Łagodne światło. Rozdział ósmy

Bębny, piszczałki i trąbki; kawalkada jeźdźców; nie kończąca się procesja rycerzy w zbrojach; zwierzęta cesarza, prowadzone przez ich ciemnych opiekunów na łańcuchach oplecionych kwiatami; tancerki cesarza pod nadzorem eunuchów; znów rycerze i znów jeźdźcy; cesarska rada sądownicza; urzędnicy skarbowi; panowie, każdy z własną świtą, zaczynając od niższych tytułem aż do baronów i hrabiów; niemiecka straż przyboczna, wszyscy szlacheckiej krwi, młodzi olbrzymi w kolczugach od stóp do głów, na okrytych ciężkimi zbrojami koniach… każdy sam jak jednostka bojowa, prawie niezwyciężony; rada cesarska do spraw politycznych i wojskowych; czterdzieści dziewcząt niezwykłej urody, z koszami kwiatów.

Cesarz, na swoim karym koniu Dragonie. Ubrany w purpurowy aksamit; jego hełm i pancerz były ze złota, a rękojeść miecza wysadzana rubinami. Uśmiechał się z wdzięcznym skinieniem głowy, kiedy cesarski pochód przechodził przez wieś lub miasto, a dwunastu paziów za nim rzucało ludziom srebrne i złote monety.

Flaga cesarska, złota tkanina z wielkim czarnym orłem, niesiona przez człowieka wysokiego na dwa metry. Kawalkada „rady wewnętrznej”, najbliższych przyjaciół cesarza, wliczając arcybiskupa Berarda z Palermo, kanclerza Piero Della Vignę, Tadeusza z Suessy i hrabiego Casertę. Iocco, błazen. I znów oddział niemieckiej straży przybocznej, a za nimi strumień żołnierzy i setki wozów.

Gdziekolwiek przechodził cesarski pochód, tłum krzyczał z radości, i nie tylko z powodu rzucanych im srebrnych i złotych monet. Wiedzieli bowiem, że cesarz jedzie do Rzymu, by nareszcie zawrzeć pokój z Ojcem Świętym. Dzwony biły na to wydarzenie. Ludzie obejmowali się ze łzami w oczach. Nie było miasta ani wsi, które by nie ucierpiały, i to ciężko, w ciągu tych strasznych lat, które teraz dobiegły końca. Nikt nie był bezpieczny; każdy czuł na sobie ołowiany ciężar śmiertelnej niepewności. Donos, prawdziwy lub nie, o ukrywaniu „szpiegów” papieża, i nagle cesarskie wojska wpadały jak burza, by palić, grabić i zabijać. A teraz nastał pokój. Teraz będą mogli spać bez lęku we własnych łóżkach. Teraz wierzący wiedzieli, że w przyszłości będą mogli służyć Jego Cesarskiej Mości bez wyrzutów sumienia, które nawiedzały ich tak często z powodu służby człowiekowi, który został wyłączony z Mistycznego Ciała Chrystusa, a przez to był gorszy od poganina.

We wszystkich kościołach zarządzono Te Deum na szóstego maja, chwalebny dzień, który miały zapamiętać przyszłe pokolenia… dzień, kiedy Ojciec Święty uściska cesarza i przyjmie go na powrót do owczarni, na powrót do wspólnoty wszystkich chrześcijan, żywych, martwych i mających się narodzić, z powrotem do wspólnoty świętych, apostołów i samego Chrystusa. Heraldowie rozjechali się po wszystkich krajach chrześcijańskich, by ogłosić nowinę. Statki zaniosły ją przez morze do Brytanii, Norwegii i Szwecji, a na Wschodzie sułtani i emirowie w wysadzanych klejnotami turbanach przyglądali się wypadkom z napiętą uwagą: ponieważ pokój i zjednoczenie chrześcijaństwa oznaczały, że ich stała praca nad ekspansją świętego islamu miała natrafić na silniejszy opór niż przedtem, a to mogło nawet oznaczać nową krucjatę.

