Czterech niewinnych złoczyńców. Rozdział czwarty

Zaraz po wyjściu z przyjęcia w ogrodzie Tom i jego guwerner rozdzielili się, bo pierwszy mieszkał na terenie siedziby gubernatora, a drugi miał domek czy też bungalow usytuowany na pobliskim wzgórzu pośród wysokich drzew. Guwerner powiedział na osobności to, co wszyscy z oburzeniem spodziewali się usłyszeć od niego publicznie i zganił młodzieńca za jego popis naśladowczego aktorstwa.

– Nie polubię go – powiedział ostrzegawczo Tom. – Chciałbym go zabić. Nos mu wystaje.

– Trudno żeby był wklęsły – odpowiedział łagodnie Hume. – Ciekawe, czy jest jakaś dawna opowieść o człowieku z wklęsłym nosem.

– Jest? – zapytał tamten z dosłownie dziecięcą naiwnością.

– Może będzie jutro – odpowiedział guwerner i zaczął wspinać się po stromej ścieżce do swojego domku.

Był on zbudowany głównie z bambusa i lekkiego drewna. Otaczała go galeria, z której widać było całą okolicę rozpostartą jak mapa – siedzibę gubernatora z przyległymi gruntami, wyglądającą jak kwadraty szarości i zieleni; ścieżkę biegnącą tuż obok niskiego muru ogrodowego równolegle do szeregu domów; pojedynczą sykomorę stanowiącą wyrwę w szeregu; dalej bardziej zwarty szereg drzew oliwnych, przypominający zniszczony krużganek; jeszcze dalej kolejny prześwit, a za nim narożnik muru, za którym rozciągały się brunatne stoki pustyni, gdzieniegdzie pokryte zielenią tam, gdzie darniowano grunt w ramach jakichś nowych robót publicznych lub prędkiej reorganizacji militarnej podjętej przez wicegubernatora. Wszystko to majaczyło poniżej jak ogromna kolorowa chmura w krótkiej poświacie wschodniego zmierzchu. Następnie wszystko spowił purpurowy mrok, w którym gwiazdy świecące mu jasno nad głową zdawały się bliższe niż to, co ziemskie.

Przez chwilę stał na galerii, patrząc w dół na ciemniejący krajobraz, marszcząc brwi z wyrazem dziwnego zamyślenia na swojej pospolitej twarzy. Następnie wszedł do pokoju, w którym on i jego uczeń pracowali cały dzień czy też gdzie on pracował nad skłonieniem swojego ucznia, by rozważył możliwość wzięcia się do pracy. Był to pokój dość pusty, a znajdujące się w nim nieliczne przedmioty były dość dziwne i zróżnicowane. Na kilku półkach stały bardzo duże książki w żywych kolorach zawierające wiersze Edwarda Leara oraz bardzo małe i sfatygowane książeczki zawierające wiersze głównych francuskich i łacińskich poetów. Fajki na wieszaku, wszystkie wiszące krzywo, wskazywały bez wątpienia na kawalera. W kącie, zakurzone i nieużywane, poniewierały się wędka i stara, pordzewiała dubeltówka; minęło bowiem sporo czasu, od kiedy ten człowiek, pod innymi względami tak daleki od rozrywek swoich rodaków, zajmował się tymi dwoma hobby, głównie dlatego, że uprawia się je samotnie. Ale być może najdziwniejsze ze wszystkiego było to, że biurko i podłoga zarzucone były geometrycznymi wykresami wykonanymi w sposób niespotykany wśród specjalistów od geometrii, gdyż figury ozdabiały idiotyczne twarze bądź podskakujące nogi, jakie dzieci w szkole dodają do kwadratów i trójkątów na tablicy. Ale wykresy były narysowane bardzo precyzyjnie, jak gdyby kreślarz miał niezawodne oko i wyróżniał się w tym wszystkim, w czym jest ono niezbędne.

