Mała trylogia. Rozdział jedenasty. Hania, cz. 9

Łatwo się domyślić jak spędziłem noc po owych całodziennych zmartwieniach. Położywszy się do łóżka, przede wszystkim zapytałem sam siebie, co się stało i dlaczego wyprawiałem takie awantury przez cały dzień? Odpowiedź była łatwa: nic się nie stało, tj. ani Selimowi, ani Hani, nie mogłem zarzucić nic takiego, co by nie dało się wytłumaczyć, bądź to uprzejmością obowiązującą wszystkich jednakowo, bądź ciekawością, bądź wzajemną sympatią. Że Selim podobał się Hani, a ona jemu, to było więcej niż pewne; ale jakież miałem prawo burzyć się z tego powodu i mącić spokój wszystkim. Nie oni więc zawinili, tylko ja: ta myśl powinna była mnie uspokoić, ale stało się przeciwnie. Jakkolwiek bądź tłumaczyłem sobie wzajemne ich stosunki, jakkolwiek powtarzałem sobie, że istotnie nic się nie stało; jakkolwiek uznawałem, że niesłusznie wyrządziłem niejedną przykrość obojgu, przecież czułem jakąś niewyraźną groźbę zawieszoną nad sobą w przyszłości: to zaś, że groźba owa była niewyraźną, że nie dała się uchwycić w formę zarzutu Mirzy lub Hani, czyniło ją dla mnie tym dotkliwszą. Prócz tego pomyślałem sobie jeszcze jedno. Oto, że nie mając prawa nic im zarzucić, mam jednak dostateczny powód być niespokojnym. Były to wszystko subtelności, rzeczy prawie nieuchwytne, w których mój umysł, do tej pory prosty, plątał się i męczył, jak wśród ciemności i manowców. Czułem się po prostu zmęczony i przybity, jakby po odbyciu długiej podróży, a oprócz tego jeszcze jedna najgorsza i najboleśniejsza myśl wracała mi ustawicznie do głowy, że to ja sam, wyraźnie ja, przez swoją zazdrość i przez swoją niezręczność popycham fatalnie ku sobie tych dwoje. O! Na tyle świadomości zdobyłem się już wówczas, jakkolwiek nie miałem żadnego doświadczenia. Takie rzeczy się odgaduje. Co więcej: wiedziałem, że wśród owych błędnych ścieżek będę i dalej szedł nie tam, gdzie zechcę, ale tam, gdzie popchnie mnie uczucie i inne nieraz chwilowe i nieznaczące okoliczności, które jednak bywają ważne i od których nieraz szczęście zależy. Co do mnie, byłem bardzo nieszczęśliwy, a chociaż komuś owe moje umartwienia mogą wydawać się błahe, to jednak powiem, że wielkość każdej niedoli nie zależy od tego jaką ona jest sama w sobie, ale jak ją ktoś odczuwa.

A jednak nic się nie stało! Nic się jeszcze nie stało! Leżąc w łóżku powtarzałem sobie te słowa dopóty, aż myśli poczęły mi z wolna mącić się, rozpraszać i wpadać w zwykły bezład senny. Rozmaite obce pierwiastki poczęły mi się pod nie podsuwać. Opowiadania ojcowskie, osoby i wypadki tych opowiadań łączyły się z chwilą obecną, z Selimem, z Hanią i z moją miłością. Może i miałem trochę gorączki, tym bardziej że się potłukłem. Knot wypalonej świecy zapadł nagle w lichtarz: pociemniało, potem znów wyskoczył błękitny płomień, potem mniejszy i jeszcze mniejszy, aż wreszcie jeszcze raz konające światło błysnęło potężnie i zagasło. Musiało już być późno; za okiennicą piały koguty: usnąłem ciężkim i niezdrowym snem, z którego nieprędko się rozbudziłem.