Teraz pochód cesarski minął zachodni brzeg jeziora Bolsena i posuwał się miarowo na południowy wschód.

Można było trochę odpocząć. Cesarz skinął na swoich przyjaciół, a oni do niego podjechali.

– Zajmijmy czas – rzekł Fryderyk z uśmiechem – pozwalając sobie na rozrywki umysłowe. Tadeuszu, mój przyjacielu, powiedz mi: O czym, jak sądzisz, myśli teraz papież?

Tadeusz z Suessy, chudy, blady i starannie ogolony, przybrał wyraz pompatycznej, kościelnej godności.

– Teraz znów dostanę swój Piotrowy grosz bez upominania się – powiedział.

Fryderyk roześmiał się.

– Niewykluczone. Ty, Della Vigna?

– Powinien był pomyśleć o tym dawno temu, wielki auguście. A teraz obgryza paznokcie, pytając siebie, czy nie poczynił zbyt wielu ustępstw i czy nie mógł lepiej się targować.

– Niezłe. Mój przyjacielu Berardzie?

Arcybiskup uniósł mięsisty podbródek.

– Nie jestem dobry w tej grze, panie, i nie chcę być arogancki.

– Berardzie, Berardzie… nasz pokój z papieżem grozi, że staniesz się nudnym towarzyszem. Powiem wam jednak, co ja sądzę: on myśli: „Teraz jestem większy od Grzegorza, większy nawet od Innocentego III: bo dokonałem tego, co im się nie udało… sprawiłem, że orzeł będzie jadł z mojej ręki”.

Arcybiskup uśmiechnął się blado.

– Tak by pomyślał, gdyby miał charakter cesarza. Innocenty IV nie jest taki ambitny.

Fryderyk znów się roześmiał, ale nie był zadowolony.

– Będziemy musieli uwzględnić liczne kościelne uroczystości – powiedział. – Przynajmniej w tej kwestii możemy zaufać drogiemu Innocentemu. Będzie procesja, i Msza, i Te Deum, i bogowie wiedzą, co jeszcze. Tam… tam idzie jednoosobowa procesja… jeden mężczyzna i chłopiec…

Spojrzeli we wskazanym kierunku. Ksiądz w komży ze stułą szedł spokojnie przez pole, poprzedzany przez drobnego ministranta.

– Pewnie niosą ostatnie sakramenty komuś umierającemu w jednym z tych domów – powiedział arcybiskup. Przeżegnał się. Fryderyk zacisnął wargi.

– Ciekawe… naprawdę jestem ciekaw, jak długo jeszcze potrwa ten nonsens.

– Proszę, proszę – powiedział Berard; nie brzmiało to jak protest, lecz raczej jak głos słabej i łagodnej matki, próbującej uciszyć niesforne dziecko.

Cesarz westchnął.

– Wiem, że nie możemy prosić o oświecenie ludzi tak szybko, jak byśmy chcieli. Wbijano im te rzeczy do głów od ponad tysiąca lat. Zdumiewające jednak, jak się ich trzymają, i to niekoniecznie z tchórzostwa, muszę przyznać. To tylko pokazuje wielkość naprawdę wielkich oszustów.

Spojrzeli na niego pytająco.

– …trzech największych oszustów, jakich oglądał świat – powiedział Fryderyk. – Mojżesza, Chrystusa i Mahometa.

– Wspaniałe! – wykrzyknął z entuzjazmem Della Vigna. – Zostanie zapamiętane przez wieki jako jedno z najodważniejszych zdań, jakie kiedykolwiek wypowiedziano.

Tadeusz z Suessy zarechotał.