John Hume usiadł przy biurku i zaczął rysować kolejne wykresy. Chwilę później zapalił fajkę i zaczął studiować te, które narysował, ale pozostał przy biurku i swoim zajęciu. Tak wśród niezmąconego spokoju mijały godziny w tej pustelni na wzgórzu, dopóki z dołu nie dobiegły odległe dźwięki bardziej lub mniej żwawej orkiestry, znak, że trwały już tańce u gubernatora. Wiedział, że tego wieczoru będą tańce, ale było mu to obojętne. Nie był sentymentalny, ale niektóre z melodii niemal mechanicznie przywołały wspomnienia. Rodzina Tallboysów była nieco staroświecka, nawet jak na te dość dawne czasy. Byli staroświeccy w tym, że nie udawali, iż są bardziej demokratyczni niż w rzeczywistości. Ich podwładni byli podwładnymi, przyzwoicie traktowanymi; nie nazywali siebie wspaniałomyślnymi, wciągając pochlebców do wyższych sfer. Dlatego sekretarzowi ani guwernerowi nigdy nie przyszło do głowy, że tańce u gubernatora mogą też ich dotyczyć. Byli również staroświeccy co do organizacji samych tańców, i również tu należy wziąć pod uwagę tamte czasy. Nowe tańce dopiero co zaczynały się pojawiać i nikt nie śnił jeszcze o dzikiej i urozmaiconej wolności naszej nowej mody, dzięki której można przechodzić cały wieczór z tym samym partnerem przy dźwiękach tej samej melodii. Cała ta świadomość dystansu – materialnego i moralnego – w dawnych rozkołysanych walcach poruszyła jego podświadomością; należy wziąć to pod uwagę, by zrozumieć, co nagle zobaczył, podnosząc wzrok.

Zdawało się, przez jedną chwilę, że melodia, powstając z mgły, nabrała kształtów oraz barw i wtargnęła do jego pokoju z fizyczną obecnością piosenki, ponieważ błękit i zieleń jej wzorzystej sukienki były jak nuty muzyki, a jej niezwykła twarz jak krzyk; krzyk z głębi dalekiej młodości, którą utracił lub której nigdy nie poznał. Księżniczka przybyła z krainy baśni nie wydałaby mu się bardziej niewiarygodna niż ta dziewczyna z tej sali balowej, chociaż znał ją dość dobrze jako młodszą siostrę swojego podopiecznego, a bal odbywał się kilkaset jardów dalej. Jej twarz była jak blada twarz prosto ze snu i nieświadoma jak twarz osoby śniącej; co ciekawe bowiem, Barbara Traill była nieświadoma tej maski piękności nałożonej na jej zamyśloną chłopięcą duszę. Uważano ją za mniej atrakcyjną niż jej siostry, a przez jej dąsy uznano ją niemal za brzydkie kaczątko. Stojący przed nią potężny mężczyzna w niczym nie zdradził, jak wielkim wstrząsem było dla niego to, co sobie uświadomił. Ona nawet się nie uśmiechnęła. Co również typowe dla niej, wyrzuciła z siebie natychmiast to, co miała do powiedzenia, niemal tak bezceremonialnie jak jej brat.

– Tom jest chyba wobec pana bardzo niegrzeczny – powiedziała. – Bardzo mi przykro. Jak, pana zdaniem, mu idzie?

– Myślę, że większość ludzi powiedziałaby – odparł wreszcie powoli – że powinienem przeprosić za jego kształcenie bardziej niż pani za jego rodzinę. Przykro mi z powodu jego wuja, ale to zawsze wybór między takim czy innym złem. Tallboys to bardzo dystyngowany człowiek i potrafi zadbać o swoją godność, ale ja muszę troszczyć się o mojego podopiecznego. I wiem, że to właściwy sposób. Niech się pani o niego nie martwi. Wszystko jest z nim jak najbardziej w porządku, jeśli się go rozumie, i to tylko kwestia nadrobienia straconego czasu.

Słuchała lub nie słuchała z charakterystycznym dla siebie roztargnieniem na pochmurnej twarzy; usiadłszy, najwyraźniej tego nie zauważając, na krześle, które jej podsunął, wpatrywała się w komiczne wykresy, najwyraźniej ich nie dostrzegając. Można było rzeczywiście przypuszczać, że w ogóle nie słucha, bo jej kolejna uwaga dotyczyła, jak się zdawało, całkiem innego tematu. Jednak często miała w zwyczaju ukazywać w ten sposób fragmenty swojego umysłu, a w tej układance było więcej zamysłu, niż wiele osób rozumiało. W każdym razie, nie podnosząc oczu znad groteskowego rysunku, powiedziała nagle:

– Spotkałam dzisiaj człowieka, który szedł do siedziby gubernatora. Wielki mężczyzna z długą, jasną brodą i monoklem. Wie pan, kto to jest? Mówił różne wstrętne rzeczy na temat Anglii.

