Łagodne światło. Rozdział drugi

– Zburzyć wieżę! – ryknął Caserta. – Nie marudźcie z tym bydłem, głupcy, niech spłonie. Potem napełnicie brzuchy, dopilnuję tego. Wszyscy na wieżę… taranem, ludzie, taranem ją, hołoto, albo obetnę wam uszy… Obetnę uszy każdemu, kto jest głuchy na moje rozkazy. Taranem… mówię… Tak, teraz lepiej: Zburzyć ją.

Ale wieża stawiała opór. Wszystko, co było z drewna, trzaskało ogniem; parę śmiałych, wysoko sklepionych łuków zapadło się; gęsty czarny dym wypełnił niezliczone schody, ale wieża i kilka głównych budynków stawiały opór.

– Za dobrze zbudowali, te przeklęte wystrzyżone łby. Powinienem powiedzieć cesarzowi, by kazał im budować dla niego fortece – zamiast mamrotać modlitwy przez cały dzień.

Piers, na koniu obok hrabiego, nie odpowiedział. Widział już wcześniej płonące zamki, a walka była chlebem powszednim rycerza, czy na pokojowych turniejach, czy w czasie wojny.

Ale choć Monte Cassino wyglądało jak zamek, nie było twierdzą księcia czy barona. Załoga nie odpierała ataku. Nie było gradu strzał i kamieni, nie spadała na najeźdźców płonąca smoła. To była jednostronna wojna, a wojna jednostronna wcale nie jest wojną.

Widział, jak paru mnichów uciekło, kilku zginęło pod gruzami albo udusiło się w szybko rozprzestrzeniającym się pożarze. Ale żaden nie odpowiedział na atak. Hrabia miał rację: to nie była wyprawa, na której angielski rycerz mógł zdobyć bitewne doświadczenie.

Caserta rzucił na niego okiem i roześmiał się.

– Też mi się to z początku nie podobało – powiedział niemal dobrodusznie. – Ale niedobrze jest mieć dwóch panów w jednym domu, a możemy się sprzedać tylko raz. Poza tym cesarz ma rację: nie możemy tolerować tego, że szpiedzy cesarza mają takie dogodne miejsce spotkań. Przyzwyczaisz się do tego, tak jak ja.

– Jeśli pozwolisz, hrabio – powiedział Piers stanowczym głosem – chciałbym się bliżej przyjrzeć temu… wszystkiemu. – Zsiadł niezgrabnie z konia w pełnym rynsztunku.

– Poczekałbym trochę na twoim miejscu – poradził mu Caserta. – Teraz jest tam piekielnie gorąco. Chyba że spieszno ci do pieczonego mnisiego mięsa…

– Czy mi pozwolisz, hrabio?

Caserta wzruszył ramionami.

– Jak chcesz. Ale nie obwiniaj mnie za swoje oparzenia, młody śmiałku.

Piers rzucił lejce konia swojemu giermkowi i ruszył pieszo w stronę klasztoru.

Robin, giermek, zręcznie chwycił lejce.

– Czy mogę nie iść z tobą, panie?

– Zostań tam, gdzie jesteś – padła ostra odpowiedź.

Robin mruknął coś pod wąsem. Zawsze rzuca się głową naprzód, młody pan. A to było niezdrowe miejsce, co każdy mógł widzieć, i bezbożna sprawa. Ale czego innego można się spodziewać po tych cudzoziemcach. Kraj był z pewnością piękny, ale co z tego, kiedy roiło się w nim od ludzi, którzy nie mówili po angielsku czy normandzku – ani nawet po gaelicku.

Palenie klasztorów było kiepską zabawą i człowiek nie powinien się do tego mieszać. Dobrze, że pani Elfleda tego nie dożyła, świeć Panie nad jej duszą. Ona na pewno nie byłaby zachwycona, widząc swego jedynego syna wmieszanego w taką sprawę. I na pewno obarczyłaby jego, Robina, odpowiedzialnością za to wszystko. Wyraziła to dość jasno, kiedy dotarły do niej wieści, że młody sir Piers przyłącza się do świty królewskiego brata, by towarzyszyć mu w podróży do obcych krajów. „Robinie – powiedziała – jedziesz z moim synem, a ja nakładam na ciebie odpowiedzialność. Byłeś moim dobrym sługą przez wiele lat, znasz swoje miejsce i wiesz, co możesz robić, a czego ci nie wolno. Będziesz się nim opiekował. On jest twoim panem, ale jest bardzo młody. Jest bardzo młody, ale jest twoim panem. Będziesz wiedział, co robić. Ty odpowiadasz. To wszystko”. Powiedziała tylko tyle i ani słowa więcej, a on odrzekł: „Tak, łaskawa pani” i też ani słowa więcej. Może świadomość, że młody panicz wyrusza na wyprawę, która może trwać bardzo długo, złamała jej szlachetne stare serce – zmarła na trzy tygodnie przed jego wyjazdem, niech spoczywa w pokoju. Jak dotąd stara dama nie miała powodu, by patrzeć gniewnie z nieba na Robina Cherrywoode’a – na pewno już tam była, jako łaskawa pani, która zawsze karmiła i odziewała ubogich i wysłuchała najmniejszego ze swoich sług. Dobrze się opiekował młodym paniczem; istniały sposoby, by służący chronił pana przed niebezpieczeństwem, nie zapominając swego miejsca, nie raniąc dumy pana i nie okłamując go zbyt często.

„Zostań tam, gdzie jesteś”, powiedział. Trzeba więc było zostać przynajmniej tak długo, dopóki nie zniknie z oczu, czyli właśnie do teraz.

Robin zsiadł z konia.

– Hej, ty… potrzymaj to dla mnie przez chwilę, dobrze?

Żołnierz, do którego się zwrócił, podniósł wzrok na liczącą metr dziewięćdziesiąt postać i odpowiednie do wzrostu bary, stłumił przekleństwo na końcu języka, odłożył kuszę i wziął lejce dwóch koni.

Robin skinął mu przyjaźnie głową.

– Zaopiekuj się nimi, mały człowieczku. Są warte więcej niż ty. – I ruszył w kierunku, w którym znikł jego pan.

Piers dotarł w międzyczasie do głównego budynku. Kilka razy zmuszony był kryć się przed gradem spadających kamieni. Ciągle słyszał huk tarana; nie zaniechali prób zburzenia wieży.

