Drzewo Życia. Rozdział dziesiąty

– Wkrótce będziemy w domu – powiedziała Helena. – Jesteśmy już blisko.

– Nie jestem zmęczony, matko. – Konstantyn potrząsnął głową.

Setnik Fawoniusz uśmiechnął się. On sam był śmiertelnie zmęczony, tak jak i wszyscy: pani, panicz, stary Rufus i nędzna garstka zebranych po drodze żołnierzy. Ale to była właściwa odpowiedź ucznia Marka Fawoniusza.

Prawdopodobnie był jedynym, któremu podobała się obecna sytuacja. Poprzednie lata były dość nudne, ale na pewno nie nudził się teraz.

Nie, nikt nie mógł narzekać na nudę. To było jak powrót do starych dobrych czasów – w powietrzu był ogień, żelazo i krew, i każdy musiał mieć oczy szeroko otwarte.

Szkoda, że nie mieli lepszych koni dla żołnierzy – ale żebrak nie może grymasić i, jak na kradzione, konie nie były takie najgorsze. Stary Rufus nie był w najlepszej formie – brak ćwiczeń, po prostu. Cóż, wróci do formy w ciągu paru tygodni – jeśli ich doczeka, co było trochę wątpliwe, jak zawsze w ciekawych czasach.

Obejrzał się.

– Dołączyć – warknął do tych na końcu małej kolumny. – Nie chcę maruderów. Weźcie się w garść ludzie – to łatwe.

Dołączyli bez entuzjazmu i Fawoniusz podjechał do Heleny.

– Czy mogę coś powiedzieć, pani?

Zbladła, zwracając ku niemu twarz.

– Tak, Fawoniuszu, co się stało?

Potężny setnik przełknął ślinę.

– Nauczyłem się czegoś wiele lat temu, pani – od wielkiego żołnierza. Na wojnie, podczas jazdy, nie myśl. Opróżnij umysł. To pomaga. Kiedy coś się dzieje, myśl normalnie. Ale pomiędzy zdarzeniami – nie. To nadweręża twoje siły.

Uśmiechnęła się blado.

– Dziękuję, Fawoniuszu. Postaram się o tym pamiętać. Skinął głową i pojechał dalej. Wiatr wiał w stronę lasu, a on czujnie wciągnął powietrze. Gdzieś na północnym zachodzie był ogień. Czas, by dotarli do Coel Castra. Szczęście, że większość drogi prowadziła przez las – nie ma nic gorszego niż jazda na otwartej przestrzeni, kiedy nie można walczyć.

Opróżnij umysł – to pomaga. Helena zadrżała. Nie mogła się uwolnić od widoku Durbowiksa potykającego się na schodach do domu, ze strzałą w gardle, wymiotującego krwią. Kiedy ją zobaczył, zawahał się i podjął wzruszającą próbę przyjęcia właściwej postawy. „Pani… może… byłoby… rozsądnie…” A potem zgiął się wpół i umarł, jak gdyby udzielenie rady swojej pani było zbyt dużym wysiłkiem.

Wbiegła do domu, wołając o pomoc, i szukała Konstantyna, który miał właśnie zajęcia z Fawoniuszem. Zachowała niewyraźny obraz tego, co działo się potem: służba zbiegła się zewsząd, pojawił się Rufus uzbrojony w długi kuchenny nóż, co niezmiernie rozbawiło Fawoniusza…

A potem przyszedł Allektus z sześcioma mężczyznami. Stanął nagle w tylnym wejściu, uśmiechnięty i bardzo uprzejmy. Wygłosił do niej krótką mowę, ale z jego sposobu mówienia jasno wynikało, że jest skierowana do nich wszystkich. Żyjemy w wielkich czasach, powiedział, a w wielkich czasach rodzą się wielcy przywódcy. Wielki Karauzjusz wylądował w Brytanii ze stoma tysiącami mężczyzn. Zajął Londinium bez oporu, co było szczęśliwe dla Londinium, ponieważ opór przeciw Karauzjuszowi oznaczał pewną śmierć.