Arcybiskup nie powiedział nic. Oczywiście, było godne ubolewania, że cesarz lubił robić takie uwagi, ale jakkolwiek by się na to odpowiedziało… a, oczywiście, było wiele odpowiedzi… tylko wzmogłoby to jego upodobanie do „odważnych zdań”. Mógł też stracić cierpliwość, a istniały wszelkie powody, by do tego nie dopuścić. Nie tylko z powodu szóstego maja, już za dwa dni, ale również dlatego, że zbliżali się do niebezpiecznego miejsca, miejsca, którego sama nazwa była dla niego klątwą. W dali, za łagodnymi wzgórzami, błyszczały w słońcu mury Viterbo.

– Nie ma się z czego śmiać, Tadeuszu – rzekł cesarz. – Naprawdę tak myślę. Ci trzej najwięksi oszuści mieli tę samą ideę, plan, by uformować miliony ludzi na ich własny obraz. Miliony małych Mojżeszów, Chrystusów i Mahometów niosą przez wieki ich własną osobowość. Nie winię ich… w rzeczy samej, może jest to jedyna droga, dzięki której wielki człowiek może osiągnąć nieśmiertelność. Małemu człowiekowi pozostaje tylko prokreacja. Śpi ze swoją żoną, by stworzyć następne cenne ego. Wielki człowiek wtłacza pokolenie za pokoleniem w szablon własnej osobowości. Muszę porozmawiać o tym z Bonattim. To może być jeden z kluczy do wielkich tajemnic.

– Kto je odnajdzie, jeśli nie ty – rzekł Della Vigna z błyszczącymi oczami. – Do diabła z tym pokojem. Czemu mamy tolerować papieża, kiedy jedyny duchowy przywódca naszych czasów jest pośród nas, pomocnik Boga, zaznajomiony z Boskimi planami, nieustannie oświecany przez oko Boga.

„On naprawdę tak uważa”, pomyślał arcybiskup. A gdy się pamiętało, jaką drogę przebył Fryderyk od niczego do najwyższego władcy cywilizowanego świata, trudno było się z nim nie zgodzić… z pewnymi ograniczeniami, oczywiście. Ale niech on, niech oni wszyscy go wychwalają… to podtrzyma jego dobry nastrój. A on był zbyt wielkim mężem stanu, by zagrozić temu pokojowi, tak starannie wypracowanemu, z powodu czyjegoś pochlebstwa. Viterbo… to była inna sprawa. Żeby tylko nikt o tym nie wspomniał.

– W tym, co mówisz, jest sporo racji – rzekł spokojnie cesarz. – I sądzę, że moje życie jest tego wystarczającym dowodem. Ale wciąż jest nadzieja, że Innocenty IV okaże się dość inteligentny, by też to zrozumieć. Może jego żarliwe pragnienie, by zawrzeć ze mną pokój, jest początkiem tego zrozumienia. Znacie wszyscy hinduskie wierzenie, że dusza ludzka przechodzi kolejne reinkarnacje, aż osiągnie doskonałość. Sam mógłbym prawie w to uwierzyć… prawie. Nie całkiem, bo jest dla mnie niewyobrażalne, że któregoś dnia dusza Fryderyka złączy się z Wszechduszą, tak jak kropla łączy się z oceanem. To by znaczyło, że przestanę być sobą. A ja nigdy nie przestanę być sobą, wolę wcale nie wierzyć w istnienie duszy.

– Ale, logicznie… – zaczął arcybiskup.

– Cesarz jest ponad logiką. Boskość jest ponad logiką – krzyknął Della Vigna.

– Rozumiecie mnie czasami, przyjaciele – rzekł Fryderyk. – Jestem wam za to wdzięczny. Tam jest bardzo samotnie… tam gdzie jestem. A to, co we mnie ludzkie, cierpi z tego powodu. Kiedy byłem młodszy, często myślałem, że dusze tysiąca ludzi będą zgniecione w Bożym tyglu, by stworzyć duszę dla mnie: moja miłość i moja nienawiść, moje myśli i uczucia… wszystko to przewyższa zwykłe ludzkie ograniczenia. W rzeczy samej, były chwile… i nadal bywają… kiedy wydaje mi się, że nie ma we mnie żadnych ograniczeń.