Gdzie u licha mógł być tamten chłopak? Odnalezienie kogokolwiek w tej gigantycznej budowli było beznadziejnym zadaniem… szczególnie kogoś, kto prawdopodobnie starał się robić wszystko, by go nie znaleziono. Jeśli w ogóle jeszcze tu był… bo część mnichów chyba uciekła przed rozpoczęciem ataku. Wspomniał o tym Caserta, dodając przy tym, że zamierza spuścić za nimi psy. „Każdy, kto ucieka na widok wchodzących ludzi cesarza, musi mieć nieczyste sumienie i jest prawdopodobnie jednym z tych szpiegów.” Jak gdyby ktokolwiek o zdrowych zmysłach, szpieg czy nie, nie starał się uniknąć spotkania z ludźmi Caserty.

Nie da się iść dalej… refektarz był piecem buzującym ogniem. Schody na piętro też płonęły. Co to? Mnich, starzec… martwy. Udusił się dymem, świeć Panie nad jego duszą. Przeżegnał się. To wielka, bardzo wielka rzecz być cesarzem, ale zdrowiej być sir Piersem Rudde, jednym z najuboższych i najmniej znacznych angielskich rycerzy.

„Ciekawe, czy on w ogóle ma sumienie”, pomyślał. „Ciekawe, jak śpi w nocy. Tu leży następny… też martwy. Lepiej stąd wyjdę, bo zaraz będzie trzech. Piersie, mój synu, tyle przychodzi z dawania obietnic obcym”. Odwrócił się. Zobaczył za sobą przynajmniej cztery różne korytarze. Ten dom był labiryntem. Którędy przyszedł? Święta Matko Boża, jak tu gorąco. To ta przeklęta zbroja, oczywiście… jeszcze trochę i rozgrzeje się do czerwoności, a on upiecze się w niej jak święty Wawrzyniec. „Pomóż mi się stąd wydostać, święty Wawrzyńcu – ty wiesz, jak to boli.” O, tam były schody, z których docierał powiew chłodnego powietrza. „Dzięki ci, święty Wawrzyńcu, jeśli to byłeś ty… trzeba zejść na dół, prawda? Na dół czy do góry, oddychanie jest najważniejsze…

Zszedł po schodach. Tak, tam było trochę chłodniej. Nie uchyla się też od zobowiązania… jeżeli chłopiec chowa się gdzieś w budynku, na pewno będzie w miejscu bezpiecznym od ognia.

Głosy. Zdecydowanie głosy. Dobiegały z jeszcze większej głębokości. Te schody zdawały się nie mieć końca. Ale za sobą też usłyszał głos, który wymawiał jego imię.

– Sir Piers… sir Piers… jesteś tam? Jesteś tam?

Robin. Powinien był wiedzieć, że ten człowiek podrepcze za nim niespokojnie jak kwoka za kurczęciem.

– Tak, jestem tu, Robinie.

Człap, człap, człap. Był tam, czarny jak diabeł od dymu, w nadpalonym kaftanie.

– Chyba kazałem ci pozostać na miejscu – powiedział Piers, marszcząc brwi.

– To prawda, panie, ale konie są dosyć bezpieczne, a ten budynek nie jest, więc pomyślałem…

– Zamilknij teraz… Zdawało mi się, że słyszę głosy tam na dole.

Nasłuchiwali. Ale wszędzie panowała cisza.

– Jestem pewien, że słyszałem głosy – rzekł Piers. – A muszę odnaleźć tego chłopca, nawet gdyby to była ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.

Robin spojrzał na niego z powątpiewaniem.

– To całkiem możliwe, panie – powiedział, drapiąc się w głowę.

– Cóż, nikt ci nie kazał tu przychodzić. Hej… jest tam kto?

Nie było odpowiedzi.

– Na pewno myślą, że jesteśmy z tego motłochu tam na górze – rzekł Robin. – Dlatego nie odpowiadają, to jasne.

Piers omal nie udławił się śliną. Nazwanie wojsk cesarskich „motłochem” było wielką zuchwałością. Ale nie mijało się z prawdą. Tak trudno było przekonać tego człowieka, że nie wszystko, co cudzoziemskie, musi być bezwartościowe, a ludzie Caserty jeszcze umacniali jego uprzedzenia.

– Chodź, Robinie, musimy zejść niżej. Te schody na pewno gdzieś się kończą.

Znów zaczął schodzić. Było ciemno choć oko wykol; nie przedostawał się tu najmniejszy odblask ognia. Ciemno i ślisko.

– Ostrożnie.

– Widzę światło, panie.

– Widzisz? Ja nie. Tak, jest tam. Teraz nic nie mów i spróbuj iść bezszelestnie na tych wielkich stopach.

Zeszli jeszcze niżej.

– Dochodzi stamtąd, panie – szepnął Robin. – Tam muszą być drzwi; prześwituje spod nich. Twój miecz, panie… przygotuj go na wszelki wypadek…

– Cicho.

Robin potrząsnął głową. Albo ci ludzie na dole byli śmiertelnie przerażeni… a kiedy człowiek jest w takim stanie, może zerwać się nagle do szaleńczej walki… albo było to miejsce, gdzie trzymali coś bardzo dla nich cennego, o co każdy by walczył. Zabrał ze sobą tarczę pana. A teraz wyjął długi, użyteczny sztylet.

Piers tego nie widział. Zbliżał się ostrożnie do drzwi, spod których dochodziło światło. Rzucił się na nie, a one poddały się tak łatwo, że mało nie wpadł do pokoju. Odzyskał jednak równowagę, zanim Robin machnął przed nim tarczą.

Pokój był mały i pozbawiony mebli. Stary mnich siedział na podłodze, opierając się o ścianę. Głowę miał owiniętą zakrwawionym bandażem. Po obu jego stronach stał może tuzin zakonników w różnym wieku. W świetle starej lampy oliwnej zwisającej z sufitu Piers widział, że ich twarze są blade i ściągnięte. Ale żaden nie wypowiedział ani słowa. Nastąpiła długa cisza. Piers też zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. W końcu ranny starzec przemówił pierwszy.

– Jeśli masz rozkaz, by zabijać, rycerzu… to właśnie mnie szukasz. Dlatego pozwól tamtym odejść.

Piers zadrżał. Zdawało mu się, że słyszał już te słowa, ale gdzie? Nagle przypomniał sobie: Ewangelia… Ewangelia na Wielki Piątek, czytana przez ojca Thorneya, starego kapelana na zamku jego matki; słowa Chrystusa, kiedy przyszli go pojmać w Ogrodzie Oliwnym. Kiedy Piers usłyszał je po raz pierwszy, zaślepił go gniew na apostołów, że lepiej go nie bronili. Tylko jedno uderzenie miecza, i tylko jedno nędzne odcięte ucho. Gdyby tylko był tam jego ojciec albo on sam za parę lat, albo jeszcze lepiej, ojciec i on… nigdy nie udałoby się im go pojmać. Powiedział to wyraźnie staremu kapelanowi później, przy śniadaniu, a ojciec Thorney pogłaskał go z czułością po głowie. „Czy nie wiesz, że Nasz Pan musiał zostać ukrzyżowany, abyśmy ty i ja i my wszyscy zastali bramy nieba otwarte, kiedy przyjdzie nasza godzina?” Długo nad tym myślał, a potem zwiesił głowę. Wyglądało na to, że nie było wyjścia. A jednak, przynajmniej mogli go bronić trochę lepiej.

A teraz on miał być jednym z tych, którzy pojmą i zabiją tego, który codziennie przy ołtarzu reprezentował Chrystusa. Te straszne słowa zostały użyte przeciw niemu, Piersowi Rudde…

– Nie mam rozkazu, by zabijać – wyznał szczerze. – Ja… nie podoba mi się to wszystko. Jestem Anglikiem.

– Słyszę – odrzekł stary mnich ze słabym uśmiechem. – Byłem w twoim kraju bardzo dawno temu… będzie prawie pół wieku.

Właśnie zaczynali przebudowywać piękną katedrę w Canterbury.

– Wznosi się – powiedział Piers – ale jeszcze nie zaczęli głównej nawy.

– Budowa zajmuje dużo czasu – odrzekł ze smutkiem stary mnich – a tak mało go potrzeba, żeby zburzyć. Święty Benedykt założył ten dom… Znał go czcigodny Beda i święty Anzelm, i święty Bernard… a popatrz, co dzieje się teraz. – Stłumił jęk i przygryzł wargę. Widać było, że bardzo cierpi.

– Nie powinieneś nic mówić, ojcze opacie – mruknął z niepokojem jeden z mnichów.

Opat… oczywiście, przecież nosił pektorał. Opat Monte Cassino, jednego z najstarszych i najbardziej znanych chrześcijańskich klasztorów. „To właśnie mnie szukasz. Dlatego pozwól tamtym odejść”.
Ciało starego człowieka zesztywniało w walce z atakiem bólu, a jego oddech stał się ciężki.

– Dobrze, drogi bracie… On jeszcze mnie nie chce… chyba. – Potem zwrócił się do Piersa: – Co tutaj robisz, synu? Powiedziałeś, że ci się to nie podoba.

– Szukam młodego chłopca, czcigodny opacie: jego brat, hrabia Reginald z Akwinu, prosił, bym się nim zaopiekował i dopilnował, by nie został ranny.

Zakonnicy spojrzeli po sobie.

– Jeśli dam go pod twoją opiekę – odrzekł powoli opat – czy zawieziesz go bezpiecznie do domu? Zamek jego rodziny jest niedaleko stąd.

– Zawiozę go bezpiecznie do domu, czcigodny opacie.

– Jest tutaj – rzekł starzec. – Podejdź do mnie, Tomaszu.

Gruby, mocno zbudowany chłopak siedział z tyłu, jeszcze jedna blada twarz i czarny habit. Teraz podszedł do opata i przyklęknął u jego boku.

– Tomaszu, synu, to kładzie kres twoim studiom… chociaż nic oprócz śmierci nie może położyć kresu modlitwie. Chcę, byś pojechał do domu i pozostał przez jakiś czas w zamku twojej dobrej matki.

Chłopiec w milczeniu opuścił głowę. Stary mnich uśmiechnął się do niego.

– Nie wiem, czy ani kiedy spotkamy się znów na tym świecie, synu; chcę, byś pamiętał o jednym. Twoje pierwsze pytanie, gdy przybyłeś tu w wieku pięciu lat, brzmiało: „Czym jest Bóg?”. Wciąż o to pytałeś z taką żarliwością. Może jest życzeniem naszego Ojca w niebie, byś znalazł odpowiedź na to pytanie w sposób zrozumiały dla wielu ludzi. A teraz żegnaj. Benedicat te omnipotens Deus, Pater, et Filus, et Spiritus Sanctus. Divinum auxilium maneat semper tecum. Amen.

Ramiona chłopca opadły, kiedy ręka opata nakreśliła nad nim znak krzyża.

Ciężki łomot przerwał uroczystą ciszę, a podmuch gorącego wiatru wypełnił pomieszczenie. Mnisi zesztywnieli.

Piers odwrócił się, nie całkiem wolny od zabobonnego lęku.

– Niedobrze, panie – powiedział spokojnie Robin. – Górny budynek zawalił się częściowo… słyszysz? Kamienie wciąż lecą po naszych schodach.

– Co oznacza…

– Nie wiem, czy się stąd wydostaniemy, panie; ale jeśli tak, nie będzie to ta sama droga.

– Rozejrzyj się, Robinie. Może nie będzie tak źle, jak myślisz.

Giermek posłuchał go. Ale ledwo postąpił jeden krok na zewnątrz, odskoczył gwałtownie. Tępy odgłos toczącego się przedmiotu, potem następny i trzeci, a na koniec krótki, dudniący łomot.

– Zostań tu, Robinie. Chyba masz rację.

Usłyszeli głos opata:

– Rycerzu… pokażę wam drogę wyjścia.

Piers podniósł wzrok i zobaczył wąskie drzwi otwierające się powoli z tyłu pomieszczenia. Rozsuwały się na boki. Sekretne wyjście, oczywiście.

– Może będziemy musieli skorzystać z tej samej drogi, jak tylko znów będę mógł chodzić – powiedział starzec. – Wyjdziecie za murem południowym. To liściasta część ogrodu i nikt nie powinien was zobaczyć.

Piers nie mógł powstrzymać się od pytania:

– Czy nie boicie się, że wydam was tym na zewnątrz?

– Strach jest złym doradcą, synu. Musisz postąpić tak, jak chcesz, i tak, jak podpowiada ci sumienie. Idźcie. Będę się za was modlił.

Młody Tomasz ucałował dłoń starca, wstał i przeszedł cicho sekretnym wyjściem. Piers pokłonił się opatowi i wyszedł za chłopcem na ciemny korytarz, którego kamienista podłoga kierowała się dość stromo ku górze.

– Jesteś tam, Robinie?

– Tak, panie. Czy widzisz chłopca przed sobą.

– Nie.

Robin wymamrotał coś niewyraźnie. Starzec wyglądał na uczciwego, ale nigdy nie można być pewnym tych cudzoziemców, a jeśli to była pułapka, chłopak zniknie, a oni wpadną do fosy albo lochu.