Mówił dalej o tym, kim jest ów wielki Karauzjusz, i jak uczynił Brytanię niezależną od Rzymu wyspą wolności i obfitości. Zakończył dość pompatycznie, że jest dumny, mogąc oznajmić tak dobrą nowinę.

Widziała, że dwaj z jego ludzi byli łucznikami, i że strzały w ich kołczanach miały czerwone pióra. Strzała z czerwonym piórem przeszyła gardło biednego Durbowiksa.

Konstantyn słuchał z szeroko otwartymi oczami, a ona wyczuwała jego narastającą niecierpliwość. Kiedy Allektus przerwał, krzyknął chłopięcym głosem: „Co powie na to ojciec?”. A Fawoniusz położył wielką rękę na jego ramieniu i szepnął: „Zaczekaj, żołnierzu”.

Weszła do domu – służba pozostała zbita w gromadę w ogrodzie – i będąc sam na sam z Allektusem wypowiedziała swoje zdanie.

– To bunt przeciw cesarzowi, Allektusie. Ty i twoi wspólnicy zapłacicie za to.

Parsknął tym swoim nienawistnym śmiechem i odpowiedział:

– Znam tylko jednego cesarza: Karauzjusza. Jest największym człowiekiem swoich czasów. Maksymian i Dioklecjan to przy nim zera.

– Mówiłeś o wspaniałych czasach – zadrwiła. – Sądzę, że już się zaczęły. Jeden z twoich ludzi zamordował mojego służącego.

Allektus grzecznie przeprosił. To była godna pożałowania pomyłka. Kraj nie jest teraz bezpieczny – część cesarskich żołnierzy stała się maruderami i grabieżcami, i należało ich powstrzymać. Aktywność po walce bywa niebezpieczna i niewinny człowiek może czasami zapłacić za winy innych. Zapewnił ją, że ona i jej domownicy są całkowicie bezpieczni, dopóki będą posłuszni nowej władzy. On ze swojej strony zrobi wszystko, co w jego mocy, by uczynić jej życie w miarę przyjemnym. Przecież już miała powód, by być mu wdzięczna za to, że bezpiecznie usunął z drogi jej męża i w samą porę…

Mówił to z zuchwałym uśmiechem, po którym nastąpił jeszcze bardziej zuchwały czyn. Uderzyła go w twarz, a on zaklął i przyskoczył do niej. Widziała z bliska jego nienawistną twarz, czuła oddech, zdarł suknię z jej ramienia.

Walczyła z całych sił, ale szczęśliwie wystrzeliła znikąd ogromna pięść i odciągnęła go od niej.

– O nie, ty nie – powiedział setnik Marek Fawoniusz Facilis i uderzył Allektusa w twarz, a potem jeszcze raz i jeszcze.

Prefekt zdołał wyciągnąć miecz.

– Świetnie – zakpił Marek Fawoniusz. – Teraz zabawimy się we dwóch. – Też wyciągnął broń, a Helena spostrzegła, że nie był to tępy miecz, którego używał podczas ćwiczeń z Konstantynem. Musiał mieć czas, by pójść i przynieść go z arsenału.

Allektus w międzyczasie zwoływał głośno swoich ludzi.

– Nie trudź się – poradził mu Fawoniusz. – Już ktoś się nimi zajął. Jesteśmy tylko we dwóch – to na pewno bardziej ci się spodoba. Miecze i żadnych tarcz – to łatwe.

Helena słyszała gniew przebijający przez kpiący głos setnika.

– Każę cię za to obedrzeć ze skóry! – wrzasnął Allektus.

– Czemu nie zrobisz tego sam? – zapytał Fawoniusz. – Jestem tutaj. Bierz się do dzieła! – I natarł na cofającego się przeciwnika, zadając mu cios za ciosem.

W tej samej chwili do pokoju wszedł Konstantyn. Na policzku miał smugę krwi i wymachiwał sztyletem.

Fawoniusz dostrzegł go kątem oka.

– Uważaj, synku. Nie wtrącaj się. Czy tamtych sześciu zostało zabezpieczonych?

– Tak – wysapał Konstantyn. – Mówię ci, daj mi wziąć w tym udział, proszę…

Fawoniusz roześmiał się.