Nazajutrz, okazało się, że zaspałem porę śniadania, a zatem i sposobność widzenia Hani, aż do obiadu, bo do godziny drugiej miała lekcje z panią d’Yves. Ale za to, wyspawszy się dobrze, nabrałem otuchy i nie spoglądałem na świat tak czarno. Będę dla Hani dobry, uprzejmy i tym nagrodzę jej moją wczorajszą opryskliwość: myślałem sobie. Tymczasem nie przewidziałem jednej okoliczności: oto, że Hani nie tylko dokuczyły ostatnie moje słowa, ale, że ją także i obraziły. Gdy Hania zeszła wraz z panią d’Yves na obiad, porwałem się ku niej żywo i nagle, jakby mnie kto wodą oblał! Cofnąłem się na powrót w siebie, razem ze swoją serdecznością nie dlatego, żebym chciał to zrobić, ale dlatego że zostałem odepchnięty. Hania powiedziała mi bardzo grzecznie: „Dzień dobry!”, ale tak zimno, że od razu odeszła mnie ochota do serdecznych wylewów. Po czym siadła obok pani d’Yves i przez cały obiad nie zdawała się już więcej dostrzegać mojej egzystencji. Wyznaję, że w tej chwili egzystencja owa wydała mi się tak marną i tak opłakaną, iż gdyby mi ktoś dawał za nią trzy grosze, powiedziałbym mu, że przepłaca. Cóż jednak miałem robić? Obudziła się we mnie chęć oporu i postanowiłem odpłacić Hani takąż samą monetą. Dziwna to rola względem osoby, którą się kocha nad wszystko. Prawdziwie mogłem powiedzieć: „Bluźnią ci usta, choć płacze serce!” (1). Przez cały obiad nie mówiliśmy ani razu ze sobą wprost, tylko za pośrednictwem osób trzecich. Gdy Hania na przykład mówiła, że pod wieczór będzie deszcz, zwracała się z tym do pani d’Yves, na co ja również pani d’Yves, a nie Hani, odpowiadałem, że deszczu nie będzie. To dąsanie się i wzajemne przekomarzanie, miało nawet dla mnie pewien drażniący urok. Ciekawy jestem, moja panienko, jak my to będziemy obchodzić się ze sobą w Ustrzycy, bo przecie mamy jechać do Ustrzycy, myślałem sobie w duchu. Umyślnie spytam ją w Ustrzycy wobec obcych o coś, ona musi przecież odpowiedzieć i tak te lody pękną! Obiecywałem sobie wiele po tej bytności w Ustrzycy. Wprawdzie miała jechać z nami pani d’Yves, ale co mi to szkodziło! Tymczasem szło mi daleko więcej o to, żeby nikt z obecnych przy stole nie spostrzegł naszych gniewów. Jeśli ktoś spostrzeże, myślałem, spyta: czy się gniewamy; zaraz wszystko wyjdzie na wierzch i wszystko się wyda! Na samą myśl o tym, rumieniec bił mi na twarz, a obawa ściskała serce. Ale, o dziwo! Spostrzegłem, że Hania daleko mniej się tego boi niż ja; dalej, że widzi moją bojaźń i w duszy sobie z niej dworuje. Z kolei czułem się tym upokorzony, ale na razie nie było co robić. Czekała mnie Ustrzyca, więc uchwyciłem się tej myśli, jak deski zbawienia.

Ale widocznie myślała o niej Hania, bo po obiedzie, przyniósłszy ojcu czarną kawę, pocałowała go w rękę i rzekła:

– Proszę pana, mogę ja nie jechać do Ustrzycy?

„Ach! Jaka niegodziwa! Jaka niegodziwa! Ta ukochana Hania”, pomyślałem sobie w duszy.

Ale ojciec, który był trochę głuchy, nie dosłyszał od razu, tylko ucałowawszy dziewczynkę w czoło, rzekł:

– Czego tam chcesz kobietko?

– Mam jedną prośbę?

– Jaką?

– Mogę nie jechać do Ustrzycy?

– A cóż to, czy jesteś chora?

Jeżeli powie, że jest chora, pomyślałem znowu, wszystko przepadło, tym bardziej, że ojciec jest w dobrym humorze.

Hania jednak nigdy nie kłamała, nawet niewinnie i dlatego, zamiast spędzić ów brak chęci na ból głowy, odrzekła:

– Nie: zdrowa jestem, ale nie mam ochoty.

– A no, to pojedziesz do Ustrzycy, bo trzeba żebyś jechała.

Hania dygnęła i nie rzekłszy ani słowa odeszła. Co do mnie byłem uradowany z całej duszy i gdyby tylko uchodziło, jakżebym chętnie był pokazał Hani na palcach: zyg, zyg, zyg!

Po chwili jednak, kiedy zostaliśmy sami z ojcem, spytałem go, dlaczego kazał jej jechać.

– Chcę, żeby sąsiedzi przyzwyczaili się widzieć w niej naszą krewną. Hania jadąc do Ustrzycy, czyni to niejako w imieniu twojej matki: rozumiesz?

