Czterech niewinnych złoczyńców. Rozdział dziesiąty

Z różnych przyczyn, które nagromadziły się w tajemniczej i zamyślonej głowie doktora Judsona w ciągu kolejnego dnia lub dwóch, w końcu zebrał się on na odwagę i postanowił pójść poradzić się Doone’a.

To, że nazywał go w ten sposób w swoich myślach nie oznaczało żadnej poufałości, a raczej jej przeciwieństwo. Człowiek, o którym mowa, w pewnym okresie życia przeszedł oczywiście przez mniej lub bardziej ludzki etap, gdy nazywano go panem Doone’em, doktorem Doone’em, a następnie profesorem Doone’em, dopóki nie dostąpił większej chwały bycia nazywanym Doone’em. Ludzie mówili Doone, tak jak mówili Darwin. Wkrótce stało się afektacją, o ile nie afrontem, powiedzieć profesor Darwin lub pan Charles Darwin. Minęło właśnie pełne dwadzieścia lat, od kiedy profesor Doone opublikował wielkie dzieło na temat analogicznych chorób antropoidów i ludzi, które uczyniło go najsłynniejszym uczonym w Anglii i jednym z czterech lub pięciu najsłynniejszych w Europie. Ale Judson był jednym z jego uczniów, kiedy tamten wciąż praktykował medycynę, kierując wielkim szpitalem. Judson pomyślał, że ten fakt może dać mu pewną przewagę w jednej z jego niekończących się dyskusji, w której w związku ze sporną kwestią padło nazwisko Doone’a. Aby wyjaśnić, w jaki sposób się pojawiło i dlaczego nabrało takiej wagi, trzeba powrócić raz jeszcze (zwyczajem doktora Judsona) do domu poety Windrusha.

Podczas swojej poprzedniej wizyty doktor Judson zastał w nim to, co akurat najbardziej na świecie musiało go zdenerwować, jeszcze bardziej niż był dotychczas zdenerwowany. Zastał w rodzinnym gronie innego młodego mężczyznę i dowiedział się, że to mieszkający tuż obok sąsiad, który bardzo często wpadał na pogawędkę. Być może zostało już mgliście zasugerowane, że bez względu na rzeczywiste grzechy lub cnoty doktora Judsona (a pełen był dość tajemniczych i niezbadanych możliwości), nie cechował się on zbyt łagodnym charakterem. Postanowił, z takiego czy innego nieznanego powodu, poczuć niechęć do tego młodego człowieka. Nie podobały mu się dwa kosmyki długich jasnych włosów opadające mu na policzki i przypominające bokobrody w początkowym stadium; nie podobał mu się jego uprzejmy uśmiech, z którym słuchał rozmówców. Nie podobało mu się to, jak mówił – swobodnie i obojętnie – o sztuce, nauce czy sporcie, jakby wszystkie tematy były równie ważne lub nieważne; nie podobało mu się też to, jak przepraszał za to na zmianę poetę i lekarza. Wreszcie lekarz nie był zbytnio zachwycony tym, że gość był od niego około dwa i pół cala wyższy, jak również tym, że garbiąc się (w piekielnie afektowany sposób), niemal wyrównywał tę różnicę. Gdyby lekarz znał własną psychikę tak, jak psychikę wszystkich innych, to być może lepiej zrozumiałby objawy. Zwykle jest tylko jedna choroba, w której mężczyzna nie lubi innego mężczyzny za wszystko, co w nim odpychające i wszystko, co w nim atrakcyjne.

Ten bliski sąsiad nazywał się Wilmot i nic nie wskazywało na to, by miał jakiekolwiek inne zajęcie oprócz gromadzenia wyrafinowanych impresji. Interesował się poezją, czym można by tłumaczyć to, że zyskał przychylność poety. Niestety, interesował się też nauką, ale wcale nie zyskał przez to przychylności uczonego. Nic tak nie drażni zapalonego specjalisty i orędownika specjalizacji jak ktoś uprzejmie pouczający go o podstawach jego własnej dziedziny, zwłaszcza kiedy (jak się czasem zdarza) są to podstawy, które specjalista zaczął obalać dziesięć lat wcześniej. Sprzeciw lekarza był gwałtowny i zakrawał na niegrzeczność. Oświadczył on, że pewne poglądy dotyczące człowieka nadrzewnego zostały odrzucone jako niedorzeczność, kiedy Doone zaczynał pisać. Nie trzeba wyjaśniać, że Doone, będąc wielkim naukowcem, był niemal powszechnie wychwalany w gazetach za poglądy, które były raczej przeciwieństwem tego, co tak naprawdę głosił w książkach i na wykładach. Judson uczęszczał na wykłady; Judson czytał książki; ale Wilmot czytał gazety. To, rzecz jasna, dawało Wilmotowi wielką przewagę w dyskusji w każdym dzisiejszym wyrobionym towarzystwie.

Dyskusję wywołała przypadkowa przechwałka poety dotycząca jego pierwszych eksperymentów malarskich. Pokazał im stare, regularne, ozdobne wzory i powiedział, że często ćwiczył rysowanie obiema rękami jednocześnie, a z czasem zaczął zauważać początki zróżnicowania czy też niezależności w ich działaniu.

– Może pan kiedyś narysuje karykaturę pańskiego wydawcy jedną ręką, kreśląc jednocześnie drugą szczegóły planu zagospodarowania przestrzennego – powiedział z uśmiechem Wilmot.

– Nowa wersja – powiedział dość ponuro Judson – tego, by lewa ręka nie wiedziała, co czyni prawa. Jeśli o mnie chodzi, to myślę, że to cholernie niebezpieczna sztuczka.

– Wydawało mi się – powiedział niespiesznie dziwny dżentelmen – że pański przyjaciel Doone pochwaliłby używanie przez człowieka dwóch rąk, skoro jego święty przodek małpa używa czterech.

Judson zerwał się z miejsca we właściwy sobie gwałtowny sposób.

– Doone zajmuje się mózgami ludzi i małp, ale swojego używa jak człowiek – powiedział. – Nic na to nie poradzę, że niektórzy wolą używać swoich jak małpy.

Kiedy sobie poszedł, Windrush wydawał się niemało zirytowany tak opryskliwym zachowaniem, ale Wilmot był całkiem pogodny.

– Ten młody człowiek robi się nieznośny – powiedział artysta. – Zamienia każdą rozmowę w dyskusję, a każdą dyskusję w kłótnię. Co kogo u licha obchodzi, co naprawdę powiedział Doone?

Jednak rozgniewanego doktora Judsona najwyraźniej bardzo obchodziło, co naprawdę powiedział Doone. Tak bardzo, że (jak już wspomniano) zadał sobie trud przejścia przez miasto, by usłyszeć, jak Doone to mówi. Być może w jego staraniu o udowodnienie swojej racji w takiej kwestii było coś chorobliwego; z pewnością był człowiekiem, który nie potrafi pozostawić dyskusji bez odpowiedzi. Być może w jego umyśle łączyły się z tym inne motywy czy przyczyny. W każdym razie poszedł wzburzony w stronę tego naukowego sanktuarium czy naukowego trybunału, opuszczając rozzłoszczonego Windrusha, wyniosłego Wilmota oraz zdziwioną i zbolałą Enid.

Wielka rezydencja doktora Doone’a w dzielnicy West End, z klasycznym i kolumnowym portykiem oraz nieco pogrzebowymi roletami, nie onieśmieliła młodego lekarza, który wbiegł zdecydowanie po schodach i zadzwonił energicznie do drzwi. Wprowadzony do gabinetu tego wielkiego człowieka, po kilku zdaniach zdołał mu się przypomnieć i zostać rozpoznany z powściągliwą życzliwością. Wielki doktor Doone był bardzo przystojnym starszym panem o kręconych siwych włosach i haczykowatym nosie; nie wyglądał o wiele starzej niż na licznych portretach, które ukazywały się w uczonych tygodnikach ukazujących konflikt religii z nauką. Judsonowi nie zajęło wiele czasu zweryfikowanie ścisłości swojej wersji oryginalnej teorii Doone’a. Ale przez cały czas, kiedy rozmawiali, ciemne i niespokojne oczy młodego lekarza krążyły po pokoju, badając każdy zakątek z niezaspokojoną zawodową ciekawością co do postępu nauki. Widział sterty nowych książek i czasopism leżących na stole tak, jak dostarczono je pocztą; odruchowo przekartkował kilka z nich, podczas gdy jego oczy błąkały się po zwartych szeregach biblioteczek. W tym czasie Doone wciąż mówił, jak to starsi ludzie, o starych przyjaciołach i starych wrogach.

– To ten bezczelny Grossmark – mówił coraz bardziej ożywiony – tak samo niedorzecznie przekręcił moją myśl. Pamięta pan Grossmarka? Co za niezwykły przykład tego, co może zdziałać zorganizowana reklama…

– Trochę tak jak teraz lansuje się Cubbitta – powiedział Judson.

– Pewnie tak – odparł Doone z pewną irytacją. – Ale Grossmark naprawdę zrobił z siebie pośmiewisko w kwestii człowieka nadrzewnego. Nie odpowiedział na żaden z moich argumentów, tylko spierał się o jakieś bzdurne szczegóły na temat słowa eocen. Branders już był lepszy; Branders w swoim czasie rzeczywiście wniósł jakiś wkład, ale nie za bardzo rozumiał, że jego czas już minął. Ale Grossmark – nie, litości.

Co powiedziawszy, doktor Doone usadowił się wygodnie w fotelu i sympatycznie się zaśmiał.

– Tak więc jestem wielce panu zobowiązany – powiedział Judson. – Wiedziałem, że wiele się dowiem, jeśli tu przyjdę.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł wielki uczony, wstając i podając rękę. – Mówi pan, że dyskutował pan o tym z Windrushem, pejzażystą, jak mi się zdaje? Poznałem go wiele lat temu, ale on raczej nie będzie mnie pamiętał. Zdolny człowiek, ale ekscentryczny; bardzo ekscentryczny.

Doktor Judson opuścił dom z bardzo zamyśloną miną, najwyraźniej roztrząsając nie tylko to, co wydawało się przedmiotem rozmowy. Choć zbrojny w piorunujące argumenty Doone’a, nie miał jasno określonego zamiaru triumfalnego powrotu do domu Windrusha, choć posiadał ogólną i na wpół uświadomioną tendencję do zdążania w tym kierunku. A zanim uświadomił sobie własne zamiary, znalazł się przed domem poety i zobaczył coś, na widok czego stanął jak wryty, przypatrując się z chłodną podejrzliwością. Przez kilka chwil stał zupełnie nieruchomo, a następnie przeszedł przez ulicę z kocią szybkością i zerknął zza rogu domu.

Była już noc i wielki księżyc pomalował wszystko na blade kolory. Parterowy dom, który pejzażysta zbudował kiedyś na otwartej przestrzeni, stał teraz wciśnięty w rząd rezydencji, ale zachował coś ze swojego staroświeckiego czy też pospolitego zarysu. Można by pomyśleć, że dość niezgrabnie odwrócił się plecami do ulicy. Być może tę odrobinę tajemniczości sugerowała jedynie jego własna absurdalna tajemnica, bo zaraz za nim widać było zwieńczony kolcami ogrodowy mur podobny do zwieńczonego blankami muru teatrzykowego więzienia. Tylko przez jedną szczelinę można było dostrzec zieleń ogrodzonych zarośli. Po jednej stronie domu znajdowała się wysoka i wąska brama z kratownicy, która zawsze była zamknięta. Jednak stojąca na ulicy osoba mogła zobaczyć przez nią światło księżyca migoczące na liściach. Ale stojąca na ulicy osoba (jeśli można tak określić doktora Judsona), w tym momencie widziała coś jeszcze, co bardzo ją zaskoczyło.

Wysoka, szczupła postać, rysująca się ciemno na tle księżycowej poświaty, z całą pewnością wykorzystywała właśnie kratownicę jako drabinę. Wspinała się po niej szybko od wewnątrz, wykonując długimi nogami zwinne ruchy, przywodzące na myśl małpy, które były wcześniej tematem rozmowy. Wyglądała jednak na niezwykle wysoką małpę, a kiedy dotarła do najwyższego szczebla swojej drabiny – wznosząc się nad ulicą, jak gdyby za chwilę miała przechylić się i spaść – wiejący tam w górze wiatr rozwiał jej dwa długie loki i dziwacznie je ułożył. Postać wyglądała jak demon z dwoma rogami, którymi mógł ruszać jak uszami. Ale w tym ostatnim elemencie, który dla niektórych mógłby być szczytem upiorności, zdrowy rozsądek doktora Judsona dostrzegł coś rzeczywistego i rozpoznawalnego. Dobrze znał te dwa niezmiernie denerwujące kosmyki włosów. Widział je opadające jak dwa zniewieściałe bokobrody (jak by to małodusznie określił) na obliczu protekcjonalnego pana Wilmota. I rzeczywiście, protekcjonalny pan Wilmot, zeskakując z gracją, powitał go z niezmąconą protekcjonalnością.