Mówił z natarczywą, zawziętą gwałtownością poety, i było w nim jakieś dziwne, przerażające piękno, dziedzictwo Hohenstaufów, które przyniosło im wiele zwycięstw. I na swój własny, straszny sposób był poetą… poetą czynu, tworzącym i unicestwiającym, kształtującym i niszczącym pod wpływem impulsu. Rzadko mówił tak otwarcie… zwykle ukrywał swoje myśli za oszczędnym, lekko kpiącym uśmiechem, w którym jego nie mrugające oczy nie brały udziału.

– Dzisiaj – ciągnął – wątpię, czy jest taka rzecz jak dusza, i świadczy to o dystansie między mną a biednym Innocentym, który sądzi, że zawieram z nim pokój, by zbawić duszę, w której istnienie nie wierzę. Ale geniusz sam w sobie jest bez wątpienia nieśmiertelny.

To właśnie wtedy zdarzył się drobny incydent. Coś, co bardzo przypominało mały żelazny pagórek, zbliżało się z chrzęstem drogą, mijając dostojników i dziewczęta z kwiatami, i zatrzymało przed grupą otaczającą cesarza. Był to Willmar von Zangenburg, dowódca oddziału straży przybocznej, dwudziestotrzyletni niebieskooki blondyn, bożyszcze dziewcząt. Fryderyk spojrzał na niego z czułością.

– Co się stało, synu?

Młody rycerz zameldował, że przed nimi jest skrzyżowanie, którego jedno ramię prowadzi prosto do Rzymu, drugie do Viterbo, a ponieważ Viterbo nie zobaczyłoby świętej osoby cesarza, gdyby pojechał prosto do Rzymu, pozwoli sobie zadać pytanie, jakie są cesarskie rozkazy.

Arcybiskup pobladł.

– Z pewnością, młody człowieku, dostałeś wyraźne rozkazy co do dzisiejszego marszu. Nie przechodzimy przez to miasto.

Willmar von Zangenburg rzucił krótkie spojrzenie na wielkiego, zdenerwowanego mężczyznę w kościelnych szatach i znów spojrzał na cesarza. Uśmiech na jego twarzy był bardzo blady. Wiedział, że ma za sobą całą straż przyboczną: wszyscy byli znudzeni ślimaczącym się pochodem ostatnich dni. Viterbo, o czym każdy wiedział, odmówiło przyjęcia cesarza w swoje mury, zanim pokój naprawdę zostanie podpisany… i miało ku temu powody. Przemarsz przez Viterbo skomplikowałby trochę sprawy.

– Viterbo? – zapytał cesarz. – Viterbo. – W jednym przebłysku zrozumiał znaczenie ponurych, niewyrażonych myśli z ostatnich dni; źródło i przyczynę nurtującego uczucia frustracji, kiedy wszyscy wokół głosili początek złotego wieku. Viterbo porzuciło jego sprawę, kiedy był słaby. A ta dezercja nie została pomszczona. Miasto mogło się chełpić – i czyniło to – że cesarz okazał się wobec niego bezsilny. Tam w Viterbo wszyscy będą się do siebie ironicznie uśmiechać i mrugać znacząco, kiedy podpisze pokój zmuszający go do przebaczenia tym, którzy nawet o przebaczenie nie prosili. Viterbo było plamą na jego tarczy i jego honorze.

Zatrzymał konia. Arcybiskup zobaczył z przerażeniem, jak spogląda w kierunku otoczonego murami miasta, odległego zaledwie o parę kilometrów; było to spojrzenie orła, archetypicznego orła. Zbyt długo żył na dworze cesarza, by nie znać tego spojrzenia. Z odwagą zrodzoną z desperacji zaczął go błagać. Z pewnością, z pewnością Pan Świata nie będzie się przejmował małym miastem, które pobłądziło. Z pewnością nie w tej godzinie, kiedy cały świat chrześcijański czeka na pokój. Na pewno nie zmieni swoich planów z powodu słów młodzika rwącego się do zwady.

– Słyszę cię, Berardzie – odrzekł cesarz ze wzrokiem utkwionym w mury Viterbo. – Biedna duszo, biedna duszo drżąca o swój pokój, prawda? Co papież obiecał ci prywatnie, że tak ci na tym zależy? Zangenburg spytał o moje rozkazy, a ty odpowiedziałeś. Czy ja potrzebuję stróża?

Arcybiskup zaczął mamrotać przeprosiny. Zostały krótko ucięte. – Zangenburg, mój biedaku, wypowiada tylko jedną z moich myśli, tak jak ty inną. Nikt nie podejmuje za mnie decyzji. Próbowałeś przegnać Viterbo z moich myśli, prawda, Berardzie? Ponieważ wiedziałeś, że je mijamy. Powiedz mi… czy nienawiść wystarczy, by dać duszy moc powrotu po śmierci… jeśli istnieje dusza?

Arcybiskup prawie płakał.

– Mój łaskawy cesarzu, błagam cię… jesteś na drodze do nieba. Niechaj to nędzne miasto nie zakłóca spraw nieskończenie bardziej istotnych.

Patrzył z otwartymi ustami. Bo teraz Fryderyk spoglądał na niego, śmiertelnie blady, z czarnym ogniem w oczach.

– Berardzie… jeśli byłem jedną nogą w raju, cofnę ją, by wziąć odwet na Viterbo. – Zwrócił się do Zangenburga i zaczął mu wydawać rozkazy w lakonicznym żołnierskim języku. Młody Zangenburg zasalutował i odjechał, a jego przystojna twarz promieniała.

– Caserto – rzekł cesarz – każ zatrzymać cały pochód. Trzeba znaleźć kwatery dla moich zwierząt i moich kobiet. Zbierz pułkowników. Sześciu konnych bez zbroi pogalopuje do Orvieto po dwa tysiące jeźdźców, których tam zostawiliśmy. Muszą być tu do północy. – Caserta oddalił się.

– Więc zaatakujemy jutro o świcie – rzekł Della Vigna.

– Nie, Piero.

– Może ich poprosisz, by najpierw otworzyli bramy? – zaryzykował Tadeusz z Suessy.

– Nigdy. Zaatakuję od razu. Po co czekać, aż nabiorą podejrzeń? Gdzie jest hrabia Brandenstein? Potrzebuję wozów z kuszami i greckiego ognia. Dobrze, że pomyślałem o zabraniu ich ze sobą na wszelki wypadek. Zabierz dziewczęta z drogi. Berardzie, stary przyjacielu, nie smuć się tak. Uwierz mi, papież będzie tak samo gotów przyjąć nas w Rzymie pojutrze. To jest to, co historia nazywa godnym pożałowania drobnym incydentem. On nas przyjmie, bo musi. Nie ma innego wyjścia. Uśmiech, z jakim nas przywita, będzie trochę kwaśny, to wszystko, ale godzina Viterbo wybiła. Brandenstein, jesteś nareszcie: patrz, przyjrzałem się trochę tym murom. Najsłabszy punkt od zachodu jest między trzecią a czwartą wieżą. Przepędź obrońców ogniem greckim i spróbuj szturmować bramę. Weź do tego moich Niemców; oni są chętni do działania. Pirelli… lewe skrzydło. Przytrzymasz je, dopóki ludzie Brandensteina nie zrobią wyłomu. Almarane… prawe skrzydło. Niech ludzie na murach zajmą się twoimi kusznikami. Dopilnuję, by nie mogli zrobić jakiegoś wypadu przeciw tobie, ale nie atakuj, tylko baw się nimi, słyszysz? Baw się nimi…

***

Kolumny dziedzińca ozdobione były girlandami na przyjęcie cesarza, kiedy wysłannik z Viterbo przybył do Pałacu Laterańskiego.