Nie tylko rozumiałem, ale chciało mi się ucałować za tę myśl poczciwego ojca.

O godzinie piątej mieliśmy wyjechać. Hania i pani d’Yves ubierały się tymczasem na górze, ja zaś kazałem zaprząc do lekkiego na dwie osoby wolanta (2), bo sam miałem zamiar jechać konno. Do Ustrzycy było półtorej mili (3), przy pięknej więc pogodzie mieliśmy przed sobą nader przyjemną przejażdżkę. Gdy Hania zeszła z góry, przybrana wprawdzie na czarno, ale starannie, a nawet ozdobnie, bo taka była wola ojca, nie mogłem oderwać od niej oczu. Wyglądała tak ślicznie, że natychmiast uczułem jak mięknie mi serce, a chęć oporu i sztuczny chłód ulatuje gdzieś za dziewiątą granicę. Ale moja królowa przeszła koło mnie prawdziwie po królewsku, nie spojrzawszy nawet na mnie, choć także wyświeżyłem się jak umiałem. Mówiąc nawiasem, była trochę nadąsana, bo rzeczywiście nie miała ochoty jechać, choć nie było to z chęci dokuczania mi, ale dla innych słuszniejszych, jak się później przekonałem, powodów.

Punkt piąta siadłem na koń, moje panie do karykla (4) i ruszyliśmy razem. Przez drogę trzymałem się od strony Hani, chcąc wszelkimi sposobami zwrócić jej uwagę na siebie. Jakoż spojrzała raz na mnie, gdy koń mój wspiął się dęba, zmierzyła mnie spokojnym okiem, od stóp do głowy; bodaj czy nie uśmiechnęła się nawet nieznacznie, co na razie bardzo dodało mi otuchy, ale natychmiast potem zwróciła się do pani d’Yves i zaczęła z nią rozmawiać w ten sposób, że nie mogłem się wtrącać do rozmowy.

Przyjechaliśmy wreszcie do Ustrzycy, gdzie zastaliśmy Selima. Pani Ustrzyckiej nie było w domu, był tylko pan, dwie guwernantki: Francuzka i Niemka, i dwie panienki: starsza Lola, rówieśnica Hani, ładna i dość z natury zalotna szatynka i młodsza Marynia, jeszcze dziecko. Panie po pierwszych powitaniach wybrały się zaraz do ogrodu na truskawki, mnie zaś i Selima zabrał ze sobą pan Ustrzycki, aby pokazać nam swoją nową broń i nowe psy na dziki, które sprowadził wielkim kosztem aż z Wrocławia. Wspomniałem już, że pan Ustrzycki był to najzagorzalszy myśliwy w całej okolicy, a przy tym człowiek bardzo zacny, dobroduszny i równie uczynny, jak bogaty. Miał tylko jedną wadę, która dla mnie czyniła go nudnym, to jest ciągle się śmiał, co kilka słów uderzał się rękoma po brzuchu, powtarzając: „Farsa, mości dobrodzieju! Jak się nazywa? Co?”. Zwano go z tego powodu sąsiad-farsa, albo sąsiad jak-się-nazywa. Otóż sąsiad-farsa poprowadził nas do psiarni, nie zważając, że może wolelibyśmy ze sto razy być przy pannach w ogrodzie. Przez jakiś czas słuchaliśmy cierpliwie jego opowiadań, aż wreszcie ja przypomniałem sobie jakiś interes do pani d’Yves, a Selim po prostu rzekł:

– Wszystko to jest bardzo dobre panie dobrodzieju! Psy są bardzo ładne, ale cóż my zrobimy, kiedy obaj mamy większą ochotę iść do panien?

Pan Ustrzycki uderzył się dłońmi po brzuchu.

– A, farsa, mości dobrodzieju! Jak się nazywa? Co? No, to idźcie, pójdę z wami!

