Czterech niewinnych złoczyńców. Rozdział trzynasty

Dwa tygodnie później Walter Windrush chodził po swoim ulubionym ogrodzie, uśmiechając się i paląc, jak gdyby nic się nie stało. Palił małego papierosa w bardzo długiej cygarniczce, rzeczywiście jak gdyby nic się nie stało. To była bowiem prawdziwa tajemnica Waltera Windrusha, której ani medyczni, ani prawni eksperci nie mieli najmniejszych szans zgłębić. To był prawdziwy sekret, którego nie miał nigdy odkryć żaden detektyw.

W oczach swoich najbliższych stał się potworem; został przedstawiony własnemu dziecku jako szympans i gadatliwy maniak; mówiono też o nim jako o bezlitosnym i cierpliwym zabójcy, planującym przez całe życie ukrycie zbrodni; jego imię zszargano; przeszedł wszelkie poniżające i straszne doświadczenia; dowiedział się, że jego ulubiony prywatny raj był sceną morderstwa i że jego znajomy był w stanie uwierzyć w jego winę; znalazł się w zakładzie dla obłąkanych; znalazł się blisko szubienicy. Ale wszystko to znaczyło dla niego mniej niż kształt wielkiej kolorowej porannej chmury, która nadciągnęła ze wschodu lub to, że ptaki zaczęły śpiewać wśród gałęzi tragicznego drzewa. Niektórzy powiedzieliby, że jego charakter był zbyt płytki na takie tragedie. Niektórzy, patrzący głębiej, mogliby powiedzieć, że był zbyt głęboki. Ale tą głęboką beztroską żył i w niej chodził, jak gdyby w innym świecie. Możliwe, że inspektor Brandon nie do końca zrozumiał potwora zwanego geniuszem.

Te mroczne wspomnienia rzeczywiście wstrząsnęły znacznie bardziej człowiekiem zdroworozsądkowym. Po chwili do spacerującego Windrusha przyłączył się jego młody znajomy lekarz, ale w porównaniu z nim wyglądał na ponurego i zakłopotanego, tak bardzo, że artysta zaczął z niego żartować.

– Chyba powinienem się tego wstydzić, jak wszystkiego innego – powiedział doktor Judson ze swoją dawną posępną szczerością – ale przyznaję, że nie pojmuję, jak może pan krążyć po tym miejscu.

– Mój drogi, i pomyśleć, że to pan jest chłodnym i racjonalnym człowiekiem nauki – powiedział wesoło Windrush. – W jakich pan tkwi przesądach! W jakiej średniowiecznej ciemności chodzi pan przez całe życie! Ja jestem tylko biednym, niepraktycznym, poetyckim marzycielem, ale zapewniam pana, że chodzę w świetle dnia. Tak naprawdę nigdy nie przestałem w nim chodzić, nawet wtedy, kiedy umieścił mnie pan na dzień czy dwa w tym sympatycznym sanatorium. Byłem tam całkiem szczęśliwy; a co do przebywających tam szaleńców, to doszedłem do wniosku, że mają raczej więcej rozsądku niż moi znajomi na wolności.

– Nie ma co ciągle do tego wracać – westchnął Judson. – Nie będę przepraszał za to, że uważałem pana za szaleńca, bo nigdy tak nie myślałem. Ale załóżmy, że delikatność każe mi przeprosić za to, że uważałem pana za mordercę. Ale są mordercy i mordercy; wiedziałem tylko, że znalazłem zamordowanego człowieka, którego ukrył pan w swoim ogrodzie. Nie wiedziałem, jak bardzo został pan sprowokowany albo jak dalece mógłby być usprawiedliwiony. Z tego co słyszę o nieodżałowanej pamięci panu Morsie, był to człowiek, za którym nikt nie będzie tęsknić. Ale wiedziałem, że Wilmot to detektyw i że myszkował koło drzewa, co oznaczało, że będzie pan dość szybko aresztowany. Musiałem sam dość szybko działać; zazwyczaj w ogóle działam o wiele za szybko. Wniosek o stwierdzenie niepoczytalności po aresztowaniu jest zawsze mało przekonujący, zwłaszcza jeśli to nieprawda. Ale gdyby był pan wcześniej uznany za chorego umysłowo, nie mógłby pan nawet być aresztowany. W ciągu około pięciu minut musiałem wynaleźć jakąś zmyśloną chorobę, całkiem z sufitu. Jakoś złożyłem do wszystko do kupy, trochę z tej naszej rozmowy o oburęczności, a trochę z tych starych bzdur Doone’a o antropoidach. Dołożyłem je częściowo dlatego, że przewidywałem, że trzeba będzie jakoś pozyskać Doone’a, a częściowo dlatego, że bardzo dobrze pasowały do tej historii o drzewie. Ale nawet teraz wzdrygam się na myśl o potwornościach, które wymyśliłem, chociaż to potworności, które nigdy się nie zdarzyły. Ale co musi myśleć człowiek o potwornościach, które się zdarzyły?