Papież przeczytał list w obecności dwunastu ludzi… architekta nadzorującego przygotowania, najlepszych florystów w Rzymie, biskupa Perugii i kilku prałatów. Zobaczyli, jak blednie i unosi prawą rękę do serca.

– Dobrzy ludzie – powiedział biskup Perugii – musicie zostawić Ojca Świętego samego. Zobaczy was później. Wszystkich.

Wyszli, trochę się wahając, prałaci też.

Ręce Innocentego IV drżały. Próbował przemówić, ale nie mógł wydobyć z siebie słowa. Biskup Perugii sam zamknął drzwi. Był szpakowatym starszym mężczyzną z mocnym podbródkiem i żywym spojrzeniem ciemnych oczu pod krzaczastymi brwiami.

– Etykieta była naruszana przez cały dzień, Ojcze Święty. To zupełnie naturalne przy tylu przygotowaniach. Czy mogę naruszyć ją jeszcze raz i zapytać, co się stało?

Papież podniósł wzrok. Jego twarz bardzo się nagle postarzała.

– Najgorsze – powiedział. – Cesarz zaatakował Viterbo.

– Nie!

– Bez ostrzeżenia… a był uroczysty rozejm, uroczysty rozejm. Złamał go i zaatakował.

– Jeżeli choć trochę znam kardynała Rainera z Viterbo – oczy biskupa błysnęły – cesarz nie postawi całkiem na swoim.

– To prawda. Atak został odparty. Wiatr zmienił kierunek i zwrócił grecki ogień ku atakującym. Walka jeszcze trwała, gdy wysłano ten list. Fryderyk zaatakował również nasze miasto Orte, rzekomo dlatego, że nie dali mu takiego wsparcia, jakie chciał.

– On jest szalony – mruknął biskup. – I niech mu Bóg wybaczy, jeśli nie jest.

– Nie, nie jest szalony. Tylko niemądry – powiedział papież bezbarwnym głosem. – Nie jest szalony, bo dokładnie wie, czego chce. A jest niemądry, ponieważ za wcześnie się zdradził. Uderzył na Viterbo. Teraz uderzy na Rzym.

Biskup był przerażony.

– Czy sądzisz, ze wszystkie te rozmowy pokojowe były tylko pozorne? Że on od początku zamierzał zdradzić?

– Nie – powiedział papież z nieobecnym wzrokiem. – Nie to miałem na myśli. On żyje chwilą; nawiedza go myśl, by popełnić zdradę, i w następnej chwili rzuca wszystko, by to zrobić, sądząc, że działa z natchnienia. Nie nazwie też tego zdradą. Uważa, że jest ponad takimi rzeczami… jak Lucyfer. Och, znam go; znam go tak dobrze; walczyłem z nim podczas tylu gorzkich bezsennych nocy. Nie sądzę, że to wszystko zaplanował. Ale myślę, że planuje teraz. Może nawet o tym nie pomyślał, gdy wydawał rozkaz ataku na Viterbo. Ale wtedy zasmakował krwi i uderzyła mu do głowy. Dlaczego zadowalać się Viterbo, jeśli może mieć Rzym? Warunki traktatu zmieniłyby się bardzo szybko, gdyby mógł dostać w swoje ręce następcę świętego Piotra.

Zadzwonił.

– Ale co mamy robić – zapytał osłupiały biskup. – Liczyliśmy na pokój. W Patrymonium jest niewiele wojska, a zanim nadejdzie pomoc…

– Właśnie – rzekł papież. – Będę jego więźniem, a on ustanowi każde prawo, jakie mu przyjdzie do głowy… w moim imieniu. Ale przygotowałem się na taką okoliczność.

Wszedł prałat.

– Wszystkie dostępne powozy muszą być gotowe w ciągu dwóch godzin – powiedział papież. – Weź tę listę. I tamtą. Ludzie wymienieni na pierwszej i rzeczy na drugiej będą nam towarzyszyć podczas drogi. Tyle zapasowych koni i mułów, ile się da. Ci, którzy podróżują z nami, nie będą się w tej sprawie kontaktować z innymi, Proszę się pospieszyć.