I poszliśmy. Wkrótce jednak pokazało się, że nie miałem sobie czego tak dalece życzyć. Hania, która jakoś trzymała się na uboczu od swoich towarzyszek, nie przestała mnie zapoznawać (5), i może umyślnie zajęła się Selimem: mnie, zresztą, wypadało bawić pannę Lolę. O czym rozmawiałem z panną Lolą, jakim sposobem nie mówiłem niedorzeczności i jak odpowiadałem na jej uprzejme pytania? Nie wiem, bo śledziłem ciągle Selima i Hanię, łowiąc uszami słowa ich rozmowy, chwytając spojrzenia i ruchy. Selim nie spostrzegł tego, ale spostrzegła Hania i umyślnie przyciszała głos lub spoglądała z pewną kokieterią na swego towarzysza, który pozwalał się tej powodzi łask unosić. „Poczekajże, Haniu, pomyślałem sobie, robisz ty mnie na złość, zrobię ja i tobie”. I tak rozumując, zwróciłem się do mojej towarzyszki. Zapomniałem powiedzieć, że panna Lola miała szczególniejszą słabość do mnie i okazywała mi to aż nadto wyraźnie. Począłem więc być dla niej uprzejmy, dworowałem i śmiałem się, choć chciało mi się więcej płakać, niż śmiać, a Lola spoglądała na mnie rozpromieniona swymi wilgotnymi, ciemnoniebieskimi oczyma i poczęła wpadać w romantyczny nastrój.

Ach! Gdyby wiedziała, jak ją nienawidziłem w tej chwili! A jednak tak dalece byłem przejęty swoją rolą, że popełniłem nawet coś niegodziwego. Oto, gdy panna Lola zrobiła w ciągu rozmowy jakąś złośliwą uwagę o Selimie i Hani, wówczas jakkolwiek zatrząsłem się w duszy z gniewu, przecie nie odpowiedziałem jej jak należało, ale uśmiechnąłem się tylko dość głupio i zbyłem ją milczeniem. Chodziliśmy w ten sposób z godzinę, następnie podano podwieczorek pod płaczącym kasztanem, którego gałęzie zniżając się końcami aż do ziemi, tworzyły jakby zieloną kopułę nad naszymi głowami. Teraz dopiero zrozumiałem, że Hania nie tylko dla mnie nie chciała jechać do Ustrzycy, ale miała swoje bardziej uzasadnione przyczyny.

Była to po prostu rzecz taka: pani d’Yves, jako pochodząca ze starej szlachty francuskiej i wreszcie więcej od innych nauczycielek wykształcona, uważała się za coś lepszego od Francuzki, a zwłaszcza od Niemki z Ustrzycy; te zaś obie uważały się z kolei za coś lepszego od Hani, ponieważ jej dziadek był służącym. Ale dobrze wychowana pani d’Yves nie dawała im tego uczuć, one zaś wyraźnie, aż do niegrzeczności lekceważyły Hanię. Były to zwykłe babskie kwasy i ambicyjki, ale nie mogłem pozwolić, żeby moja droga Haniulka, sto razy zresztą więcej warta od całej Ustrzycy, miała być ich ofiarą. Hania owo lekceważenie znosiła z taktem i słodyczą, czyniącą zaszczyt jej charakterowi: było jej jednak przykro. Gdy pani Ustrzycka była obecna, nic podobnego nigdy nie miało miejsca, ale w tej chwili obie guwernantki korzystały właśnie z dobrej sposobności. Jak tylko Selim usiadł koło Hani, zaraz zaczęły się szepty i przycinki, w których po trochu i panna Lola, zazdroszcząca Hani piękności, brała udział. Odparłem owe docinki kilkakrotnie ostro, może nawet zbyt ostro, ale wkrótce zastąpił mnie, mimo mej woli, Selim. Widziałem, że błyskawica gniewu przemknęła po jego brwiach, ale wkrótce opamiętał się i uspokojony zwrócił szyderczy wzrok na guwernantki. Cięty, dowcipny i wygadany, jak mało kto w jego wieku, wkrótce tak dalece zbił je z tropu, że nie wiedziały gdzie się podziać. Pomagała mu w tym pani d’Yves swoją powagą i ja, który zresztą chętnie byłbym nawet zbił obie cudzoziemki. Panna Lola nie chcąc mnie zrażać przeszła także na naszą stronę i lubo nieszczerze, poczęła okazywać Hani dwa razy więcej niż zwykle uprzejmości. Słowem: nasz tryumf był zupełny, na nieszczęście jednak i ku wielkiemu memu umartwieniu, główna zasługa spadła i tym razem na Selima. Hania, która mimo całego taktu, z wysileniem wstrzymywała łzy cisnące się jej do oczu, poczęła spoglądać na Selina jak na swego wybawcę z wdzięcznością i uwielbieniem. Toteż kiedy wstaliśmy od stołu i znowu poczęliśmy chodzić parami po ogrodzie, usłyszałem jak Hania pochyliła się ku Selimowi i szepnęła wzruszonym głosem:

– Panie Selimie! Ja panu bardzo…

I urwała nagle, bo bała się rozpłakać, a wzruszenie mimo jej woli brało nad nią górę.

– Panno Hanno! Nie mówmy o tym. Niech pani na to nie zważa i… niech się pani nie martwi.

– Toteż widzi pan, jak mi trudno o tym mówić; ale chciałam panu podziękować.

– I za co? Panno Hanno! I za co? Ja nie mogę znieść łez w pani oczach. Ja bym dla pani chętnie…

Teraz z kolei on nie dokończył, bo nie umiał znaleźć wyrazu, a może w porę spostrzegł, że zbyt pozwala się unosić uczuciom, jakich miał pełne piersi; więc tylko zmieszany odwrócił głowę, by nie dać poznać wzruszenia i umilkł.

Hania patrzyła na niego rozświetlonymi od łez oczyma, a ja wtedy już nie pytałem co się stało.

Kochałem Hanię całą mocą młodej duszy, ubóstwiałem ją: kochałem ją tak, jak w niebie tylko kochają; kochałem jej postać, kochałem jej oczy, każdy promień włosów, dźwięk mowy; kochałem każdą jej sukienkę, powietrze którym oddychała, a miłość ta przenikała mnie na wskroś i była nie tylko w sercu, ale w całej mojej istocie; żyłem tylko w niej i przez nią, płynęła we mnie jak krew: biła ode mnie jak ciepło. Dla innych może istnieje coś obok miłości, dla mnie cały świat istniał w niej, nic poza nią. Dla świata byłem ślepy, głuchy i głupi, bo rozum i zmysły zająłem tylko tym jednym uczuciem. Czułem, że płonę, jakby rozpalona pochodnia i że trawi mnie ten płomień i że ginę, i że umieram. Czym była ta miłość? Wielkim głosem, wielkim wołaniem duszy na drugą duszę: „Moja ubóstwiona, moja święta, moja kochana, usłysz mnie!”. Otóż nie pytałem już co się stało, bo zrozumiałem, że nie mnie, nie mnie to, odpowiadała Hania na tę serdeczną prośbę. Wśród obojętnych ludzi, człowiek spragniony kochania chodzi jak w lesie i huka i nawołuje jak w lesie, czekając czy nie odpowie mu głos sympatyczny, więc jeszcze i dlatego nie pytałem już co się stało, bo przez własną miłość i przez własne próżne wołanie przeczułem i usłyszałem dwa sympatyczne głosy: Selima i Hani! Wołali się wzajemnie głosami serc, wołali się na moje nieszczęście, sami o tym nie wiedząc. Jedno drugiemu było niby echem leśnym i jedno szło za drugim, jak echo idzie za głosem. I cóż ja mogłem poradzić przeciw tej konieczności, którą oni mogli zwać szczęściem – ja: nieszczęściem? Cóż mogłem poradzić przeciw temu porządkowi natury, przeciw tej fatalnej logice rzeczy? Jak zdobyć serce Hani, skoro jakaś nieprzeparta siła kłoni je w inną stronę?

Odłączyłem się od towarzystwa i siadłem na ławce ogrodowej, a podobne myśli szumiały mi w głowie, jak zwichrzone stada ptactwa. Ogarnął mnie szał cierpienia i rozpaczy. Czułem, że pośród rodziny, pośród życzliwych serc byłem jednak tak samotny; cały świat wydał mi się tak pusty, sierocy, niebo nade mną tak na krzywdę ludzką obojętne, że mimo woli jedna myśl zapanowała we mnie nad innymi i pochłonęła wszystkie i pokryła swym ponurym spokojem. Imię jej było: śmierć. A potem: wyjście z tego błędnego koła i koniec cierpień, i rozwiązanie całej tej smutnej komedii, i rozcięcie wszystkich bolesnych węzłów opasujących duszę, i wypoczynek po umęczeniu; ach! ten wypoczynek, którego tak byłem spragniony: wypoczynek ciemny, wypoczynek nicości, ale cichy, wiekuisty!