Hume wstał z rękami w kieszeniach i z miną, jakby miał zaraz zagwizdać. Popatrzył na dziewczynę i powiedział cicho:

– Coś takiego! Znowu się pokazał? Tak myślałem, że coś się szykuje. Tak, znam go… Nazywają go doktorem Gregorym, ale sądzę, że pochodzi z Niemiec, chociaż często biorą go za Anglika. W każdym razie to zły zwiastun; gdziekolwiek się pojawia, tam są kłopoty. Niektórzy mówią, że sami powinniśmy byli go wykorzystać; wydaje mi się, że kiedyś zaoferował swoje talenty naszemu rządowi. To bardzo bystry facet i wie strasznie dużo rzeczy o tych stronach.

– Chce pan powiedzieć – powiedziała ostro – że mam wierzyć temu człowiekowi i we wszystko, co powiedział?

– Nie – odparł Hume. – Nie wierzyłbym temu człowiekowi, nawet jeśli wierzy pani we wszystko, co powiedział.

– Co pan ma na myśli? – spytała.

– Szczerze mówiąc, myślę, że to paskudny typ – powiedział guwerner. – Cieszy się nieciekawą reputacją, jeśli chodzi o kobiety; nie będę wchodził w szczegóły, ale dwa razy poszedłby do więzienia, gdyby nie krzywoprzysięstwo za pieniądze. Powiem tylko, że w cokolwiek pani uwierzy, niech pani nie wierzy jemu.

– Miał czelność twierdzić, że nasz rząd złamał słowo – powiedziała z oburzeniem Barbara.

John Hume milczał. Coś w tym milczeniu dotknęło ją do żywego i powiedziała całkiem irracjonalnie:

– Na litość Boską, niech pan coś powie! Wie pan, że on śmiał powiedzieć, że podczas ekspedycji lorda Jaffraya ktoś zastrzelił dziecko? Niech sobie mówią, że Anglia jest zimna, twarda i tak dalej; to chyba normalne uprzedzenie. Ale czy nie możemy powstrzymać tych niedorzecznych i podłych kłamstw?

– No więc – odpowiedział raczej znużony Hume – nie można powiedzieć, że Jaffray jest zimny i twardy. Wszystko tłumaczą tym, że był pijany w trupa.

– Więc mam uwierzyć w słowa tego kłamcy! – powiedziała z wściekłością.

– To na pewno kłamca – powiedział ponuro guwerner. – A to bardzo niebezpieczny stan prasy i społeczeństwa, kiedy tylko kłamcy mówią prawdę.

– Kolosalna powaga tego czarnego humoru na chwilę przezwyciężyła jej płomienne oburzenie.

– Wierzy pan w te żądania autonomii? – zapytała spokojniejszym tonem.

– Wierzenie nie jest moją mocną stroną – odparł. – Trudno jest mi wierzyć, że ci ludzie nie mogą żyć lub oddychać bez prawa wyborczego, skoro żyli bez niego szczęśliwi przez pięćdziesiąt wieków, kiedy cały kraj był w ich rękach. Być może parlament to dobra rzecz; być może cylinder to dobra rzecz; pani wuj z pewnością tak uważa. Możemy lubić cylindry lub nie. Ale jeśli niecywilizowany Turek mówi mi, że przysługuje mu prawo do cylindra, to trudno mu nie odpowiedzieć: „Więc czemu u diabła go sobie nie uszyłeś?”.

– Nacjonalistów też pan chyba zbytnio nie lubi – powiedziała.

– Ich politycy to często oszuści, ale nie są w tym odosobnieni. Dlatego czuję się zmuszony zająć pośrednie stanowisko, swoistą życzliwą neutralność. Wydaje mi się, że to po prostu wybór pomiędzy kupą szubrawców a kupą cholernych zramolałych idiotów. Jestem umiarkowany.

Po raz pierwszy zaśmiał się krótko, a jego pospolita twarz nagle odmieniła się na lepsze. To skłoniło ją do przybrania bardziej przyjaznego tonu:

– Musimy zapobiec prawdziwym rozruchom. Nie chce pan przecież, żeby zamordowano wszystkich naszych ludzi.

– Żeby ich tylko trochę zamordowano – odpowiedział, wciąż się uśmiechając. – Tak, myślę, że chciałbym, żeby niektórych z nich trochę zamordowano. Nie za bardzo, rzecz jasna; to kwestia poczucia proporcji.

– Teraz opowiada pan niedorzeczności – odparła – a ludzie o naszej pozycji społecznej nie znoszą niedorzeczności. