Jakobini. Rozdział dwunasty

Dobrze wychowany i pracujący Paryż obudził się nazajutrz bez humoru.

Pókiż tego będzie?

Mało ruin nagromadziła już rewolucja? Setki zamków, plebanii, domów spaliła, tysiące ludzi zamordowała na prowincji, tysiące kupców zniszczyła, kredyt upadł, asygnaty straciły połowę na wartości, bankructwa mnożą się codziennie…

Filozofująca szlachta, filozofujący księża, zamożniejsi mieszczanie, lepsi kupcy i rzemieślnicy, mieli dosyć rewolucji. Konstytucja dała przecież narodowi wszystko, o czym marzył: zniosła rząd despotyczny, uobywateliła (1) wszystkich Francuzów. Czas wrócić do spokojnej pracy, zapomnieć o wszystkich swarach i zawieruchach…

Czego jeszcze chcą ci jacyś tam nowi ludzie z prowincji, bez nazwiska, bez sławy, bez majątku, chudopachołki (2), nikomu nieznani, wepchnięci do Zgromadzenia Prawodawczego przy pomocy burd i gwałtów? Zaledwie przybyli do Paryża, a już zaczynają nową awanturę, obrażającą króla, któremu konstytucja przyznała nietykalność i tytuły dziedzicznego monarchy.

Swoją lekkomyślnością, ambicjami parweniuszy politycznych, sprowadzą na kraj nowe nieszczęścia. Nie można na to pozwolić!… Nie pozwolimy…

Tak rezonował dobrze mieszkający, dobrze odziany i odżywiany Paryż po pierwszym posiedzeniu Zgromadzenia Prawodawczego. A mógł jeszcze rezonować głośno, bez obawy, posiadał bowiem w ręku siłę. Prawie wszyscy oficerowie gwardii narodowej należeli do niego, rekrutowali się z lepszych sfer miasta, byli moderantami. Połowa paryskiej filozofującej szlachty służyła w milicji. A gwardia narodowa była główną siłą zbrojną stolicy.

Zakotłowało się w Paryżu: „Nie pozwolimy tym szarym gęsiom z prowincji rządzić się w stolicy, jak na własnej łące. W Paryżu jesteśmy gospodarzami, my, paryżanie…”.

Dnia szóstego października przed Manège było jeszcze gwarniej, rojniej, niż w pierwszym dniu otwarcia Zgromadzenia Prawodawczego. Stawiła się Théroigne ze swoją gwardią w spódnicy, swój posterunek obserwacyjny zajął obywatel Saule z kohortą pretorianów jakobińskich. Ale obywatel Saule miał dziś rzadką minę. Bo czegóż chce przed Manège ten tłum oficerów gwardii narodowej i dobrze ubranych mieszczan?

Panowie oficerowie gwardii narodowej w granatowych mundurach, w zielonych lub czerwonych epoletach, jedni w trójrożnych kapeluszach, ozdobionych trójkolorowymi pióropuszami, inni w lśniących kaskach, z których z tyłu zwieszały się ogony końskie: jedni w białych kamizelkach, drudzy zakryci z przodu tygrysimi skórami, wszyscy świecący wysokimi, złoconymi kołnierzami, groźnie pobrzękiwali dziś szablami, pogardliwie spoglądali na gwardię Saule’a. A mieszczanie, ci „podli arystokraci” w całych surdutach, mieli w ręku laski z żelaznymi toporkami.

„Czego chcą ci «zdrajcy ojczyzny»?”, medytował obywatel Saule.

Wkrótce dowiedział się, czego chcieli.

Nadchodzili Chabot, Couthon, Basire, Goupilleau (3), posłowie Góry. Jakub Bonjon, który znał już z widzenia posłów-patriotów, krzyknął na własną rękę: „Niech żyje!”. Jeszcze nie zdążył powtórzyć okrzyku, kiedy schwycił się za gębę. Jeden z oficerów przeciął jego gorliwość w służbie obywatelskiej tak zamaszystym policzkiem, że krew puściła mu się ciurkiem z nosa.

– Milcz, kanalio!

A zwróciwszy się do posłów z Góry, oficer rzekł:

– A wy, panowie posłowie, strzeżcie się. Wiedzcie, iż nie życzymy sobie nowej rewolucji. Ani kroku dalej. Mamy oczy na was zwrócone, a znamy was doskonale. Jeśli nie przestaniecie wichrzyć, każemy podziurawić was bagnetami jak rzeszoto.

Posłowie milczkiem przemknęli się przez tłum, spiesząc pod bezpieczny dach Zgromadzenia Prawodawczego. Saule, zmiarkowawszy co się święci, ostrożnie cofnął się do swojej budy, do kawiarenki przyczepionej do ściany Manège, a Jakub Bonjon ocierał sobie gębę z krwi, uśmiechając się głupkowato.

– I cóż? – podrwiwał z niego Gouchon. – Śliczna służba? Podoba ci się? A mówiłem ci, że można oberwać. Dlaczego nie czekasz na komendę?

– Siarczyście mnie lunął – mówił Jakub. – Niech go kolki ścisną, jaką ma łapę; zrobiło mi się w ślepiach tak jasno, jak po dziesięciu lampkach wina. Ale to nic. Dostawałem po łbie butelką, drągiem i diabli mnie nie wzięli. Nie mogę tylko wyrozumieć, za co ten żołdak tak mnie poczęstował. Przecież tych samych posłów jeszcze wczoraj witałem oklaskami i było dobrze – a dziś wziąłem w pysk, dlaczego, za co? Nic nie rozumiem.

– Boś jeszcze głupi, boś nowicjusz, szczeniak polityczny – objaśniał go Gouchon. – Jak zmądrzejesz, to będziesz wiedział, że w polityce bywa rozmaicie. Raz krzyczy się „niech żyje”, drugi raz „precz, na latarnię!”. Kto górą, tego się oklaskuje, kto zjechał na dół, temu się daje nogą pod krzyż. Zrozumiałeś?

Jakub kiwał głową, ogromnie dziwując się mądrości Gouchona.

– Pójdziemy dziś na dobrą buteleczkę, to mi to wszystko ładnie wytłumaczysz – rzekł.

Jakobińscy pretorianie, onieśmieleni obecnością wojskowych, zachowywali się spokojnie. Tylko Théroigne nie traciła fantazji. Podszedłszy do oficera, który tak niegrzecznie rozmówił się z Bonjonem, odezwała się:

– Obywatelu kapitanie, gwałcicie wolność obywatelską.

Odpowiedział jej wesołym śmiechem młody, przystojny blondyn w wykwintnych sukniach świeckich.

– Trochę już nadpsuta pani Wenus (4) powie nam kazanie o wolności i cnocie – rzekł.

– Milcz, ty niewolniku, ty służko despoty! – krzyknęła Théroigne. – Niedługo zawiśniesz na latarni.

„Niewolnik, służka despoty”, dziennikarz rojalistyczny, Franciszek Ludwik Suleau (5), dowcipny, cięty Desmoulins monarchistów, odpowiedział:

– Sam się dziwię, że już dawno nie wiszę. Cudem chodzę żywy po świecie, ile razy bowiem mijam jakąś latarnię, zauważam, że wasza wcielona wolność zerka na mnie pożądliwym oczkiem.

– Będziesz wisiał, będziesz, ty zdrajco!

– Ale z tobą, muzo demokracji, pośredniczko obywatelska, małżonko posła Populusa (6), kapłanko nowego boga Libera (7). Będzie mi weselej dyndać na postronku z takim zbiornikiem wszelakich cnót patriotycznych i niewieścich.

Oficerowie śmiali się, co pobudziło jeszcze więcej animusz „Wenery”, udzielającej lekcji wolności i cnoty.

– Wszystkich was powywieszamy, zbóje! – wrzasnęła.

– O tym potem, a tymczasem zachowuj się przyzwoiciej, komendantko bachantek bożka Libera, bo każemy cię związać i odesłać do Hotel-Dieu (8) – odezwał się jakiś starszy oficer.

Zaledwie rozpoczęło się posiedzenie Zgromadzenia Prawodawczego, na mównicy stanął poseł Vosgien (9) i rzekł:

– Jakiż jest skutek naszego ostatniego postanowienia? Nowa nadzieja nieprzyjaciół dobra publicznego, podniecanie narodu, upadek kredytu, wrzenie w stolicy, powszechny niepokój. Oddajmy dziedzicznemu przedstawicielowi narodu to, co winniśmy jego osobie. Nie czyńmy go igraszką każdego nowego Zgromadzenia. Już czas zarzucić kotwicę konstytucji.

Inny poseł, Champion (10), mówił:

– Wstydźcie się, panowie, rozpoczynać działalność prawodawczą tak dziecinnymi sporami. Nie obawiam się idolatrii (11) ludu dla złoconego fotela, ale lękam się walki między dwiema władzami. Nie chcecie nazywać króla „Sire” i „Majesté ”, nie chcecie nawet, aby go lud oklaskiwał? Jak gdyby można zabronić ludowi dawać monarsze wyraz wdzięczności, jeśli sobie król na nią zasłużył. Nie znieważajmy się, panowie, grzeszną niewdzięcznością względem Konstytuanty, która zachowała królowi znaki szacunku. Twórcy wolności nie byli niewolnikami. Zanim ustalili przywileje królewskości, ustanowili prawa narodu. W osobie swojego dziedzicznego przedstawiciela naród czci się sam. On to, stworzywszy królewskość, ozdobił ją blaskiem, który opromienia jego samego.

Dławiąc się goryczą żółci, posłowie Góry słuchali rozważnych mów w ponurym milczeniu. Było ich niewielu, tych skrajnych wywrotowców, którzy nie spoczną, aż nie zmienią całej Francji w kupę krwawych gruzów. Zaledwie kilkunastu. I nie było między nimi ani znakomitych mówców, ani utalentowanych mózgów. Same miernoty. Całą ich siłę, siłę złowróżbną, straszliwą, stanowił doktrynerski fanatyzm wzmocniony namiętnym pożądaniem władzy.

Na samym wstępie roboty prawodawczej znieważyli króla, mniemając, iż czas już dojrzał do wcielenia ich mrzonek i ambicji. A oto zwrócił się przeciw nim cały przyzwoity Paryż. Nawet lud przedmieść, znużony, wyczerpany ciągłym niepokojem i nędzą, szemrał.

Więc ponuro spoglądali ze swej Góry na salę z głuchą wściekłością dzikiego zwierzęcia zamkniętego w żelaznej klatce. Przecenili swoje siły. Ich czas jeszcze nie nadszedł.

Wprawdzie na pierwszym posiedzeniu poparły ich setki adwokatów z prowincji, ów liczny zastęp jakobiński, ale byli to ludzie jeszcze nieznani w Paryżu. Nie wiadomo, w którą stronę się zwrócą, chociaż zajęli miejsca na lewicy. I nie wiadomo jeszcze, czy znajdują się między nimi jakieś wybitniejsze zdolności, które mogłyby zastąpić talenty oratorskie Mirabeau’ów, Cazalesów, Barnave’ów, Maurych i Lamethów Konstytuanty.

Na mównicę wszedł Ducastel (12), ten, który przewodniczył deputacji poselskiej, wysłany do króla. I on, aczkolwiek zachował się tak „patriotycznie” w Tuileriach, w „jaskini tyrana”, przemawiał w duchu zgody. Mówiąc, użył przez omyłkę zamiast wyrazu „król” określenia „suweren”.

Było tego Górze za wiele. Dławiąca ich żółć doznanego zawodu rzygnęła z nich potokiem ryku, klątw, protestów.

Suweren? Kogo ten zdrajca, ten niewolnik zaprzedany tyranowi śmie nazywać suwerenem? Tylko narodowi przysługuje ten tytuł. Nikt oprócz narodu nie ma do niego prawa. Każdy, chociażby najwyższy urzędnik państwa, nie wyjąwszy króla, jest tylko sługą narodu, jego płatnym lokajem. Do l’Abbaye, do l’Abbaye! Zepchnąć go z mównicy, pięścią wtłoczyć mu w gardło obrazę przeciwko narodowi.

Z pomocą Górze ruszyły gwardie Saule’a i Théroigne. Po sali latały papiery, broszury, kije, zgniłe owoce, ciskane w stronę prawicy, wyły kobiety, tupali nogami mężczyźni, szczękały szable oficerów gwardii narodowej.

Przez kilka minut sala dygotała jak stara chałupa, smagana biczem wichrów jesiennych, drżały okna, brzęczały szyby, zdawało się, że trybuny i sufit zawalą się, miażdżąc posłów.

– Szanujcie powagę Zgromadzenia! – wołał zrozpaczony prezydent, chwytając się za głowę.

Grandjean, siedzący na lewicy, przypatrywał się temu gorszącemu widowisku zdumionymi oczami. Widział on podobne sceny w klubach jakobińskich, tam jednak nie obradowali wybrańcy, przedstawiciele narodu, tam nie rozstrzygano najważniejszych spraw kraju, tam nie było potrzeby uwagi i skupienia.

I znów rwało się w nim, pękało jedno z wiązań gmachu jego teorii. Kiedy huragan wrzawy się uspokoił, głosował on, jakobin, razem z prawicą, za przywróceniem królowi tytułów królewskich. Takich, jak on, było więcej.

Umiarkowani tym razem jeszcze zwyciężyli.

***

Król przybył nazajutrz do Zgromadzenia Prawodawczego. Jak gdyby chcieli mu wynagrodzić zniewagę, posłowie witali go nieustającymi okrzykami: „Vive le roi, vive Sa Majeste” (13), podkreślając wyraźnie „majestat”.

Ludwik XVI przemówił stojąc, z odkrytą głową. Nauczył się już uwzględniać dziecinne drażliwości, ambicje ludu-suwerena.

Mówił głosem spokojnym, równym, naturalnym, bez efektownych akcentów i gestów oratorskich.

– Aby nasza praca wydała owoce, jakich naród ma prawo się po nas spodziewać, powinny między Zgromadzeniem Prawodawczym a królem panować stała harmonia i wzajemne zaufanie. Nieprzyjaciele naszego pokoju będą starali się nas rozłączyć. Ale niech nas miłość ojczyzny zespoli i niech dobro powszechne uczyni nas nierozdzielnymi. W ten sposób władza publiczna będzie się rozwijała bez przeszkody. Administracja nie będzie niepokojona bezmyślnymi terrorami, własność i wolność sumienia każdego obywatela będą zabezpieczone. Nikt nie będzie potrzebował uciekać z kraju, w którym prawo będzie silne i prawa wszystkich obywateli będą szanowane.

Królowi odpowiedział prezydent Zgromadzenia, monarchista Pastoret (14), w słowach ciepłych, serdecznych, zapewniając go o miłości narodu.

Ani król, ani prezydent nie zauważyli ironicznych uśmiechów, które przewijały się jadowitymi wężami po ustach jakobinów i nie słyszeli tłumionych pomruków Góry.

Ludwik XVI wrócił do Tuileriów, pokrzepiony życzliwym przyjęciem, jakiego doznał w Manège. I mieszczaństwo paryskie, które tłumnie zebrało się przed gmachem sejmowym, zasypało go objawami szczerej radości, oklaskując w nim, w przedstawicielu władzy wykonawczej, rękojmię pokoju i bezpieczeństwa publicznego.

Jak wszyscy urodzeni optymiści, prawnuk Ludwika XIV (15) chętnie i łatwo zapominał wszelkie urazy, ulegając wrażeniom chwili. Może naród nareszcie przejrzał, zrozumiał, że ma w nim prawdziwego przyjaciela, może rewolucja znużona anarchią, nasycona zwycięstwem, po dwóch latach zawieruchy zawinie do bezpiecznej przystani pokoju…

Wieczorem pojechał król z królową, ze swoją siostrą, pobożną, cnotliwą Elżbietą (16) i z dziećmi do Teatru Włoskiego (17).

Nie siebie chciał zabawić. On, zbyt poważny, marzący w latach chłopięcych o przydomku „ le Sevère” (18), nie lubił teatru. Na najweselszej komedii, farsie ziewał. Lubił tylko historię, geografię i matematykę, czytał dużo i pamiętał wszystko, co czytał. Był najlepszym geografem Francji. Głównego administratora poczt zdumiewał nieraz dokładną znajomością najdrobniejszych osad i wiosek kraju. W chwilach wolnych od zajęć rządowych, dworskich i od lektury, uprawiał ślusarkę albo polował.

Nie dla siebie pojechał do teatru. Chciał młode, a już tak smutne życie swoich dzieci okwiecić kwiatami niezmąconej niczym radości; chciał ich dziecięce czoła uwieńczyć różową aureolą dobrego, ładnego wspomnienia.

Burza rewolucji miotała kołyskami tych biednych „dzieci Francji”, które nemezis (19) dziejowa przeznaczyła na ofiary za winy ich przodków. Ojciec uczył je kochać naród francuski, a one ten naród francuski widziały dotąd tylko w konwulsjach anarchii, poprzez krwawą mgłę rozruchów, i słyszały jego głos tylko w huraganie nienawistnych okrzyków. Widziały szturm ludu paryskiego na Wersal, słyszały w Tuileriach pod oknami pałacu dziki, pianą wściekłości obryzgany ryk motłochu, słyszały w drodze z Varennes do Paryża, dusząc się w kurzu, w skwarze gorącego lata, obelgi miotane na króla, królową i całą rodzinę królewską. Widziały, słyszały tylko gwałt, krew, groźby, klątwy, smutek ojca, łzy matki.

Tym biednym „dzieciom Francji”, tym ofiarom historii, należała się niewinna rozrywka, chwila szczęścia. Tak postanowiło serce ojcowskie.

Paryż przyjął rodzinę królewską tak serdecznie, jak gdyby chciał zatrzeć w jej pamięci smutne wspomnienia ostatnich lat. Orkiestra grała Ou peut-on être mieux qu’au sein de sa familie (20). Stojąc wysłuchał parter, wysłuchały loże hymnu rojalistycznego, powiewały koronkowe chustki dam i kapelusze panów, okrzyk: „Niech żyje nasz dobry król!” wylatywał z krzeseł w górę, pod sufit teatru, jak skowronek witający wiosnę, obijał się o ściany, kłębił się, zlewał w grzmiący łoskot. Cały dobrze wychowany i pracujący Paryż, wszyscy rojaliści i monarchiści konstytucyjni, wszyscy rewolucjoniści z 1789 roku, a obecnie umiarkowani, stawili się w teatrze, aby rzucić między siebie a serce króla złoty most zgody, pojednania.

Dobre, przebaczające serce króla, dziękowało uśmiechem rozrzewnienia i łzą radości.

Zaczęło się przedstawienie.

Mały delfin (21), prześliczny, sześcioletni chłopczyk, cherubin złotowłosy, niebieskooki, siedział na kolanach matki, doskonale bawiąc się grą aktorów. W swojej naiwnej radości dziecięcej naśladował ich ruchy, powtarzał matce ich słowa, klaskał drobnymi rączętami.

W krzesłach, w lożach, na galerii były matki. Naiwna radość dziecka potrąciła o najtkliwsze, najdźwięczniejsze struny ich serc. Taki mały, taki śliczny, taki niewinny, a widział już tyle zła, doświadczył już tyle trwogi, bólu…

W krzesłach, w lożach, na galerii, zakwiliły łkania, zrazu ciche, tłumione, potem głośne, głośniejsze. Serca niewieście płakały, jak gdyby przeczuwały straszliwą poniewierkę, jaką nemezis dziejowa przeznaczyła dla tego ślicznego chłopczyka.

Królowa Maria Antonina objęła syna, całowała jego jasną główkę, tuliła ją do piersi. Łzy gorące, łzy gorzkie spadały na główkę dziecka.

Ona, królowa, dumna córka Marii Teresy (22), urodzona władczyni, daleko więcej, głębiej, boleśniej odczuła bezwzględność rewolucji od dobrotliwego króla. Była ona jeszcze tą samą, zawsze „najpiękniejszą księżniczką Europy”, której niezwykłą urodę witał niegdyś zachwycony Paryż burzliwym uwielbieniem, ale doświadczenia ostatnich lat starły z jej rysów żywe barwy młodości i zwiały z jej ust czarujący uśmiech wdzięku. Jej rzeźbione rysy zaostrzyły się, blask jej oczu przygasł, pogodę jej czoła zaczęły już mącić lekkie zmarszczki. Dumne serce córki Marii Teresy, która przyszła na świat z poczuciem władzy, zatruło się goryczą upokorzenia.

Król znów zaczął wierzyć w miłość narodu, a królowa dławiła się gorzkimi łzami. Znała ona lepiej od małżonka zmienność łaski ludu.

Na krzesłach siedział ze swoją żoną, ze śliczną Lucyllą Duplessis (23), Kamil Desmoulins, którego satyra głównie królową, „Austriaczkę”, obrała sobie za cel zjadliwych dowcipów i plugawych oszczerstw.

Nawet w tej uroczystej chwili, kiedy w ciepłym tchnieniu rozrzewnienia rozpłynęły się wszystkie wzajemne urazy: króla do narodu, narodu do króla, jego złośliwy, nieszlachetny talent nie przestał drwić z nieszczęścia królowej.

– Ta chuuuda miotła teeego gruuubego barana – jąkał się – wygląda jak zmokła kura po obfitym deszczu.

– O, panie Kamilu – strofowała go siedząca obok niego pani Danton. – Mógłby pan przynajmniej w takiej chwili nakazać milczenie swojemu obelżywemu dowcipowi.

– Dobrze jej tak, tej obcej, tej Austriaczce. Po co była taka pyszna? – bronił się Desmoulins.

– A pan, czy nie grzeszy pychą? Uderz się pan w piersi i posłuchaj, co tam mówi sumienie. Zazdrość i pycha każą panu obrzucać błotem wszystkich, którzy stoją ponad nami.

– Bo dlaczego stoją ponad nami, dlaczego nie jesteśmy im równi?

– A widzi pan?

Pani Danton, przystojna brunetka, kobieta z ludu, córka właściciela kiosku z lemoniadą, nie podzielała przekonań męża i jego przyjaciół, była wierną katoliczką i rojalistką.

Bawiło to jej męża.

– Dobrze ci tak – rzekł Danton do Desmoulinsa, śmiejąc się. – Nie rozprawiaj o polityce z kobietami.

– Cóż ty na to, Jerzy? – zapytał Desmoulins półgłosem.

– Na co?

– Na tę komedię. – Desmoulins wskazał oczami lożę królewską.

– Dzisiejsze „niech żyje!” zmieni się za kilka dni w „precz!”, gdy popracujemy trochę płucami i piórem. Musisz wrócić do roboty, Kamilku, a ja muszę żwawiej się ruszać. Widzę, że lud paryski nie jest jeszcze dostatecznie przygotowany do poparcia swojej własnej sprawy.

Orkiestra po pierwszym akcie znów grała Ou peut- on être mieux? – sala rozbrzmiewała znów okrzykami: „Niech żyje nasz dobry król!” – mały delfin posyłał publiczności do ust pocałunki, matki w lożach, na krzesłach, na galerii, ocierały łzy, łkając z cicha.

Był w teatrze także Armand Grandjean. Jego „ładna, dobra dusza” topniała w tej ciepłej atmosferze rozrzewnienia, miłości, zgody; wydzielały się z niej resztki nienawiści do rodziny królewskiej.

Przez dwa lata pił z gazet i gazetek rewolucyjnych i z mów klubowych truciznę nienawiści do wszystkiego, co przypominało dawny porządek. Każdy szlachcic, każdy ksiądz był w tych gazetkach i mowach „zdrajcą”, „złodziejem”, „zbrodniarzem”, królowa była „hieną”, król „Neronem”, „tygrysem”, „tyranem”.

Po raz pierwszy Armand widział króla z bliska w Zgromadzeniu Prawodawczym i ten „Neron, tygrys, tyran”, mówiący spokojnie, rozumnie, zrobił na nim wrażenie dobrego, uczciwego człowieka. Nie dostrzegł w jego łagodnych oczach, w jego życzliwie uśmiechniętych ustach, ani śladu pogardliwej pychy i despotycznych błysków. A dziś te ładne oczy zwilżyły się łzą. Tygrysy nie płaczą.

Kiedy Armand rozglądał się po sali, jego wzrok spotkał się nagle z dużymi, niebieskimi oczami, które uśmiechały się do niego. Serce jego zadrżało. Irena siedziała w loży z ojcem i z jakąś nieznaną mu panną.

Irena w Paryżu? Nic mu nie donosiła, że będzie w stolicy, chociaż pisała już do niego dwa razy z Perpignan. Chciał lecieć do niej na skrzydłach miłości, ale powstrzymał go chłodny, odpychający wzrok pana Legranda. Irena mówiła coś do niego oczami, wachlarzem, nie mógł jednak domyśleć się treści tych znaków.

Wieczorem, po teatrze zastał u siebie list: „Uciekliśmy z Castello Rossello – u nas niebezpiecznie… Jakobini i chłopi napadają domy właścicieli ziemskich. Będę mieszkała z panną de Gruissan na ulicy Świętego Jakuba, w klasztorze de Sainte Marie. Przyjdź do mnie za tydzień, po wyjeździe ojca. Irena”.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Dawniej: uczyniła obywatelami; uspołeczniła.