Przez dłuższy czas szli po omacku coraz wyżej i wyżej w zupełnej ciszy: nie było to łatwe dla człowieka w pełnej zbroi i Piers musiał od czasu do czasu odpocząć minutę lub dwie. Po długim czasie ciemność zmieniła się w cienistą szarość… skądś dochodziło światło. Wąski korytarz skręcił nagle w prawo i Piers z westchnieniem ulgi zobaczył liście drzewa, nie, krzewów, oleandra i wawrzynu, i było tam powietrze, świeże powietrze, choć z domieszką spalenizny.

Chłopiec też tam był, wyglądał, jakby się schował… nie, klęczał i modlił się. Biedne dziecko… to było okropne przeżycie dla kogoś tak młodego, doświadczenie, na które z pewnością nie był przygotowany, prowadząc spokojne, ukryte życie w klasztorze.

Piers podszedł do niego. W oddali widział chmurę dymu wiszącą nad olbrzymim budynkiem, z którego wyszedł. Na szczycie pagórka stał oddział kuszników, a następny maszerował w stronę wioski… widział płaskie dachy domów. Oczywiście… wyprawa nie kierowała się tylko przeciw klasztorowi. Monte Cassino było małym królestwem, w którym klasztor pełnił funkcję cytadeli.

Chłopiec wciąż się modlił; chyba w ogóle nie dostrzegał obecności Piersa. Jego brat poeta miał rację: był grubym chłopcem; „pulchnym” byłoby może lepszym określeniem, bladym, z kółkiem lśniących ciemnobrązowych włosów na starannie wygolonej głowie. Mały mnich, nawet jeśli nie miał jeszcze wieku wymaganego do złożenia trzech ślubów. Rodzice musieli złożyć w jego imieniu jakieś ślubowanie, kiedy zabrali go po raz pierwszy do Monte Cassino, ale to nie było wszystko. Dlaczego mu to zrobili? Z pewnością było okrucieństwem skazać dziecko na surowe życie w „ubóstwie, czystości i posłuszeństwie” w wieku, kiedy prawdopodobnie nie miał jeszcze własnego zdania w tej sprawie. Mógł wyjść później, gdyby chciał, ale skąd miał wiedzieć, czego chce, jeśli nie znał niczego oprócz życia w klasztorze? Może ten wymuszony powrót do rodziny, do życia w świecie, okaże się dla niego dobry. Ile miał lat? Piętnaście, najwyżej szesnaście. Cóż, nie widział dotąd świadomie kobiecej twarzy. Co mógł wiedzieć o przyjemnościach polowania, o wypuszczaniu islandzkiego sokoła i obserwowaniu, jak znika w błękitnym powietrzu poranka, o wesołych hulankach kompanów i wszechogarniającym uczuciu siły i mocy, jakie wypełnia mężczyznę, kiedy pędzi na przeciwnika z opuszczoną przyłbicą i wzniesioną kopią. Znał tylko modlitwy, posty i lekturę starych ksiąg. To wydarzenie, choć straszne, mogło go uratować dla wesołego rycerskiego życia.

Dotknął ramienia chłopca.

– Już dość się modliłeś. Chodź ze mną, chłopcze.

Nie wyglądało na to, by Tomasz cokolwiek usłyszał albo poczuł. Miał zamknięte oczy; wyglądał, jakby spał.

Piers potrząsnął nim lekko.

– Hej… co z tobą?

Chłopiec otworzył oczy i przeżegnał się zamaszyście. Dopiero wtedy spojrzał na Piersa, wstał i powiedział z zaskakująco wdzięcznym, lekkim ukłonem:

– Do twoich usług, panie.

– Chodź zatem; wydostańmy się stąd wreszcie.

Musieli iść prawie kwadrans, nim dotarli do miejsca, w którym Robin zostawił konie. Piers zobaczył, lekko marszcząc brwi, że Caserta wciąż tam jest, rozdając na prawo i lewo rozkazy swoim oficerom.

Zburzyli w końcu wieżę, a główny budynek wciąż płonął.

Teraz Caserta go zobaczył.

– Na świętego Mahometa… ty żyjesz. Ułożyłem już w myślach piękną mowę do hrabiego Kornwalii. Gdzie się podziewałeś? Mam dość tego przeklętego miejsca. Ogolone głowy nie stawiają oporu, ale straciłem przynajmniej tuzin ludzi, kiedy zawaliła się wieża, a o wiele więcej jest poparzonych; doktorzy mają pełne ręce roboty. Co ty tam masz, więźnia?

– W pewnym sensie, hrabio. To brat hrabiego Reginalda z Akwinu, który mnie prosił, bym się nim zaopiekował. To tylko dziecko. Zabiorę go do domu, do matki.

– Kiepska rozrywka. Lepiej zaczekaj… wkrótce z tym się uwiniemy, a w okolicy jest parę wiosek, gdzie dziewuchy są tak apetyczne jak nigdzie we Włoszech czy na Sycylii.

Piers potrząsnął głową.

– Najpierw obowiązek, panie. Czy dostanę muła dla tego chłopca?

Caserta roześmiał się.

– Cóż, jeśli wolisz zajęcie niańki niż mężczyzny, nie będę cię zatrzymywał. Niech ktoś da muła dla ogolonego dzieciaka! Szkoda, że nie schwytałeś opata zamiast tego bachora. Nie natknąłeś się na niego, błądząc tam, prawda?

– Szukałem tylko chłopca – odparł chłodno Piers, a Robin za nim zaczął żuć koniuszek grubego żółtego wąsa. Pan był jeszcze młody, bardzo młody, ale szybko się uczył. To dobrze.

– A ty, mały mnichu? – zapytał Caserta. – Gdzie jest ten twój opat? No, głośniej; nie masz się czego bać. Gdzie on jest?

– Jest w rękach Boga – odparł chłopiec.

– Umarł, chcesz powiedzieć, co? Zastanawia mnie, czy jesteś szczwanym lisem, czy tylko niewiniątkiem?

– Jestem oblatem Świętego Benedykta – odrzekł chłopiec, ani dumnie, ani skromnie.

Caserta znów się roześmiał.

– Zabierz swego podopiecznego do domu, rycerzu. Mam tu robotę.

Piers odzyskał konie, a ktoś przyprowadził muła.

– Pomóż chłopcu wsiąść, Robinie.

Ale gdy potężny giermek usadowił swego pana w ciężkiej zbroi pewnie w siodle i odwrócił się do chłopca… zobaczył go już siedzącego na grzbiecie muła. Teraz wsiadł na własnego konia. Było to wielkie, grubokościste zwierzę i musiało takie być, by uniosło, prócz ciężkiego jeźdźca, cały bagaż, co oznaczało w praktyce wszystko, co sir Piers Rudde zabrał ze sobą z domu. Nie było tego wiele, ale dość dla konia objuczonego już Robinem Cherrywoode.

– Czy znasz drogę, chłopcze? – zapytał Piers.

– Tak, rycerzu. Moja matka jest teraz w Rocca Secca, nie w Akwinie.

– Czy to też należy do twojej rodziny?

– O, tak.

– A twoja matka woli w zimie Rocca Secca?

– Rocca Secca albo Castello San Giovanni.

Trzy zamki. Akwinaci wyglądali na bogatą małą dynastię. Chłopiec odpowiadał szybko i grzecznie, ale mechanicznie, i czuło się, że myślami wciąż jest na Monte Cassino. Było to też widać. W kącikach młodych ust i wokół oczu widniały cienie.

– Dałeś dobrą odpowiedź hrabiemu Casercie, kiedy cię zapytał o opata.

– Powiedziałem prawdę – odrzekł z powagą chłopiec. – Ty też. – Nagle zwrócił się do Piersa całą twarzą – rozjaśnioną uśmiechem – ciepłym i okrągłym jak słońce; była na niej radość z wszystkiego, co dobre, i błysk inteligencji; i przyznanie zaszczytnego wspólnictwa.

Piers stwierdził, ku swemu wielkiemu zdumieniu, że rumieni się i śmieje, jak gdyby obdarzyła go komplementem urocza dama albo mężczyzna o wyższej od niego pozycji. A jednak w chłopcu nie było nic dziewczęcego, ani też cienia wyższości. Miły, pulchny chłopak, to wszystko. Jechali przez najpiękniejszy kraj, jaki Piers widział w życiu. Drzewka pomarańczowe i cytrynowe, oleandry, wawrzyny i kwiaty, których bogactwo przyprawiało o zawrót głowy. Prawie można było zrozumieć dumę cesarza. To było najbliższe wyobrażenia raju. W takim kraju nie powinno się nosić zbroi ani broni. Ale… czy powinno się zamykać w klasztorze?

– To piękny świat – powiedział. – Powinieneś się cieszyć, że wracasz do niego na pewien czas.

– Cieszę się – odparł chłopiec – bo taka jest wola Boża.

Piers pomyślał o słowach opata. Odchrząknął.

– Czy myślisz, że znajdziesz odpowiedź na pytanie: „Czym jest Bóg?”. – Ale wypowiadając te słowa pomyślał, że może dostać taką samą odpowiedź, jak wcześniej: „Tak, jeśli taka jest wola Boża”.

Chłopiec znów się do niego uśmiechnął, jak gdyby wiedział, że pytający odpowiedział już sobie w myślach.

Piers uniósł lekko podbródek.

– To czasem nie ma większego sensu, prawda? – powiedział, a w jego głosie drżał cień zniecierpliwienia. – Dobry Bóg, doskonały Bóg… a co widzieliśmy dzisiaj.

Chłopiec zmarszczył brwi. Po chwili wahania powiedział:

– Jeśli twój nauczyciel pisze wzór matematyczny, a ty go nie rozumiesz, czy powiesz, że to nie ma sensu?

– Nie znam się na wzorach matematycznych – przyznał szczerze Piers. – Ale sądzę, że poprosiłbym go o wytłumaczenie.

– Więc czemu nie spytasz Boga? – spytał chłopiec, wyraźnie zaskoczony. – Może ci to wytłumaczy. Oczywiście, możesz też nie zrozumieć wyjaśnienia. Czy z tego powodu zarzucisz Mu, że nie wie, co ma na myśli?

– Ależ nie można pytać Boga – powiedział Piers, wzruszając ramionami.

– Oczywiście, że możesz – odpowiedział ten zdumiewający chłopiec. – W modlitwie. Ale dużo zależy od tego, czy dobrze postawisz pytanie. Pierwszym pytaniem, jakie człowiek zadał Bogu, było to Kaina: „Czy jestem stróżem mego brata?”. Przynajmniej – dodał szybko – było to pierwsze pytanie, o którym wiemy. Hiob zadawał pytania i wszyscy prorocy, apostołowie i Najświętsza Panna. Ale musimy być ostrożni, by nie pytać Boga jak faryzeusze – zakończył z godnością duchownego.

Piers był rozbawiony.

– A ty go pytałeś?

– O tak. Często.

– I Bóg odpowiadał?

– Na właściwe pytanie odpowie na pewno.

– Skąd możesz mieć pewność, co Bóg zrobi w takiej sprawie?

Chłopiec potarł okrągły podbródek.

– Czy zgodzimy się, że wszelkie dobro pochodzi od Boga?

– Tak, myślę, że się z tym zgodzimy – powiedział Piers po krótkim wahaniu.

– Cóż – powiedział Tomasz – jeżeli zadasz inteligentne pytanie, skromnie i pokornie, czy jest to dobra rzecz? Jeżeli pytasz o to w służbie Boga?

– Cóż, tak, tak sądzę.

– Zatem takie pytanie musi pochodzić od Boga jako źródła wszystkich dobrych rzeczy. Dlatego On sam podsunął nam to pytanie. Dlaczego nie miałby na nie odpowiedzieć, skoro sam chciał, byśmy Mu je zadali?

Oczy Piersa rozszerzyły się. Otworzył usta i znowu je zamknął. Gdzieś z tyłu dobiegło go ciche, przeciągłe gwizdnięcie. Odwracając się w siodle, zobaczył na twarzy Robina wyraz łagodnej niewinności. Znów się odwrócił.

– Widać, że uczą cię dialektyki w klasztorze – powiedział lekko schrypniętym głosem.

– To część programu – potwierdził chłopiec, promieniejąc z radości.

Piers znów odchrząknął. Myślał intensywnie, tak intensywnie, że zaczął się pocić. Nie można pozwolić temu smarkaczowi wygrać w taki sposób. I nagle już wiedział. Był taki zadowolony, że nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Obawiam się, że w twojej teorii jest luka – powiedział. – Czy twój opat nie wspomniał, że zawsze pytałeś: „Czym jest Bóg?”. A z jego dalszych słów wywnioskowałem, iż ma nadzieję, że któregoś dnia znajdziesz na to odpowiedź. Innymi słowy, jeszcze jej nie znalazłeś. Bóg nie odpowiedział na twoje pytanie. A przecież było dobre i jestem pewien, że zadałeś je z pokorą i skromnością. Co na to powiesz?

Oddychał ciężko. Ta potyczka umysłowa była równie wyczerpująca jak rycerski pojedynek. Ale miał wreszcie małego diabełka.

Mały diabełek wysłuchał go bardzo grzecznie. Potem powiedział:

– Byłem małym dzieckiem, kiedy zadałem to pytanie po raz pierwszy. Bóg odpowiada na nie od tamtej pory. Dowiedziałem się w szkole, że jest „Tym, który jest” i że jest Trzema Osobami w Jednej od początku czasu i tego, co powiedział o sobie, kiedy chodził po ziemi. Daje mi odpowiedź w drzewach, kwiatach i chmurach i wszystkich takich rzeczach, ponieważ są piękne. Ale najlepszą odpowiedź dostałem, kiedy po raz pierwszy przyjąłem Komunię Świętą.

Piers milczał. Robin też tym razem nie gwizdnął.

Po chwili chłopiec powiedział wesoło:

– Wciąż mi odpowiada przez to, że coraz więcej wiem! Widzisz, ojciec opat nie miał na myśli tego, że dotąd mi nie odpowiedział. Chciał tylko wyrazić, iż ma nadzieję, że zmądrzeję i będę lepiej pojmował Jego odpowiedzi.

– Rozumiem – odrzekł Piers. Zaczął pocierać kolczugę na lewym ramieniu. Jego zbroja stała się matowa i bardzo brudna; Robin będzie miał sporo czyszczenia. – Jesteś zakonnikiem, dobrze – starał się mówić spokojnie. – Wielu jest takich jak ty na Monte Cassino?

– Obecnie jest nas siedemnastu oblatów – padła prostoduszna odpowiedź.

Twarz chłopca znów się rozjaśniła nieprawdopodobnym uśmiechem i powiedział:

– To ładnie z twojej strony, że pozwalasz mi tyle mówić.

– Ależ skąd – powiedział Piers, oszołomiony. Bo w pierwszej chwili sporym zaskoczeniem była dla niego przemiana ze sromotnie pokonanego dialektyka w życzliwego dorosłego, który po prostu dał chłopcu mówić, by mógł zapomnieć o tym, co przeszedł. Ta przemiana zaczęła mu sprawiać przyjemność. Bo przecież dał chłopcu mówić. Inny mężczyzna by się tym nie przejął albo sam opowiadałby mu sprośne historie. A on dał chłopcu sposobność mówienia na temat, który najwyraźniej bardzo lubił. Może dlatego został mnichem: bo najbardziej lubił myśleć i mówić o Bogu.

Poprawił się w siodle. Świat naprawdę nie był taki zły. Dobrze się czuł bez żadnego wyraźnego powodu. Młody Akwinata był miłym chłopcem. Zachichotał.

– Hej, Robinie! Co sądzisz o naszym małym teologu?

Robin Cherrywoode uniósł żółte krzaczaste brwi.

– Skończy jako arcybiskup, jeśli nie będzie uważał.

Twarz chłopca poczerwieniała.

– Naprawdę tak myślę, młody paniczu – powiedział dobrodusznie Robin. – Nie żartuję.

Tomasz energicznie potrząsnął głową.

– Co w tym złego? – zapytał z uśmiechem Piers. – Nie chcesz być arcybiskupem?

– Och nie… nie… nigdy.

Co za ulga móc się roześmiać.

– A dlaczego nie, mój chłopcze?

– Arcybiskupi mają tyle innej pracy, że nie zostaje im czasu na myślenie.

– Któregoś dnia zmienisz zdanie – zapewnił go Piers. Ku jego zdziwieniu Robin pojawił się u jego boku i podał mu tarczę. Wziął ją odruchowo, przeszukując już oczami horyzont. Coś błyszczącego zbliżało się z wawrzynowego zagajnika po prawej stronie. Jeźdźcy, uzbrojeni i galopujący bardzo szybko. Pięciu… dziesięciu… dwudziestu i więcej. Ścisnął kopię. To nie mogli być ludzie Caserty; nadjeżdżali z przeciwnego kierunku. Odsiecz dla Monte Cassino? Na to było ich za mało.

Słyszał ich teraz.

– Jedź za mną, chłopcze.

Tomasz podniósł wzrok.

– To ludzie z Akwinu, panie. Widzę flagę. – Jechał jednak posłusznie za Piersem. – Prowadzi ich mój brat Landulf – dodał po chwili.

Piers zakręcił kopią i wbił ją ostrzem w ziemię. Usłyszał, jak dowódca grupy warknął jakiś rozkaz. Po chwili byli otoczeni.

– Tu więc jesteś, braciszku mnichu – powiedział wesoło hrabia Landulf. Był dobrze zbudowanym młodym mężczyzną w wieku około dwudziestu pięciu lat, wcieleniem siły i sprytu. – Cesarz wykurzył cię dymem? Dobrze ci tak, molu książkowy. Widzieliśmy ten dym i matka się martwiła, więc postanowiliśmy się rozejrzeć, ja z tej strony, a ona z drugiej. Hej, Tomciu… jedź do hrabiny i powiedz jej, że mamy go, całego i zdrowego. Nie musi już płakać. Jedźcie. Z kim mam zaszczyt, rycerzu?

– Jestem sir Piers Rudde z drużyny jego lordowskiej mości księcia Kornwalii – powiedział Piers. – Twój brat, hrabia Reginald, prosił mnie, bym zaopiekował się waszym młodszym bratem, gdy się dowiedział, że przyłączyłem się do ludzi hrabiego Caserty.

Landulf wybuchnął śmiechem.

– Reginald też! Cała rodzina się zebrała, by cię ocalić, braciszku mnichu. Czy jesteś tego wart?… Witam, panie rycerzu. Zastanawiam się jednak, co cię skłoniło, by przyłączyć się do Caserty – osobiście wolałbym walczyć sam z pół tuzinem wieśniaków z widłami niż iść na wojnę z tym parszywym psem – wybacz, jeśli jesteś jego przyjacielem. Ładnie z twojej strony, że opiekujesz się dzieckiem. Czy zaszczycisz nas swoją wizytą w Rocca Secca? Matka nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym cię tu zostawił, więc miej nade mną litość. To tylko pół godziny jazdy stąd.

Piers przyjął grzecznie zaproszenie i kawalkada ruszyła. Mały Tomasz nie wypowiedział ani słowa od przybycia hrabiego Landulfa, ale też nie miał okazji. Jakże niepodobni byli do siebie trzej bracia: wojownik, poeta i mnich. Landulf jechał u jego boku, mówiąc przez cały czas.

– Jeżeli Caserta dowodzi, niewiele pewnie zostanie z Monte Cassino. Nie podoba mi się to, co robi, ale muszę przyznać, że wkłada w to całe serce.

– Sądzę, że musi słuchać cesarza – odparł wymijająco Piers.

– Oczywiście, tak jak my wszyscy. Mam nadzieję, że dobrze mnie zrozumiałeś: jeżeli cesarz chce zburzenia Monte Cassino, niech tak będzie. Jestem prostym człowiekiem: nie kwestionuję działań najwybitniejszego człowieka naszych czasów. Gdyby kazał mi spalić Monte Cassino, zrobiłbym dokładnie to samo co Caserta.

To nie zdarzyło się po raz pierwszy. Jedenaście lat temu wydano taki rozkaz mojemu ojcu, a on oczywiście posłuchał. Miał jednak wyrzuty sumienia, biedny staruszek. – Landulf uniósł swoje silne ramiona i uśmiechnął się. – Nie mógł potem dobrze spać. Dlatego ofiarował małego Tomasza zakonowi, gdy tylko zaczęli odbudowę. – Teraz roześmiał się otwarcie. – Starzy ludzie miewają czasem dziwne pomysły. Ale małemu Tomaszowi chyba to się spodobało. Sądzę, że nie wypowiedział ani słowa przez całą drogę, prawda?

– Wręcz przeciwnie, prowadziliśmy bardzo ożywioną dyskusję.

Landulf spojrzał na niego zdziwiony.

– Rany Boskie, mówisz poważnie? On prawie wcale nie mówi. Ciekawe, co mu się stało? Matka często powiadała: „Nie muszą robić z niego zakonnika. On nim już jest. Urodzony mnich”. Obawiam się, że ma rację. Często ją ma. Cóż, nie mam nic przeciwko temu. Czemu miałbym mieć? Odbudują to gruzowisko; możesz być tego pewny. A za dziesięć lat matka poprosi papieża, by mianował go opatem. To nie jest złe stanowisko. Ojciec myślał o tym od początku, oczywiście.

– Opat – powtórzył Piers. I dodał z lekkim uśmiechem: – Czy opat ma czas na myślenie?

– Na myślenie? – Landulf szeroko otworzył oczy. – Co to ma do rzeczy? Skąd mam wiedzieć? O, jesteśmy na miejscu… tam jest zamek.

Piers obrzucił twierdzę długim, badawczym spojrzeniem. Podwójne mury. Dobrze zbudowane, nowoczesne baszty. Jedna droga w górę między stromymi skałami. Łatwa do obrony nawet przy dziesięciokrotnej przewadze wroga i dość duża na garnizon trzystu żołnierzy, może więcej. Rocca Secca była zamkiem możnowładcy, nie prostego rycerza. Foregay, jego własna siedziba, była w porównaniu z nim kretowiskiem.

Na ich przybycie otworzyła się brama i opadł zwodzony most.

Około pięćdziesięciu mężczyzn z pikami i kuszami powitało powracającego młodego pana. Następnych pięćdziesięciu stało w gotowości na drugim murze. Widać było, że w Rocca Secca nikt nie ryzykował.

– Witaj w domu, sir Piersie – powiedział dobrodusznie hrabia Landulf. – Niccolo… zaprowadź naszych gości do zielonego pokoju, przygotuj kąpiel i ubrania odpowiadające jego stanowi. Czy możemy się spotkać się w dużym hallu za pół godziny, sir Piersie? A teraz, jeśli pozwolisz, oddalę się.

Wanna była zrobiona z wypolerowanej miedzi; sam cesarz nie mógłby mieć lepszej, a dwie dorodne dziewczyny, które go szorowały, kładły mu zimne i gorące okłady na twarz i masowały jego stopy, nogi i ramiona, zachowywały się w sposób naturalny i skromny, jaki powinien cechować dobre łaziebne. Cudownie było się odprężyć i pozostawić wszystko Niccolo, siwowłosemu Sycylijczykowi poruszającemu się z gracją kota. Robinem i końmi też dobrze się zajęto, to było pewne. A Niccolo przyniósł piękną tunikę z francuskiego kamlotu – jedwabiu przeplatanego wełną – i okrycie wierzchnie, bez rękawów, z ciemnoniebieskiego tiretaine: Niccolo uczesał i wyperfumował jego włosy; Niccolo przyniósł puchar pełen czerwonego sycylijskiego wina, z gatunku tych, które ożywiłyby umarłego. W niespełna pół godziny Piers całkowicie się odmienił. Bez ciężkiej zbroi, czysty i elegancko ubrany, zszedł po schodach do wielkiego cienistego hallu, by spotkać się z gospodarzem.

Zobaczył tam tylko jedną osobę… dziewczęcą postać w długiej sukni koloru miodu. Stała odwrócona do niego plecami przy jednym z okien wychodzących na dziedziniec i mówiła ze śmiechem w głosie:

– I co, Landulfie, gdzie jest twój gość? Marotta i Adelazja zajmują się małym Tomaszkiem – dwie zupełnie na niego wystarczą. Najbardziej ciekawi mnie ten, którego przywiozłeś ze sobą, Landulfie… Czy jest bardzo stary i brzydki?

Gdyby Piers był o pięć lat starszy, może by go to rozbawiło. A tak nie wiedział, co robić; jego ołowiane milczenie sprawiło, że się odwróciła, i zobaczył po raz pierwszy jej twarz jako mały owal barwy kości słoniowej, okolony lśniącymi ciemnobrązowymi lokami; nie spostrzegł od razu, i nie widział jeszcze przez pewien czas czarnych oczu, których żar dawał im odcień najciemniejszego wina; małego dumnego noska ze zmysłowymi nozdrzami; ust stworzonych do miłości i nienawiści, radości i pogardy; małego zaokrąglonego podbródka; pięknej skóry, nieskażonej jeszcze pudrem i makijażem.

Zapatrzył się na nią. Słyszał, jak mówi, ale nie rozumiał z tego ani słowa. Nigdy, do końca życia nie umiał powiedzieć, jak brzmiały pierwsze słowa, które do niego skierowała.

Przynajmniej do chwili, gdy uchwycił słowo: „niemy”, co odczarowało go na tyle, że zdołał się ukłonić, cały purpurowy, i powiedzieć dziwnie zachrypniętym głosem:

– Błagam o wybaczenie, szlachetna damo. Gdybym był lepszym chrześcijaninem, niż jestem, współczułbym każdemu mężczyźnie, który nie miał szczęścia ciebie spotkać.

To był komplement dozwolony wobec pięknej dziewczyny i odpowiedziała mu z wdzięcznym skinieniem głowy:

– Nie mówisz źle… jak na niemowę. – Roześmiała się. – Jesteś Anglikiem, rycerzu, prawda? Mówią, że w waszym kraju niechętnie przyznajecie istnienie czegoś, co nie jest smutne i poważne. Czy w waszym kraju musiałabym być smutna i poważna, rycerzu?

– Tak, szlachetna pani – chyba że chciałabyś mieć cały kraj u swych stóp, uśmiechając się tak, jak teraz.

Znów pełne wdzięku skinienie głowy. Ale jej głos brzmiał inaczej, gdy powiedziała:

– Wiem, że byłeś bardzo miły dla mojego braciszka Tomaszka. Podziękowanie za to jest przywilejem matki, ale chcę, byś wiedział, że zyskałeś również wdzięczność jego siostry.

Coś na kształt niewidzialnej bariery pojawiło się między nimi… bariery, którą mogło lekceważyć tylko zaskoczenie pierwszej chwili. Bariera stanu. Na każde zawołanie władców Akwinu było przynajmniej osiemdziesięciu rycerzy takich jak sir Piers Rudde.

– Niczego wielkiego nie zrobiłem – odrzekł Piers z uprzejmym ukłonem.

Musiał powtórzyć te słowa w parę minut później, gdy hrabina wróciła do zamku przynajmniej z setką jeźdźców. Była wysoką, chudą kobietą w wieku lat czterdziestu pięciu, wciąż piękną w pewien władczy sposób. Miała szybkie, energiczne ruchy i głos tylko o ton głośniejszy niż większość dam jej stanu. Niewątpliwie była przyzwyczajona, że wszyscy jej słuchają.

– Dziękuję ci, rycerzu – powiedziała. – Dziękuję również cesarzowi, mojemu najłaskawszemu suzerenowi, że wysłał Cię, byś zaopiekował się moim synem. Dobrze wiedzieć, że pamięta o swoich przyjaciołach i ich dzieciach, nawet jeśli musi zniszczyć ich domostwo.

– Za pozwoleniem, najszlachetniejsza pani – wtrącił Piers – to nie cesarz prosił mnie, bym zaopiekował się hrabią Tomaszem; cesarz nic o tym nie wie. To był hrabia Reginald, którego miałem przyjemność spotkać w… eee… kwaterze cesarza.

Hrabina przygryzła wargę.

– Więc to tak było. Reginald jest dobrym synem i dobrym bratem. Mam nadzieję, że nie znudziło cię zbytnio towarzystwo mego najmłodszego syna. O, właśnie nadchodzą. Niccolo! Dopilnuj, by kolacja była wkrótce gotowa – umieram z głodu.

Nie więcej niż pół godziny temu usłyszała od Landulfa, że Tomasz jest bezpieczny, pomyślał Piers. „Powiedz jej, że… nie musi już płakać”, mówił Landulf. Teraz dopiero zrozumiał, że to była ironia. Hrabina wcale nie wyglądała na osobę, która płakała. W rzeczy samej, trudno nawet było wyobrazić ją sobie płaczącą.

Landulf podszedł do niej, a z nim Tomasz i dwie młode dziewczyny w sukniach koloru miodu jak… jak zjawisko, z którego uroku jeszcze się nie otrząsnął. Jej siostry.

Landulf przedstawił ich sobie na swój sposób.

– Sir Piers Rudde… angielski rycerz, który właśnie wyciągnął brata mnicha z tarapatów… moje siostry Marotta i Adelazja… Teodorę chyba już poznałeś. Najmłodsza i najbardziej pewna siebie. Dobrze, dobrze, nie patrz tak na mnie, moja piękna, najbardziej pewna siebie nie znaczy wiele w towarzystwie twoich sióstr, prawda? Jesteś nam wciąż winien opowieść, jak wydostałeś stamtąd naszego brata Tomasza, sir Piersie.

– Nie ma żadnej opowieści – odrzekł młody Anglik. – Wszedłem i zabrałem go.

– Zapomniałeś powiedzieć, że budynek płonął – dodał Tomasz, a Piers po raz trzeci tego dnia zobaczył jego nieprawdopodobny uśmiech; teraz dziwnie mu przypominał jego najmłodszą siostrę… nie… tak. Był taki sam, a jednak inny. Dziwaczne porównanie opanowało jego umysł: był jak ta sama suknia włożona na lewą stronę. Głupie. Ale wiedział, o co mu chodzi.

– Rycerzu – powiedziała hrabina niespodziewanie ciepło. – Nie zasiądę do stołu, dopóki ciebie odpowiednio nie wynagrodzę. Sam wybierz sobie nagrodę.

– Ale, najszlachetniejsza pani…

– Ryzykowałeś życie dla obcego człowieka. Ale on był Akwinatą. Na Najświętszą Pannę, nie chcę, by ktoś powiedział, że nie umiemy się odwdzięczyć.

Piersowi zabrakło tchu. To był szalony pomysł, zupełnie beznadziejny; będzie cierpiał jak potępieniec. Ale zrobił to.

– Najszlachetniejsza pani, skoro nalegasz: mój senior, hrabia Kornwalii, zwolnił mnie na czas nieograniczony. Czy pozwolisz mi dołączyć do rycerzy w twojej służbie?

Hrabina była zbyt zaskoczona, by odpowiedzieć od razu.

Landulf roześmiał się.

– Dobry pomysł, matko. Wygląda na całkiem użytecznego na wypadek kłopotów.

Piers starannie unikał patrzenia na młodą Teodorę. To była najtrudniejsza rzecz, jaką w życiu zrobił; to był początek niezliczonych kłopotów, jakie miały nadejść. „Naprawdę jestem szaleńcem”, pomyślał.

Teraz hrabina podjęła decyzję. Odpędziła jako niegodne podejrzenie, że ten młodzieniec mógłby mieć powód, by skryć się przed kimś lub przed czymś za barwami Akwinu. Nie wyglądał na człowieka tego rodzaju, nawet jeśli w dzisiejszych czasach nie można było być pewnym niczego.

– Mój dom będzie zaszczycony – powiedziała grzecznie. – Czy masz ze sobą swoich ludzi?

– Tylko jednego giermka, Robina Cherrywoode’a, człowieka bardzo godnego zaufania.

– Będziesz miał jeszcze dwóch, jak wszyscy nasi rycerze. We właściwym czasie omówimy resztę. Jutro złożysz hołd lenny.

– To radosna nowina – rzekł ciepło mały Tomasz.

Piers odpowiedział mu uśmiechem.

– Mała nagroda za wielką przysługę – roześmiał się Landulf. – Mój brat Tomasz urodził się w roku, w którym zmarł papież Honoriusz… i święty Franciszek… i Czyngis-chan. Może urodził się jako następca któregoś z nich. Którego, braciszku mnichu?

– Twój żart jest niesmaczny, Landulfie – powiedziała surowo hrabina. – Akwinata nie może być niewiernym ani żebrakiem. Nawet świętym żebrakiem.

Pojawił się Niccolo.

– Najszlachetniejsza pani, kolacja podana.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Św. Tomasz z Akwinu. Łagodne światło.