Prałat wyszedł bez słowa, ale był wyraźnie poruszony.

– W imię Naszego Pana – szepnął biskup. – Opuszczasz Rzym, Ojcze Święty? Rzym? Co stanie się z Kościołem?

– Kościół jest tam, gdzie Piotr – odpowiedział spokojnie Innocenty.

– Ale dokąd, Ojcze Święty, dokąd jedziesz?

– Najpierw do Genui – powiedział po niedostrzegalnej niemal chwili wahania. – Potem do Lyonu.

Biskup Perugii opuścił głowę.

– Drogi Brunonie – powiedział miękko Innocenty. – Drogi, stary przyjacielu. Czy myślisz, że łatwo mi podjąć ten krok? Grzegorz był ulepiony z twardszej gliny niż ja, a jednak cesarz zaszczuł go na śmierć. Muszę być wolny, by myśleć i działać. Wybacz mi, że wyjeżdżam, Brunonie.

Podnosząc wzrok, biskup zobaczył łzy w oczach papieża. Ukląkł i pocałował pierścień Rybaka.

***

W parę godzin później długa kawalkada opuściła Rzym, udając się na północny zachód.

Pod wieczór minęli małą grupkę dominikanów, którzy przez dłuższy czas musieli iść w chmurze pyłu, jaką zostawiły za sobą powozy.

***

Kiedy wiadomość o ucieczce papieża z Rzymu dotarła do cesarza, od razu odstąpił od oblężenia Viterbo i powrócił forsownym marszem do Parmy. Działanie papieża stworzyło zupełnie nową sytuację polityczną. Krążyły pogłoski, że zamierza zwołać sobór Kościoła. Jeśli prawdziwe, mogło to być bardzo niebezpieczne. Można było, oczywiście, powstrzymać większość włoskich biskupów od wzięcia w nim udziału; zawsze istniały ku temu środki i sposoby. Można było również wywrzeć presję na Węgrach i większości Niemców. Wtedy sobór nie byłby tak liczny. Ale przyjadą Anglicy i Hiszpanie, a Ludwik z Francji też nie przeszkodzi w przyjeździe francuskim biskupom.

Pogłoski zmieniły się niemal w pewność, kiedy nadeszła nowina, że papież opuścił Genuę, swoje rodzinne miasto, i udał się do Lyonu.

W Genui przyjęto go z otwartymi ramionami. Genueńskie wojska wyszły mu na spotkanie, by ochronić go przed możliwym atakiem ze strony cesarza.

Fryderyk napisał z gniewem do swego wiernego miasta Pizy: „Grałem w szachy z papieżem i miałem już wziąć wieżę, kiedy wpadli Genueńczycy, zmietli rękami figury z szachownicy i zepsuli grę”.

Lyon, jednakże, był jeszcze gorszy. Jazda do Lyonu, tak blisko granicy cesarstwa, oznaczała, że papież zamierzał oddać cios. Stamtąd mógł działać bezkarnie. Było to niewątpliwie mistrzowskie posunięcie.

Na horyzoncie zbierały się czarne chmury. Trzeba było coś zrobić i to szybko, a szybkie działanie było siłą cesarza. Zwołał kongres w Weronie, ale wielu niemieckich książąt grzecznie się wymówiło. Postanowił poślubić młodą Gertrudę z Austrii i napisał do jej ojca. Austria była kamieniem węgielnym Europy. To było ważne posunięcie.