– To byłby dla niego zbyt wielki zaszczyt, synku. Ja zajmę się tym szczurem.

Zrobił wypad, odskoczył, znów wypad – i na rękawie tuniki prefekta pojawiła się ciemna, wilgotna plama, tuż pod pierwszym naramiennikiem. To było lewe ramię, lecz Allektus odruchowo zbliżył do niego uzbrojoną rękę, a Fawoniusz ruchem szybkim jak błyskawica pchnął go w twarz. Trafił w czoło i twarz prefekta zmieniła się natychmiast w krwawą maskę. Wypuścił miecz i upadł, uderzając o twardą posadzkę.

– I o to chodziło – stwierdził Fawonusz z niemałą satysfakcją. Zwracając się do Konstantyna, dodał: – Mam nadzieję, że widziałeś, jak lekko schylił głowę, by przyjąć cios na hełm, ale ja wziąłem to pod uwagę.

Potem rzekł do Heleny:

– Przepraszam za bałagan w pokoju, pani…

– Dziękuję ci, Fawoniuszu – odpowiedziała.

I w ten sposób pierwszy atak sił Karauzjusza został odparty w willi nieobecnego dowódcy południowej Brytanii.

W ogrodzie znaleźli większość niewolników – około dwudziestu – w wojowniczym nastroju. Sześciu ludzi Allektusa zostało związanych i zakneblowanych, a Rufus stał przed nimi z długim kuchennym nożem, objaśniając szczegółowo, co zamierza im zrobić.

– Nie znacie tego kraju – mówił pogardliwym tonem. – Dopiero tu przyjechaliście. Ja spędziłem w nim praktycznie całe życie. To bardzo humanitarny kraj, jeśli chcecie wiedzieć, i szczególnie lubiący psy. Nie takie, jakimi wy jesteście, drodzy przyjaciele, tylko lepsze, prawdziwe psy. I codziennie dajemy im na śniadanie wyborne siekane mięso. Wyglądacie na dobrze odżywionych, przyjaciele, i…

Zobaczył idących ku niemu Helenę i Fawoniusza, więc przerwał i zasalutował kuchennym nożem.

– Sześciu więźniów pod strażą, pani – zameldował.

– Nie powalczyli sobie za wiele – wyjaśnił Fawoniusz. – To naprawdę nie ich wina. Było nas dla nich zbyt wielu. Dwóch naszych ludzi ma kilka zadraśnięć, to wszystko. Czy mamy ich zamknąć w piwnicy, pani?

Zgodziła się, a Rufus wykonał polecenie z pomocą kilkunastu niewolników.

Zapanował nastrój triumfu, ale nie miał trwać zbyt długo. Nadeszła wiadomość od trybuna Waleriusza. Po drodze strzelano pięć razy do posłańca, ale upierał się, by od razu wracać. List był krótki:

Połowa moich ludzi przeszła na stronę buntowników, reszta wkrótce pójdzie w ich ślady. Usilnie radzę, byście jechali na północ i oddali się pod ochronę legata Kurio. Spieszcie się. Londinium zostało już zajęte przez wroga. Jeśli znów zobaczycie legata Konstancjusza, powiedzcie mu, że poddałem się tylko śmierci, nie Karauzjuszowi.

Niech bogowie będą z wami.

Gajusz Waleriusz

Biedny mały Waleriusz, taki dumny ze swojego pierwszego dowództwa!

List nadszedł wieczorem. Od strony Londinium zbliżała się czerwona łuna. Waleriusz miał rację. Nie było czasu do stracenia. Allektus był prawdopodobnie kimś ważnym dla tych ludzi. Będą go szukać. Nie umarł. Fawoniusz powiedział jej, że stracił dużo krwi, ale wciąż żył i miał szanse wyzdrowieć.

– Wyjedziemy od razu – powiedziała. – Ale nie jadę na północ – pojadę do mojego ojca. Każ osiodłać konie, Fawoniuszu. Będziemy potrzebowali parę koców, trochę jedzenia i oczywiście broń, ale nic więcej. Dam pieniądze niewolnikom i niech idą, dokąd chcą. Nie mogą ich tu znaleźć po tym, co zrobili ludziom Allektusa.

