Czterech niewinnych złoczyńców. Rozdział trzeci

Barbara Traill była dziewczyną, która miała w sobie dużo z chłopaka. Bardzo często mówi się to o współczesnych bohaterkach. Niemniej jednak, obecna bohaterka byłaby bardzo rozczarowująca jako współczesna bohaterka. Bowiem powieściopisarze, którzy nazywają swoje bohaterki chłopięcymi, niestety najwyraźniej nie wiedzą absolutnie nic na temat chłopców. Dziewczyna, którą opisują – obojętnie czy odbieramy ją jako modną i ambitną młodą kobietę czy też jako bezwstydną idiotkę – jest pod każdym względem kompletnym przeciwieństwem chłopca. Jest nad wyraz szczera; jest nieco płytka; jest niezmiennie wesoła; jest całkowicie niespeszona; jest wszystkim, czym nie jest chłopiec. Ale Barbara była rzeczywiście dość podobna do chłopca, to znaczy była dość nieśmiała, obdarzona niezgłębioną wyobraźnią, zdolna do intelektualnych przyjaźni, a jednocześnie do ich emocjonalnego rozpamiętywania; potrafiła też być ponura oraz skryta. Posiadała owo poczucie wyobcowania, które wprawia w zakłopotanie tak wielu chłopców – wrażenie, że dusza jest zbyt wielka, by można ją było ukazać lub wypowiedzieć – oraz tendencję do ukrywania nierozwiniętych emocji za pomocą konwenansu. Jeden tego skutek był taki, że należała do osób nękanych przez wątpliwości. Mogłyby to być wątpliwości religijne; w tym momencie były to swego rodzaju wątpliwości patriotyczne, choć zaprzeczyłaby ze złością, jakoby miała w tej sprawie jakiekolwiek wątpliwości. Zdenerwowały ją rzekome żale Egiptu lub rzekome zbrodnie Anglii, a twarz nieznajomego, biała twarz ze złotą brodą i charakterystycznym monoklem stała się dla niej symbolem kusiciela czy też ducha, który zaprzecza. Ale twarz jej siostry natychmiast przesłoniła wszelkie tego typu polityczne problemy. Przypomniała jej, w sposób wstrząsający, o znacznie bardziej prywatnych problemach, a nawet o znacznie bardziej tajemnych problemach, bo nigdy nie wyjawiła ich nikomu prócz siebie.

Rodzina Traillów była obarczona tragedią, a właściwie raczej czymś, co Barbara, skłonna do rozpamiętywania, uznała za zwiastuna tragedii. Jej młodszy brat był wciąż chłopcem; trzeba by raczej powiedzieć, że wciąż był dzieckiem. Jego umysł nigdy nie osiągnął normalnej dojrzałości i choć różne były opinie na temat natury tego upośledzenia, to będąc w ponurym nastroju, Barbara była skłonna przyjąć najczarniejszy scenariusz, w którym kładło się ono cieniem na całym domu Tallboysa. Dlatego na widok dziwnego wyrazu twarzy swojej siostry, zapytała szybko:

– Coś nie tak z Tomem?

Olive lekko drgnęła, po czym odpowiedziała, raczej rozdrażniona:

– Nie, nic szczególnego… Wuj załatwił mu tutaj guwernera i podobno idzie mu lepiej… Dlaczego pytasz? Nic szczególnego mu nie dolega.

– W takim razie – powiedziała Barbara – myślę, że coś szczególnego dolega tobie.

– Cóż – odpowiedziała tamta – czy nam wszystkim coś nie dolega?

Powiedziawszy to, odwróciła się gwałtownie i poszła z powrotem w stronę domu, rzucając kwiaty, które wcześniej udawała, że zbiera. Jej siostra poszła za nią, wciąż głęboko zaniepokojona.