Ale tu, we Włoszech, też musiał wzmocnić swoją pozycję. Było dużo ważnych rodów, których lojalności nie mógł być całkiem pewny. Najlepszym lekarstwem byłoby oczywiście ich wytępienie, ale chwila bynajmniej temu nie sprzyjała. Napisał do głowy najpotężniejszego z nich, hrabiego San Severino de Marsico, że zawsze chciał mieć jego rodzinę bliżej serca; że dlatego zdecydował się zaproponować małżeństwo między synem hrabiego San Severino de Marsico, Ruggiero, a hrabianką Teodorą z Akwinu, najmłodszą córką zmarłego hrabiego Landulfa z Akwinu i jego żony, urodzonej jako hrabianka Teate. Wspomniał, że Akwinaci są mu szczególnie drodzy nie tylko ze względu na więzy krwi, ale również dlatego, że zawsze byli mu wierni we wszystkich trudnych okresach przeszłości. I zaprosił rodzinę San Severino do Parmy, gdzie miał odbyć się ślub, „jeżeli jego drogi i czcigodny przyjaciel zgodzi się na tę propozycję”.

Potem napisał do hrabiny Akwinu w bardzo podobnym tonie. Ją też zaprosił z całą rodziną do Parmy.

Kiedy wkrótce potem wszyscy biskupi zostali uroczyście zaproszeni na sobór powszechny, Fryderyk wysłał Piero Della Vignę i Tadeusza z Suessy, by pokazali się tam jako jego nadzwyczajni ambasadorzy.

– Obaj jesteście inteligentni – rzekł cesarz. – Dlatego nie muszę wam dawać instrukcji do tej misji. Nie chcę, by w Lyonie zdarzyło się coś dramatycznego. Musicie przekonać papieża, że nigdy nie śniłem nawet o marszu na Rzym. Przysięgnijcie, na co chcecie. Chciałem tylko wyrównać stary rachunek z Viterbo. Atak na Orte nie był niczym istotnym. Nadgorliwość niższego dowódcy w polu. Cała sprawa nie była niczym więcej, niż godnym pożałowania incydentem. Kościół podnosi larum o swoją prawowitą głowę. Mamy nadzieję i modlimy się – nie zapomnijcie – modlimy się, by Jego Świątobliwość wrócił przy pierwszej sposobności. On musi wrócić. Jest dla mnie stałym niebezpieczeństwem, dopóki nie będę mógł go mieć pod kontrolą. Nie szczędźcie obietnic ani złota; idźcie na wszelkie ustępstwa. Jeśli obiecacie wystarczająco dużo, może nawet zwolni mnie z tej niedorzecznej ekskomuniki. To naprawdę śmieszne, że potraktował Viterbo tak poważnie. Czym jest w końcu Viterbo! Z pewnością ważniejszy jest pokój między cesarstwem i Kościołem. Przemówcie do jego rozsądku. Ale nie zapomnijcie o złocie i obietnicach. Obietnice są mniej kłopotliwe, ale złoto może dać silniejszy efekt, przynajmniej w wypadku niektórych biskupów. Przeczytajcie dokładnie dossier każdego z nich i działajcie według tego. Musi być kilku podatnych na wpływy, jak bardzo by się nie modlili, by nie dać się zwieść na pokuszenie. I nie zapomnijcie o drugiej stronie tego obrazu: zbyt wielki upór tych świątobliwych mężów może przynieść opłakane skutki. To bardzo dobrze się składa dla Hiszpanów, którzy są daleko. Ale moja armia może dosięgnąć nawet ich, a my jesteśmy spokrewnieni i z królem Francji, i Anglii. Oczekujemy mądrości od mądrych.

– Usłyszeć znaczy usłuchać – powiedział Della Vigna. To była formuła używana przez poddanych sułtana Wschodu.

– Oni muszą się nauczyć tej formuły – uśmiechnął się cesarz. Potem jego uśmiech znikł tak nagle, jak się pojawił. Oczy, które nie mrugały, patrzyły w przestrzeń. – Muszą. A jeśli mi się nie poddadzą, na Boga i Lucyfera, zbiorę przeciw nim armię, jakiej jeszcze świat nie widział, i zdobędę wszystkie kraje, które próbują dać im schronienie, tak jak zdobyłem ducha i wyobraźnię wszystkich ludzi wokół mnie. Idźcie, przyjaciele. Idźcie.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Łagodne światło.