(2) Dawniej: ludzie pochodzący z niezamożnej szlachty lub z niższych warstw społecznych.

(3) Jean-François Goupilleau, znany jako Goupilleau de Fontenay (1753– 1823) – francuski prawnik i deputowany do Stanów Generalnych, członek Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego; wrogi wobec księży, szlachty i emigrantów.

(4) Wenus, także Wenera (wdzięk, urok) – w mitologii rzymskiej bogini miłości.

(5) François-Louis Suleau (1758–1792) – francuski rojalistyczny pamflecista, przeciwstawiał się nienawiści rewolucjonistów; zginął zmasakrowany przez tłum.

(6) (Łac.) ludu; plebsu; tłumu.

(7) Liber – w mitologii rzymskiej staroitalski bóg urodzaju i wina; utożsamiany z greckim Dionizosem.

(8) Hotel-Dieu – najstarszy paryski szpital wybudowany przez św. Landeryka z Paryża w roku 651; tu: dom obłąkanych.

(9) Donat Vosgien (zm. 1800) – francuski polityk, adwokat, sędzia, prezes administracji powiatowej, deputowany do Zgromadzenia Prawodawczego w latach 1791–1792.

(10) Jérôme Marie Champion de Cicé (1735–1810) – arcybiskup i polityk francuski, deputowany do Stanów Generalnych i Zgromadzenia Prawodawczego; autor projektu deklaracji służącej jako podstawa do Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela z 1789 roku.

(11) (Z łac.) bałwochwalstwa; ubóstwiania; oddawania czci boskiej idolom.

(12) Jean-Baptiste Louis Ducastel (1740–1799) – francuski polityk doby rewolucji francuskiej, deputowany do Zgromadzenia Prawodawczego w latach 1791–1792; syn cieśli.

(13) (Fr.) niech żyje król, niech żyje Jego Wysokość.

(14) Claude-Emmanuel Joseph Pierre, markiz Pastoret (1755–1840) – francuski prawnik, pisarz i polityk; członek Zgromadzenia Prawodawczego w latach 1791–1792.

(15) Ludwik XIV Wielki, zwany „Królem Słońce” (1638–1715) – król Francji i Nawarry w latach 1643–1715, syn Ludwika XIII (1601–1643) z dynastii Burbonów; pozostawił po sobie wielkie, zmodernizowane państwo o scentralizowanej, absolutystycznej władzy królewskiej.

(16) Elżbieta Filipina Maria Helena Burbon, zwana Madame Elisabeth (1764–1794) – księżniczka Francji, wielka mistrzyni lóż adopcyjnych (kobiecych) Francji, młodsza siostra Ludwika XVI, służebnica Boża; zgilotynowana.

(17) Comédie-Italienne, inaczej Théâtre italien de Paris – teatr założony na końcu XVII wieku w Paryżu; w przeciwieństwie do Comédie-Française oferował repertuar włoski; teatr istnieje do dziś.

(18) (Fr.) surowy; srogi; wymagający; poważny.

(19) Tu: nieubłagana, karząca sprawiedliwość.

(20) (Fr.) Gdzie może być lepiej niż we własnej rodzinie – pieśń rojalistów i nieoficjalny hymn Królestwa Francji po restauracji monarchii stworzony przez Jean-François Marmontela (1723–1799) w roku 1769 roku do muzyki André-Ernest-Modeste Grétry’ego (1741–1813).

(21) Tu: tytuł następcy tronu francuskiego.

(22) Maria Teresa Walburga Amalia Christina von Habsburg (1717–1780) – córka cesarza Karola VI Habsburga i księżniczki Elżbiety von Braunschweig- Wolfenbüttel, królowa Czech i Węgier, arcyksiężna Austrii, niekoronowana cesarzowa rzymska od roku 1745.

(23) Anne-Lucile-Philippe Desmoulins, z domu Laridon-Duplessis (1770–1794) – żona francuskiego rewolucjonisty i dziennikarza Camille’a Desmoulinsa, córka urzędnika francuskiego Ministerstwa Skarbu; zgilotynowana.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Jakobini.