Byłem jak człowiek zmorzony łzami, cierpieniem i snem. „Usnąć mi! Usnąć! – myślałem sobie. – Za jakąkolwiek cenę, choćby za cenę życia”. Potem zaś ze spokojnych, ogromnych błękitów niebieskich, dokąd uciekła moja dawna wiara dziecinna, przyleciała jeszcze jedna myśl jak ptak i usiadła mi na mózgu. Myśl ta była zawarta w krótkich słowach: „A jeśli?”.

Było to nowe koło, w które wplatałem się na mocy nieubłaganej konieczności. Och! Cierpiałem bardzo, a tam z sąsiedniej alei dochodziły mnie wesołe słowa lub ciche półsłowa rozmawiających, koło mnie pachniały kwiaty, na drzewach świergotały ptaki udające się na spoczynek; nade mną wisiało pogodne niebo zarumienione zachodnią zorzą: wszystko było spokojne, szczęśliwe, ja sam tylko zbolały i z zaciśniętymi zębami pragnąłem umrzeć wśród tego rozkwitu życia.

Nagle drgnąłem: przede mną zaszeleściła suknia kobieca.

Spojrzałem: to była panna Lola. Była jakaś cicha i łagodna, patrzyła na mnie ze współczuciem, a może i więcej jak ze współczuciem. Wśród blasków wieczora i cieni rzucanych przez drzewa, wydawała się blada: rozwiane niby przypadkiem bujne warkocze spływały jej na ramiona.

W tej chwili nie uczułem do niej nienawiści. „Duszo, jedyna litościwa! – pomyślałem. – Czy przychodzisz mnie pocieszyć?”

– Panie Henryku! Pan smutny jakiś, może cierpiący?

– O tak, pani! Cierpiący jestem – zawołałem z wybuchem i porwawszy jej rękę, przyłożyłem ją sobie do rozpalonego czoła, potem pocałowałem ją gwałtownie i uciekłem.

– Panie Henryku? – zawołała na mnie z cicha.

A jednocześnie na skręcie ulicy ukazali się Selim i Hania. Oboje widzieli mój wybuch: widzieli, jak całowałem i przyciskałem do czoła rękę Loli: widzieli to oboje, więc uśmiechnięci zamienili ze sobą wejrzenia, jakby mówiąc sobie wzajemnie: „Rozumiemy co to znaczy”.

Ale tymczasem pora była odjechać do domu. Selimowi droga zaraz za kołowrotem wypadała w inną stronę, obawiałem się jednak, czy nie zechce nas odprowadzać. Z pośpiechem siadałem na koń i mówiłem głośno, że już późno, że na nas i na Selima czas. Żegnając się, otrzymałem od panny Loli dziwnie gorący uścisk ręki, na który nie odpowiedziałem i ruszyliśmy w drogę.

Selim zaraz za kołowrotem zawrócił, ale pierwszy raz pocałował na dobranoc Hanię w rękę i Hania mu tego nie broniła.

Przestała mnie już zapoznawać. Była w usposobieniu zbyt łagodnym, żeby pamiętać ranne gniewy, ale ja tłumaczyłem sobie to usposobienie jak najgorzej.

Pani d’Yves zaraz po kilku minutach usnęła i poczęła się kiwać na wszystkie strony. Spojrzałem na Hanię, nie spała; oczy jej były otwarte szeroko i błyszczące jakby ze szczęścia.

Nie przerywała wcale milczenia, była widocznie zbyt zajęta własnymi myślami. Dopiero blisko domu spojrzała na mnie, a widząc że jestem tak zamyślony, rzekła.

– O czym pan tak myśli, czy o Loli?

Nie odpowiedziałem ani słowa, tylko ścisnąłem zęby i pomyślałem: „Szarp, szarp mnie, kiedy ci to sprawia przyjemność, ale nie wyciśniesz ze mnie ani jęku”.

Ale Hani rzeczywiście ani się śniło mnie szarpać. Zadała pytanie, bo miała prawo je zadać.

Zdziwiona moim milczeniem, powtórzyła pytanie raz jeszcze. Znowu nie odpowiedziałem nic. Myślała więc, że to są dąsy trwające jeszcze od rana i także umilkła.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Kornel Ujejski, Z dymem pożarów [w:] Skargi Jeremiego, 1847.

(2) Dawniej: powozu czterokołowego na resorach, bez budy, używanego w Polsce w XIX–XX wieku.

(3) Ponad jedenaście kilometrów.

(4) Dawniej: lekkiego powozika, koczyka.

(5) Dawniej, tu: ignorować; lekceważyć; przeoczać.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Mała trylogia.