– Co pan u diabła tu robi? – zapytał gniewnie Judson.

– Toż to doktor! – rzekł tamten z zadowoloną i zdziwioną miną. – Czy wyglądam na przypadek de lunatico inquirendo? Zapomniałem, że to musi być całkiem ciekawy przypadek dla psychologa.

– Mnie się wydaje, że to sprawa dla policjanta – odpowiedział doktor Judson. – Mogę spytać, co pan robi w ogrodzie Windrusha, który lubi zawsze zamykać na klucz, a w każdym razie dlaczego opuszcza go pan w ten sposób?

– Ja mógłbym równie dobrze spytać, dlaczego pan pyta – odparł uprzejmie tamten. – O ile jestem właściwie poinformowany, nie jest pan Walterem Windrushem, tak jak ja nim nie jestem. Ale zapewniam pana, że nie chcę kłótni, doktorze Judson.

– To dziwny sposób jej unikania – powiedział wojowniczo lekarz.

Zagadkowy Wilmot przybliżył się w dziwnie poufny sposób, który był czymś całkiem nowym; porzucił swoją dość głupawą afektację i powiedział, ściszając głos do bardzo poważnego tonu:

– Mogę pana zapewnić, doktorze, że mam znakomite upoważnienie, najlepsze możliwe upoważnienie, by być w ogrodzie Windrusha.

Po tych słowach tajemniczy sąsiad jakby rozpłynął się w ciemnościach, prawdopodobnie ostatecznie trafiając do swojego własnego domu, stojącego obok, a doktor Judson obrócił się gwałtownie i podchodząc do drzwi Windrusha, z wściekłością zadzwonił.

Windrusha nie było w domu. Poszedł na jakiś wystawny bankiet dla artystycznych sław i miało go nie być do późna. Ale zachowanie doktora Judsona było z pewnością dość dziwne i niegrzeczne; do tego stopnia, że dama, która go przyjęła, miała przez chwilę straszne wrażenie, że być może pił, choć to nie pasowałoby do surowej higienicznej rutyny jego egzystencji. Usiadł w salonie, naprzeciw Enid Windrush; usiadł niespodziewanie i stanowczo, jak gdyby postanowił coś powiedzieć, ale nie powiedział nic. Był nieruchomy jak ciemny obraz, ale palił; jedyne porównanie, jakie się jej nasunęło, to takie, że się tlił. Nigdy wcześniej nie zwróciła uwagi na to, jak jego szeroka, okrągła głowa zdawała się nabrzmiewać na skroniach i nad brwiami; jak jego gładko ogolone szczęki i podbródek zdawały się nieubłaganie puchnąć i jakie mroczne emocje potrafiły płonąć w jego oczach. A przez cały ten czas wydawał się jeszcze bardziej groteskowy, ponieważ jego kwadratowe, silne dłonie ściskały kurczowo uchwyt parasola, symbol jego dokładnego i prozaicznego życia. Ona czekała; trochę tak, jakby siedziała, patrząc na okrągłą, czarną bombę tykającą i dymiącą w salonie.

W końcu odezwał się ostrym głosem:

– Chciałbym zobaczyć to drzewo, które tak bardzo lubi pani ojciec.

– Obawiam się, że to niemożliwe – odparła. – To jedyna sprawa, do której przywiązuje wielką wagę. Mówi, że chciałby, aby każdy miał swoje ulubione drzewo, to znaczy swoje miejsce odosobnienia. Ale mówi też, że nie użyczy nikomu swojego drzewa, podobnie jak szczoteczki do zębów.

– To wszystko bzdura – odparł szorstko lekarz. – A co by zrobił, gdybym po prostu przeskoczył przez mur albo jakoś wszedł do jego ogrodu?

– Bardzo mi przykro – odpowiedziała drżącym głosem – ale gdyby wszedł pan do jego ogrodu, nigdy więcej nie wszedłby pan do jego domu.

Judson zerwał się na nogi, a ona z jakiegoś powodu pomyślała, że właśnie zabrzmiało ostatnie tyknięcie przed szczękiem i detonacją.

– A jednak pozwala Wilmotowi wchodzić do swojego ogrodu. Ten pan wydaje się pod wieloma względami uprzywilejowany.

Enid patrzyła na niego przez kilka sekund bez słowa.