Setnik skinął głową.

– Jesteś mądrą kobietą, pani. Myślę jednak, jeśli pozwolisz mi coś doradzić, że moglibyśmy wziąć starego Rufusa. Jest dobrym żołnierzem.

Kiwnęła głową na znak zgody, a setnik szybko się oddalił. Poszła do swoich pokoi, otworzyła ciężkie żelazne skrzynie, w których trzymała pieniądze i biżuterię, napełniła ich zawartością skórzaną sakiewkę i odprawiła służące mimo ich rozpaczliwych błagań.

– Beze mnie będziecie znacznie bezpieczniejsze – powiedziała. – Tu macie pieniądze przynajmniej na roczne utrzymanie, weźcie je i idźcie do Londinium lub Verulam. Nie sądzę, by ktoś zrobił wam krzywdę. Jestem żoną legata cesarskiego… może będą chcieli wziąć mnie na zakładniczkę. Idźcie, dziewczęta – któregoś dnia znów się spotkamy. To nie może trwać długo. Rzym upomni się o swoje.

W pół godziny później wyruszyli – ona, Konstancjusz, Fawoniusz i Rufus, który prowadził dodatkowego konia, obładowanego kocami, jedzeniem i paroma innymi niezbędnymi rzeczami. Była noc, a oni znali drogi – to była dobra sposobność, by się przebić. Wróg skoncentruje się pewnie na większych miastach i ważnych skrzyżowaniach dróg. Musieli więc tylko trzymać się z dala od miast i jak najczęściej używać skrótów.

Tuż przed Trinovante natknęli się na dwunastu żołnierzy, którzy ocaleli z ostrej potyczki w pobliżu ujścia Tamesis. Większość z nich stanowili żołnierze Dwudziestego Legionu – znali i Fawoniusza, i Rufusa, więc zgotowali im entuzjastyczne powitanie. Fawoniusz powiedział im:

– Słuchajcie, chłopcy, nie ma wątpliwości, że ten zbrodniarz ma teraz nad nami przewagę. Dlatego zostaniecie prawdopodobnie zabici, jeśli się do nas przyłączycie, tak w ciągu czterech do pięciu tygodni. Możecie, oczywiście, przejść na ich stronę – w takim wypadku pozostaniecie zapewne przy życiu, nim cesarz znów nie przejmie tych terenów. Potem z pewnością zostaniecie zabici. Co zatem wolicie? Zginąć na pewno czy prawdopodobnie? Wybierzcie sami.

Postanowili pozostać wierni cesarzowi. Mieli zresztą krew do pomszczenia. Fawoniusz zachichotał.

– Nie jesteście nawet w połowie tacy głupi, jak myślałem, chłopcy. Teraz wujek Fawoniusz pójdzie zwinąć dla was parę koni. To łatwe.

Fawoniusz był znakomitym koniokradem. Udało mu się ukraść dwanaście koni w ciągu trzech godzin.

Teraz jechali przez lasy Trinovantu i wkrótce mieli się znaleźć w Coel Castra – jeżeli jeszcze istniał.

– Matko…

– Tak, Konstantynie.

– Jak myślisz, kiedy przyjedzie ojciec i ich wypędzi?

– Nie wiem, Konstantynie, ale przyjedzie na pewno.

Chłopiec popatrzył na nią.

– Oczywiście, że tak – przytaknął żarliwie. – Ale kiedy? Czy myślisz, że za kilka miesięcy?

– To może nawet potrwać dłużej, Konstantynie. Nie wiem.

Jechali w milczeniu. Tak, to mogło potrwać dłużej niż kilka miesięcy, ponieważ Konstancjusz był w Rzymie, z cesarzem, a kto mógł wiedzieć, co zadecyduje cesarz? Mógł wysłać innego generała – a nawet obarczyć Konstancjusza odpowiedzialnością za to, co się stało. Nie dało się tego przewidzieć. Jedno było pewne: w tej chwili ani Konstancjusz, ani cesarz nie mieli pojęcia o tym, co dzieje się w Brytanii…

Krzewy janowca. Sosny. Za godzinę zajdzie słońce.

Ona jednak znała grupę drzew w oddali – znała ją przez całe swoje życie. To były dęby – ulubione drzewa ojca. A po drugiej stronie znajdował się wielki kamień o szczególnym kształcie i barwie – nawet ojciec nie wiedział, skąd się tam wziął. To był jednak jego ulubiony kamień i ulubiony las.

Czy między drzewami mignęło coś białego?

Fawoniusz, jadący na czele kolumny, podniósł głowę i popatrzył przed siebie. Wszyscy się zatrzymali. Tylko Helena pojechała dalej, dając Konstantynowi znak, by do niej dołączył.

– Tam ktoś siedzi – szepnął Fawoniusz.

Kiwnęła tylko głową i wjechała na polanę, wokół której dęby stały jak strażnicy.

– Witaj, córko. Witaj, dziecko – powiedział król Coel.

Hilary, przykucnięty obok, wstał i ukłonił się.

Helena zsunęła się z siodła i pobiegła do ojca.

– Już dobrze – powiedział stary człowiek, gdy wtuliła się w niego, wypłakując serce. – Przybywasz w samą porę. Niech chłopiec też do mnie podejdzie. Hilary, zaprowadź oficera i jego ludzi do domu i daj im jeść i pić. Potem wróć po nas i przyprowadź ze sobą muzyków – i jeden z tych małych wozów. Będziemy zmęczeni.

Konstantyn potrząsnął głową. Nie podobało mu się, że matka płacze jak małe dziecko. Kobiety łatwo wybuchały płaczem, choć jego matka zwykle tego nie robiła. I nie mógł zrozumieć, że dziadek powiedział „oficera i jego ludzi”, choć Fawoniusza i żołnierzy nie było w zasięgu jego wzroku. Siedział odwrócony do nich plecami, a nawet gdyby się odwrócił, nie dojrzałby ich zza wielkich drzew.

Podjechali dopiero teraz i Hilary, skinąwszy chłopcu przyjaźnie głową, podszedł do Fawoniusza. Konstantyn zeskoczył z konia i zbliżył się niespiesznym krokiem do dziadka. Król Coel ściągnął nieco krzaczaste siwe brwi.

– Usiądź, chłopcze – tutaj, na mchu.

Posłuchał, składając najpierw nieśmiały pocałunek na pomarszczonym policzku starca, suchym jak stary pergamin. Zobaczył Hilarego, prowadzącego konia Fawoniusza przez polanę. Rufus i żołnierze poszli za nim gęsiego. Zostali sami.

Czując dotknięcie ręki króla na głowie, Helena uspokoiła się.

– Wiesz, co się stało, ojcze – szepnęła. – Na pewno wiesz. Kiedy to się skończy? Co mamy robić?

– Najeźdźcy przychodzą i odchodzą – odrzekł król Coel. – Tylko przesłanie jest wieczne.

Spojrzała na niego w nagłym przypływie strachu.

– Ale Rzym… Rzym na pewno nie odejdzie… na dobre?

Usłyszała tak dobrze znany jej chichot.

– Pamiętam czasy, kiedy miałaś nadzieję, że tak się stanie, Elen – ty też?

– Byłam wtedy dzieckiem.

– Wciąż jesteś dzieckiem, Elen. Niewiele się nauczyłaś. Wkrótce nauczysz się więcej.

Dużo się nauczyłam, pomyślała. Tu, w tym samym miejscu, siedząc u jego stóp tak, jak siedziała teraz, snuła swoje marzenie o Zenobii i osobistej władzy, a on się uśmiechał. I powiedział jej, że nie będzie rządzić, jeżeli chce być jak Zenobia. Ale teraz, kiedy chciała władzy dla Konstancjusza, on stracił swoją moc i zostawił ją bezbronną. Czy samo jej życzenie wystarczyło, by spowodować porażkę? „Uspokój umysł – jak inaczej usłyszysz głos swego serca?” Ale jej serce przemówiło. Kochała męża. Chciała dla niego władzy, ponieważ go kochała…

„Czy jesteś ze sobą szczera, Elen?”

Nie wypowiedział tych słów, ale czuła, że tak myśli, i ta myśl zawiera już odpowiedź.

– Kocham go, ojcze – powiedziała z mocą. – Kocham go.

– On myśli o tobie… teraz – odparł król. – Ale może nie zawsze będzie o tobie myślał. Jeśli go kochasz, kochaj go ze wszystkich sił. To ciebie też uczyni silną. Kochaj go tam, gdzie nie potrafisz go zrozumieć. Kochaj go ponad smutek i rozczarowanie. To przyniesie owoce, kiedy nadejdzie czas. Niech miłość będzie silniejsza od dumy – nie zapomnij o tym. Niech miłość będzie silniejsza od dumy, kiedy nadejdzie czas.

Nie rozumiała tego, ale wyczuła ukryte ostrzeżenie, mroczny cień rzeczy, które miały nadejść, i głęboko westchnęła.

– Co mam robić, ojcze? Czy mogę zostać z tobą? Czy to będzie bezpieczne dla chłopca?

– Nie, Elen, nie możesz zostać. Ja też nie, choć nie pójdziemy tą samą drogą.

Znów podniosła na niego wzrok.

– Ale dlaczego nie, ojcze? My na pewno…

Urwała. Zobaczyła jego twarz i chociaż się uśmiechał, wiedziała, że jego dni, a może nawet godziny, są policzone.

– Ojcze…

– Spokojnie, dziecko. Jestem szczęśliwym starym człowiekiem. Nie chciałabyś zniszczyć mojego szczęścia, prawda? Teraz posłuchaj: cokolwiek zrobisz – a znam twoje dumne serce i twoją wierność – nie pozwól, by mój naród cierpiał. Nie podburzaj go, by stawił opór najeźdźcy. Na to jest za wcześnie. Nawet Rzym potrzebuje czasu, by zbudować flotę. Niech ta burza przejdzie nad ich głowami jak nad polem pszenicy. Najeźdźcy przychodzą i odchodzą. Tylko przesłanie jest wieczne. Wkrótce je zrozumiem. Obiecaj mi, że nie pozwolisz mojemu narodowi cierpieć.

– Obiecuję – szepnęła.

Pokiwał głową.

– To dobrze. Nie mogę cię prosić, byś kłaniała się najeźdźcy. Jesteś winna wierność swojemu mężowi i Rzymowi. Nie mogę dać ci armii swoich ludzi, ale mogę dać ci większy dar – umysł niespotykanego rodzaju. Mój służący Hilary zostanie teraz twoim sługą. Żaden król nie dał swemu dziecku lepszego dziedzictwa. Zaufaj mu tak, jak ufałaś mi.

– Na pewno, ojcze. Lubię Hilarego.

Stary król znów zachichotał.

– Hilary jest mądry jak na swój młody wiek. Będzie tym, czym nie może być ten silny setnik. Idź na północ – ale nie przekraczaj Wielkiego Muru. Nie masz tam przyjaciół, Rzym już tego dopilnował. Na północy są lasy – a las jest dobry dla córki króla Coela. Las to drzewo, drzewo życia, Elen – choć nie to drzewo życia. Drzewo życia nie wyrosło w naszych lasach.

Znowu to samo – nie potrafił widocznie uciec od swej ulubionej opowieści.

– Drzewo, Elen, drzewo. Drzewa ochronią cię przed twoimi wrogami. Na drewnianych statkach przybędzie też zemsta, i radość, i smutek. Kiedy on się rodził… – sękata starcza dłoń głaskała ciemne włosy chłopca – pamiętasz, Elen? Powiedziałem, żebyś położyła się na drewnie, prawda? A z niego skoczyłaś do zwycięstwa. Istnieje silna więź, córko, między tobą i chłopcem… silniejsza niż krew… silniejsza nawet niż matczyna miłość, o której poeci mówią, że jest największą siłą na ziemi. Ty i on… razem znajdziecie Drzewo Życia… tak, samo żywe drzewo…

Jego głos stał się niemal niesłyszalny. I jak często zdarzało się wcześniej, zasnął. Jego oddech, choć słaby, był regularny.