– A pan co o nich myśli? – spytał wesoło artysta.

– Myślę, że tego miejsca trzeba by unikać jak zarazy – odparł Judson.

– Ptaki siadają na drzewie – powiedział Windrush – jak gdyby to było ramię świętego Franciszka.

Zapadło milczenie, które przerwał zamyślony Judson.

– Ostatecznie, to bardzo niezwykłe, że mieszkał pan sam na sam z tym drzewem przez dwadzieścia lat i nigdy pan nie odkrył, co było w środku. Wiem, że ciało rozłożyło się dość szybko, bo strumień przyspieszył rozkład, ale przecież mógł je pan w każdej chwili zobaczyć.

Walter Windrush spojrzał na niego uważnie szczerymi i szklistymi oczami.

– Nigdy nawet nie dotknąłem drzewa – powiedział. – Nigdy nawet do niego nie podszedłem na dwa metry.

Coś w jego zachowaniu podpowiedziało młodzieńcowi, że znaleźli się blisko samej istoty dziwactwa Windrusha; Judson milczał, a artysta ciągnął dalej:

– Mówicie nam wiele o ewolucji i powstaniu człowieka. Wy naukowcy jesteście oczywiście bardzo wyniośli i nie ma w was nic legendarnego. Nie wierzycie w rajski ogród. Nie wierzycie w Adama i Ewę. Przede wszystkim, nie wierzycie w zakazane drzewo.

Doktor pokręcił głową z półżartobliwą dezaprobatą, ale tamten kontynuował z tym samym poważnym i nieruchomym spojrzeniem.

– Ale ja mówię panu, niech pan zawsze ma w swoim ogrodzie zakazane drzewo. Niech pan zawsze ma w swoim ogrodzie coś, czego nie może pan dotykać. To jest sekret wiecznej młodości i szczęścia. Nigdy nie było tak prawdziwej opowieści jak ta, którą nazywa pan bajką. Ale pan chce ewoluować, badać i jeść z drzewa poznania, ale co z tego wynika?

– Całkiem sporo rzeczy, które wcale nie są takie złe – odpowiedział defensywnie lekarz.

– Przyjacielu – powiedział poeta. – Kiedyś zapytał mnie pan, jaki jest pożytek z mojego drzewa. Powiedziałem panu, że nie chcę, żeby był z niego jakiś pożytek. Czy się myliłem? Przyniosło mi tylko dobro, ponieważ było dla mnie bezużyteczne. A co przyniosło tym, dla których było użyteczne? Co dostali ci, którzy sięgnęli, wzorem tego pradawnego szaleństwa, po owoc z drzewa? Było użyteczne dla Duveena, Doone’a czy jak on tam się nazywał; i jaki zebrał z niego owoc oprócz grzechu i śmierci? Przyniosło mu morderstwo i samobójstwo; dzisiaj rano powiedzieli mi, że się otruł, zostawiając list, w którym przyznał się do zamordowania Morse’a. W pewnym sensie było oczywiście użyteczne dla Wilmota; ale co nawet Wilmot i Brandon uzyskali, oprócz strasznego obowiązku zaciągnięcia bliźniego pod szubienicę? Było użyteczne dla pana, kiedy potrzebował wymyślić jakiś bezsensowny koszmar, żeby zamknąć mnie na całe życie i przerazić moją rodzinę. Jednak to był koszmar, który wciąż chyba pana trochę prześladuje. Ale powtarzam, że dla mnie drzewo było bezużyteczne; a ja wciąż chodzę w świetle dnia.