Kiedy przybliżyły się do portyku i werandy, usłyszała wysoki głos swojego wuja Tallboysa, który siedział wygodnie w ogrodowym fotelu i rozmawiał z mężem Olive, wicegubernatorem. Tallboys był szczupłą postacią o dużym nosie i dużych uszach wystających z łodygowatej głowy; jak wielu mężczyzn tego typu, miał wydatne jabłko Adama oraz głośny i gulgoczący sposób mówienia. Ale tego, co mówił, warto było słuchać, mimo że miał w zwyczaju równoważyć jedno zdanie drugim za pomocą naprzemiennych gestów dużych, swobodnych dłoni, co niektórych nieco irytowało. Był też denerwująco głuchy. Zastępca gubernatora, sir Harry Smythe, stanowił względem niego zabawny kontrast. Był krępym mężczyzną o dość przekrwionej twarzy zarumienionej pod oczami, które były bardzo jasne. Dwie równoległe linie brwi i wąsów upodabniały go nieco do Kitchenera; kiedy jednak wstawał, wydawał się w porównaniu z nim karłowaty. Sugerowały one również wybuchowy charakter, ale raczej myląco, ponieważ był kochającym mężem i wesołym kompanem, choć dość upartym politykiem partyjnym. Reszta rozmowy wystarczyła bowiem, by pokazać, że reprezentował wojskowy punkt widzenia, który jest dość powszechny, a nawet pospolity.

– Mówiąc krótko, myślę, że plan rządu niezwykle dobrze sprosta nieco trudnej sytuacji. Ekstremiści z obu stron będą się sprzeciwiać, ale ekstremiści sprzeciwiają się wszystkiemu – powiedział.

– Otóż to – odparł drugi. – Problem nie tyle w tym, czy się będą sprzeciwiać, ile w tym, czy mogą być problematyczni.

Nowe i pełne niepokoju polityczne zainteresowania Barbary sprawiły, że usiłowała słuchać tej politycznej rozmowy, ale przeszkodziło jej niemiłe odkrycie, że wokół znajdowały się jeszcze inne osoby. Był tam bardzo pięknie ubrany młody człowiek o włosach niczym czarny atłas, który, jak się zdawało, był miejscowym sekretarzem gubernatora; nazywał się Arthur Meade. Był tam starszy pan z bardzo oczywistą kasztanową peruką i bardzo mało oczywistą, żeby nie powiedzieć nieprzeniknioną, pożółkłą twarzą. Był to wybitny finansista o nazwisku Morse. Były tam również różne panie z oficjalnych sfer, należycie przemieszane z panami. Wyglądało to na końcówkę podwieczorku, co czyniło jeszcze dziwniejszym i podejrzanym osobliwe zachowanie jedynej gospodyni, która wymknęła się do innego ogrodu wyrywać kwiaty. Barbara znalazła się obok miłego, starszego pastora o gładko przyczesanych srebrzystych włosach i równie gładkim, srebrzystym głosie. Mówił jej o Biblii i piramidach, a ona znalazła się w wysoce kłopotliwej sytuacji polegającej na udawaniu, że prowadzi jedną rozmowę przy jednoczesnej próbie słuchania innej.

Było to tym trudniejsze, że wielebny Ernest Snow, pastor, o którym mowa, cechował się w niemałym stopniu – mimo całej swojej łagodności – delikatną nieustępliwością. Barbara miała niejasne wrażenie, że posiada on bardzo jasne poglądy na temat znaczenia pewnych proroctw w związku z końcem świata i przeznaczeniem imperium brytyjskiego. Miał zwyczaj nagłego zadawania pytań, który jest bardzo nieuprzejmy wobec nieuważnego słuchacza. Mimo to udawało jej się usłyszeć strzępy rozmowy dwóch zarządców prowincji; gubernator, mówiąc, równoważył wypowiadane zdania zamaszystymi gestami rąk:

– Są dwa problemy, a tym sposobem rozwiązujemy je oba. Z jednej strony nie da się całkowicie wycofać z naszego zobowiązania. Z drugiej strony, niedorzecznością jest sądzić, że niedawna potworna zbrodnia nie zmienia siłą rzeczy natury tego zobowiązania. Wciąż możemy uczynić naszą proklamację proklamacją rozsądnej wolności. Dlatego zdecydowaliśmy…

Wtedy, akurat w tym momencie, biedny pastor przebił się do świadomości Barbary swoim beznadziejnym pytaniem:

– No więc, ile pani zdaniem byłoby to łokci? Chwilę później udało jej się usłyszeć Smythe’a, który mówił znacznie mniej niż jego towarzysz:

– Jeśli o mnie chodzi, to nie wydaje mi się, żeby miało duże znaczenie to, jakie ogłasza się proklamacje. Wybuchają tu awantury, gdzie nie mamy wystarczających sił, ale nie ma awantur, gdzie mielibyśmy wystarczające siły. To wszystko – powiedział szorstko.