– Pozwala Wilmotowi wchodzić do swojego ogrodu?! – powtórzyła.

– Bogu dzięki za to – powiedział lekarz. – Wygląda na to, że nic pani o tym nie wie. Wilmot powiedział mi, że ma najlepsze możliwe upoważnienie, więc od razu pomyślałem o pani upoważnieniu albo pani ojca. Ale, oczywiście, możliwe, że… Zaraz, niech pani chwilę zaczeka… Powiem pani później… Pani ojciec zabroni mi wstępu do domu! Czy na pewno?

Z tymi słowami ten lekarz o mało uspokajającym obejściu wyskoczył z domu tak gwałtownie, jak do niego przybył. Pomyślała, że musi mieć niezwykłe podejście do pacjenta.

Enid zjadła kolację sama, w zadumie roztrząsając bardzo złożone, a nawet sprzeczne krytyczne uwagi tego niezwykłego młodzieńca. Później jej myśli podążyły ku ojcu i jego zupełnie innego rodzaju niekonwencjonalności. Coś popchnęło ją do jego gabinetu i pracowni w tylnej części domu, wychodzącej do ogrodu. Tu znajdowały się wielkie zagryzmolone płótna z niedokończonymi szkicami, na temat których poprzedniego dnia wybuchła kłótnia. Patrzyła na nie z niepokojem, pamiętając kontrowersyjne skrajności, do których mogą prowadzić takie rzeczy. Ona sama cechowała się prostym i bardzo zdrowym rodzajem inteligencji i ani nie rozumiała, o co można się kłócić w związku z tymi rzeczami, ani nie dostrzegała metafizyki w tapecie czy moralności w dywanie tureckim. Ale atmosfera tamtej dyskusji ją zaniepokoiła; częściowo dlatego, że zaniepokoiła jej ojca. Spoglądała więc dość markotnie przez balkonowe drzwi znajdujące się na końcu pracowni na ciemny i pusty ogród.

Z początku była podświadomie zdziwiona, że w tę pogodną księżycową noc wieje wiatr. Stopniowo jednak dotarło do niej, że w ogrodzie nic się nie porusza poza jednym – topornym i rozłożystym konturem stojącego na środku nieopisanego drzewa. Przez chwilę odczuwała dziecinny strach przed upiorami; przyszło jej do głowy, że drzewo potrafi samo się poruszać jak zwierzę lub wytworzyć własny wiatr jak gigantyczny wachlarz. Następnie zauważyła, że jego kształt się zmienił, jak gdyby wyrosła nowa gałąź, a potem zobaczyła huśtającą się na niej ludzką postać. Postać zahuśtała się i zeskoczyła jak małpa, po czym podążyła w stronę okna jako rozpoznawalna sylwetka człowieka. W tym czasie wszystkie mniej istotne myśli zniknęły i Enid zdała sobie sprawę, że to nie jej ojciec ani nie mieszkający obok Wilmot. Ogarniał ją coraz większy, ale niezrozumiały lęk, jak gdy w złym śnie odmieniają się znajome twarze. John Judson podszedł blisko do zamkniętego okna i coś mówił, ale ona go nie słyszała. Cały koszmar polegał na tych bezdźwięcznych ruchach ust za niewidzialną szybą; jak gdyby był niemy, niczym ryba podpływająca do iluminatora; jego twarz była zaś blada jak podbrzusze głębinowych ryb.

Okna wychodzące na ogród, podobnie jak wszystkie drzwi, były zamknięte, ale wiedziała, gdzie jej ojciec trzyma klucze, i już za chwilę zostały otwarte. Pełne oburzenia powitanie zamarło jej na ustach, ponieważ Judson krzyknął, ochrypłym głosem, którego nigdy wcześniej nie słyszała u żadnej istoty ludzkiej:

– Pani ojciec… on musi być szaleńcem!

Przerwał, najwyraźniej zaskoczony własnymi słowami. Potem przyłożył ręce do nabrzmiałych skroni, jakby ściskając swoje krótkie ciemne włosy i po chwili milczenia powiedział, ale z innym akcentem:

– On musi być szaleńcem.

Instynkt podpowiedział Enid, że mimo powtórzenia tych samych słów, powiedziane zostały dwie całkiem różne rzeczy. Ale jeszcze przez długi czas nie rozumiała różnicy między tymi dwoma okrzykami lub tym, co pomiędzy nimi się wydarzyło.

cdn.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Czterech niewinnych złoczyńców.