim! – wykrzyknął ksiądz Ludwik.

– Brama! Selimie! Brama! – krzyczałem jak opętany, machając chustką i biegnąc co siły w poprzek dziedzińca.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Tu: wyróżniających się; znakomitych; wybitnych.

(2) Wiorsta – rosyjska niemetryczna miara długości równa jednej siódmej mili rosyjskiej (7467,6 metra), czyli 1066,8 metra.

(3) Około stu dwudziestu centymetrów.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Mała trylogia.