– A jaka jest teraz nasza sytuacja? – zapytał poważnie gubernator.

– Nasza sytuacja jest cholernie zła, jak na mój gust – mruknął po cichu tamten. – Nie zrobiono nic, żeby wyszkolić ludzi; dowiedziałem się, że ćwiczenia strzelnicze odbywały się dwa razy w roku i polegały na zabawie z rurką do strzelania grochem. Urządziłem odpowiednią strzelnicę za alejką z drzewami oliwnymi, ale są też inne sprawy. Amunicja nie…

– Ale w takim razie – dał się słyszeć łagodny, ale przenikliwy głos pastora Snowa – w takim razie co z Szunemitami?

Barbara nie miała najmniejszego pojęcia, co z nimi, ale w tej sytuacji uznała, że może to potraktować jako pytanie retoryczne. Zmusiła się, żeby słuchać trochę uważniej poglądów czcigodnego mistyka; udało się jej usłyszeć jeszcze tylko jeden fragment politycznej rozmowy.

– Te wszystkie militarne przygotowania będą nam naprawdę potrzebne? – spytał lord Tallboys z pewnym niepokojem. – Kiedy, twoim zdaniem, będą nam potrzebne?

– Powiem ci – odpowiedział Smythe dość ponuro – że będą nam potrzebne, kiedy ogłosisz swoją proklamację rozsądnej wolności.

Lord Tallboys poruszył się raptownie w swoim ogrodowym fotelu, jak ktoś rozdrażniony, kto przerywa spotkanie; następnie odwrócił od siebie uwagę, podnosząc palec i dając znak swojemu sekretarzowi. Meade podszedł do niego i po krótkiej konwersacji wymknął się do domu. Uwolniona od ciężaru spraw państwowych, Barbara raz jeszcze uległa urokowi Kościoła i urzędu prorockiego. Wciąż miała jedynie mgliste pojęcie na temat tego, o czym mówił ten starszy duchowny, ale zaczęła dostrzegać w tym element jakiejś nieokreślonej poetyckości. Było w tym przynajmniej mnóstwo rzeczy, które jej się podobały, takich jak tajemnicze rysunki Blake’a, prehistoryczne miasta, niewidomi jasnowidze o kamiennych twarzach i królowie, których odzienie wydawało się niczym z kamienia, jak ich grobowe piramidy. Miała mgliste wrażenie, że rozumie, dlaczego całe to kamienne i gwiaździste pustkowie przyciąga tak wielu dziwaków. Złagodniała trochę wobec zbzikowanego pastora, a nawet przyjęła na pojutrze zaproszenie do jego domu, gdzie miał pokazać jej dokumenty i niezbite dowody dotyczące Szunemitów. Wciąż jednak miała bardzo mętne pojęcie na temat tego, co miały one udowodnić.

Podziękował jej i powiedział z powagą:

– Jeśli proroctwo się teraz wypełni, będzie wielkie nieszczęście.

– Myślę, że gdyby proroctwo się nie wypełniło, byłoby to jeszcze większe nieszczęście – odpowiedziała z dość ponurym humorem.

Zanim jeszcze skończyła mówić, za ogrodowymi palmami coś się poruszyło i nad palmowymi liśćmi ukazała się blada twarz jej brata z lekko rozdziawionymi ustami. Za chwilę ujrzała tuż za nim sekretarza i guwernera; było jasne, że wuj posłał po niego. Tom Traill wyglądał, jakby nie mieścił się w swoje ubranie, co jest dość częste wśród osób pod innym względem niedorozwiniętych. Posępną urodę, którą odziedziczyłby po swojej gałęzi rodzinnej, psuły jego zmierzwione ciemne i proste włosy oraz nawyk patrzenia kątem oka na róg dywanu. Jego guwerner był potężnym mężczyzną o wyglądzie nudnym i statecznym. Podobno nazywał się Hume. Jego szerokie ramiona były nieco pochylone, jakby z przepracowania, mimo że ledwie co osiągnął wiek średni. Jego pospolita i surowa twarz miała dość zmęczony wyraz; nic dziwnego, bo nauczanie niedorozwiniętych umysłowo nie zawsze jest wesołą grą towarzyską.