Oczy Heleny spoczęły na Konstantynie. Chłopiec też usnął, zmęczony długą jazdą. Uśmiechnęła się współczująco i dalej siedziała zupełnie nieruchomo, żeby nie obudzić ani dziadka, ani wnuka. Oni wszyscy są zmęczeni… zmęczeni i słabi, pomyślała. Muszę być silna dla nich.

Sama przyroda wokół niej znieruchomiała. Przez chwilę zdawało się jej, że widzi głowę jelenia między drzewami, ale pewnie się pomyliła. Zaczynało się ściemniać…

Wtedy usłyszała muzykę. Zdawała się dochodzić z bardzo daleka, krótkie, urywane nuty, potem mała kadencja – i znów krótkie, urywane nuty. Skrzypkowie ojca, pomyślała. Przez wyspę przetoczyła się wojna, mężczyźni zostali zabici, domy spalone do fundamentów, ale król Coel wezwał swoich skrzypków.

Nigdy wcześniej nie czuła się bardziej oddalona od ojca. To nie była pora na starczą mądrość, rozważne powstrzymanie się od działania – to była godzina walki. Już żałowała danej ojcu obietnicy, że nie będzie podburzać mieszkańców Trinovante. I nie przybyła tutaj, by usłyszeć po raz tysięczny opowieść o drzewie życia…

Teraz ich zobaczyła. Hilary szedł na przedzie, za nim trzech muzyków i mały wóz ciągnięty przez podkutego konia. Muzycy przestali grać.

Zobaczyła spojrzenie Hilarego, pełne głębokiego niepokoju. Prześliznęło się po niej i nie znalazło chyba pocieszenia w spokojnym oddechu starego króla. Potem spojrzał na nią i na Konstantyna. Przyklęknął i dotknął ramienia chłopca, którego to nie obudziło. Wziął go na ręce z matczyną niemal czułością. Poszła za nim powoli i zobaczyła, jak układa jej syna na posłaniu z miękkich koców wyścielających wóz.

Powoził nim stary zasuszony Gullo. Miał już ponad osiemdziesiąt lat i uśmiechnął się do niej bezzębnymi ustami. Poczciwy stary Gullo.

Hilary odwrócił się i jego uśmiech ogrzał jej serce. Potem wrócił do króla. Przystanął nagle i zobaczyła, jak tężeje mu twarz. Pochylił głowę; lekko drżały mu ręce.

Spojrzała na niego, a potem gwałtownie odwróciła wzrok…

Król Coel siedział tak jak przedtem na swoim ulubionym kamieniu. Jego twarz była jednak bladoszara i wiedziała już, że nie żyje.

Minęła cała wieczność… Nikt się nie poruszył. Wszystkie sny dobiegły kresu. Nawet słońce się ukryło. Przerażający bezruch przyrody dławił wszystkie uczucia – nie pozostawiając nawet wyrzutów sumienia. Stała tak i stała…

Głęboki jęk kazał jej odwrócić głowę w stronę wozu. To był stary Gullo, wciąż trzymający wodze – po jego drobnej zasuszonej twarzy płynęły strumieniem łzy.

Dała muzykom znak ręką.

– Grajcie – rzekła głosem, który nie należał do niej.

I zagrali Pieśń Królewską, starą jak ludzka pamięć. Król wrócił do domu z podróży – z długiej, długiej podróży przez swój wesoły kraj – król wrócił do domu z podróży…

Kiedy pieśń zakończyła się wysoką, triumfalną nutą, Hilary zbliżył się wreszcie do świętego kamienia i schylając się, podniósł ciało, od którego uwolnił się król, i zaniósł je tak, jak królewskiego wnuka.

Muzycy poszli za nim, a ich śladami stąpał ciężki koń, ciągnący wózek ze śpiącym chłopcem. Z tyłu szła przez polanę Helena, sama. Nie mogła myśleć, czuła tylko tępy, jałowy ból. Brytania upadła.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Drzewo Życia.