Gdy tamten jeszcze mówił, Judson zobaczył, jak Enid Windrush wychodzi z cienia rzucanego przez dom na oświetlony słońcem trawnik. Coś w złotej równowadze jej figury, w jej zarumienionej twarzy i płomienistych promiennych włosach sprawiło, że wyglądała jak z alegorycznego przedstawienia świtu. Poruszała się szybko, a jej ruchy miały w sobie zawsze wspaniałą, łagodną krągłość nieświadomych sił, spadających wód i wiatru. Zapewne to podobieństwo z niemal kosmicznym sensem toczącej się rozmowy uderzyło poetę, który powiedział jakby mimochodem:

– Enid, właśnie znowu zachwalałem swoją starą posiadłość. Skromnie porównywałem swój własny ogród do rajskiego ogrodu. Ale nie ma sensu rozmawiać z tym biednym materialistycznym młodzieńcem. On nie wierzy w Adama i Ewę ani w to, o czym opowiadają nam w niedziele.

Młodzieniec nie odezwał się; w tym momencie był całkowicie zajęty patrzeniem.

– Nie wiem, czy tu są jakieś węże – powiedziała ze śmiechem.

– Niektórzy z nas – odparł Judson – znajdowali się stanie delirium, w którym widzi się węże. Ale myślę, że wszyscy już wyzdrowieliśmy i możemy zobaczyć inne rzeczy.

– Pewnie powie pan – odezwał się rozmarzonym głosem Windrush – że przeszliśmy ewolucję, wkroczyliśmy na wyższy poziom i widzimy coś sympatyczniejszego. Proszę mnie źle nie zrozumieć; nie przeszkadza mi, że ktoś ewoluuje, jeśli robi to po cichu, po dżentelmeńsku i bez tego całego zamieszania. Nie przejąłbym się zbytnio, gdybyśmy zaczęli od wspinania się na drzewa. Ale wciąż myślę, że nawet małpy postąpiłyby mądrze, gdyby pozostawiły jedno drzewo jako tabu; jedno święte drzewo, na które by się nie wspinały. Ale ewolucja oznacza tylko, że… a niech to licho, zgasł mi papieros. Chyba od tej pory muszę palić w bibliotece.

– Dlaczego „od tej pory”?

Nie usłyszeli jego odpowiedzi, ale odchodząc, powiedział:

– Bo to jest rajski ogród.

Pomiędzy ich dwojgiem stojących naprzeciw siebie na trawniku zapadło nagłe milczenie. Po chwili Judson podszedł do dziewczyny i zwracając się do niej z wielką powagą, rzekł:

– Pod jednym względem twój ojciec nie docenia mojej ortodoksji.

Ona uśmiechnęła się nieco poważniej, pytając go, dlaczego tak twierdzi.

– Ponieważ wierzę w Adama i Ewę – odpowiedział człowiek nauki i nagle chwycił ją za obie ręce.

Pozwoliła mu na to, wciąż wpatrując się w niego w całkowitym bezruchu i skupieniu. Tylko jej oczy się odmieniły.

– Ja wierzę w Adama – powiedziała – chociaż byłam kiedyś całkiem mocno przekonana, że jest wężem.

– Ja nigdy nie myślałem, że jesteś wężem – odparł tym samym nowym tonem zadumy, który był niemal mistyczny. – Ale myślałem, że jesteś aniołem z ognistym mieczem.

– Odrzuciłam miecz – powiedziała Enid Windrush.

– I został tylko anioł – odpowiedział, a ona odparła:

– Została tylko kobieta.

Na czubku niegdyś przeklętego drzewa zaczął śpiewać mały ptak, a w tym samym momencie po ogrodzie powiał mocny poranny wiatr z południa, kołysząc wszystkimi krzewami i krzakami. Zdawało się też, że gna przed sobą potężne fale słońca, jak się dzieje wówczas, gdy powietrze przemieszcza się nad listowiem oświetlonym słońcem. Każde z nich miało wrażenie, że coś pękło lub zostało rozwiązane, ostatnia więź z chaosem i nocą, ostania nić sieci jakiejś opornej nicości, która przeszkadza stwarzaniu; i że Bóg uczynił nowy ogród, a oni stoją żywi na pierwszych fundamentach świata.

cdn.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Czterech niewinnych złoczyńców.