Lord Tallboys odbył krótką i uprzejmą rozmowę z guwernerem. Lord Tallboys zadał kilka prostych pytań. Lord Tallboys wygłosił mały wykład na temat edukacji, wciąż bardzo uprzejmy, ale połączony z rotacyjnym wymachiwaniem rękami. Z jednej strony, praca to konieczność życiowa, od której nigdy nie można się całkowicie uchylić. Z drugiej strony, bez rozsądnej proporcji przyjemności i odpoczynku, ucierpi nawet praca. Z jednej strony… W tym to właśnie momencie najwidoczniej spełniło się proroctwo i na przyjęciu u gubernatora wydarzyło się wielce godne pożałowania nieszczęście.

Chłopiec zaczął bowiem nagle jakby piać cienkim, gulgoczącym głosem i wymachiwać rękami jak pingwin skrzydłami, powtarzając w kółko:

– Z jednej strony. Z drugiej strony. Z jednej strony. Z drugiej strony. Z jednej strony. Z drugiej strony… O kurczę!

– Tom! – krzyknęła udręczona Olive, a w całym ogrodzie zapadła straszna cisza.

– No cóż – powiedział guwerner rzeczowym półgłosem, który w tej ciszy zabrzmiał jak dzwon. – Dwie strony, jak dwie ręce. To chyba za dużo mieć trzy ręce, prawda?

– Trzy ręce? – powtórzył chłopiec, a po dłuższej chwili dodał: – Niby jak?

– Jedna musiałaby być pośrodku, jak trąba słonia – kontynuował guwerner tym samym bezbarwnym, swobodnym tonem. – Nie chciałbyś mieć długiego nosa jak słoń, który mógłbyś zwracać w tę albo tamtą stronę i chwytać rzeczy na stole, nie wypuszczając noża i widelca?

– Pan jest wariatem! – wykrzyknął Tom z gwałtownością, w której kryła się jakaś dziwna radość.

– Nie jestem jedynym wariatem na tym świecie, mój chłopcze – odparł Hume.

Barbara stała nieruchomo, patrząc i słuchając tej niezwykłej rozmowy wśród śmiertelnej ciszy i wysoce niestosownego otoczenia. Najbardziej niezwykłe było to, że guwerner mówił wszystkie te szalone i dziwaczne rzeczy z absolutnie kamiennym wyrazem twarzy.

– Nie opowiadałem ci nigdy – powiedział tym samym ciężkim i obojętnym tonem – o tym sprytnym dentyście, który umiał wyrywać sobie samemu zęby własnym nosem? Opowiem ci jutro.

Wciąż wyglądał nudno i poważnie, ale sprawa była załatwiona. Uwaga chłopca została odwrócona od nielubianego wuja za pomocą absurdalnego wyobrażenia, tak jak uwagę rozzłoszczonego dziecka przykuwa się nową zabawką. Tom patrzył teraz tylko na guwernera i wodził za nim wszędzie oczami. Być może nie jako jedyny spośród swojej rodziny, bo guwerner, jak sądziła Barbara, był z pewnością bardzo dziwną osobą.

Tego dnia nie było już rozmów o polityce, ale nazajutrz usłyszano nie lada polityczne nowiny. Następnego dnia rano rozwieszono wszędzie proklamacje obwieszczające sprawiedliwy, rozsądny, a nawet wielkoduszny kompromis, który rząd Jego Królewskiej Mości zaproponował jako uczciwe i ostateczne rozwiązanie poważnych problemów społecznych Polibii i wschodniego Egiptu. Wieczorem tego samego dnia, jak błyskawica, jak wiatr pustynny miasto obiegła wieść, że wicehrabia Tallboys, gubernator Polibii, został zastrzelony na samym końcu ocienionej drzewami oliwnymi drogi, przy narożniku muru.

cdn.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Czterech niewinnych złoczyńców.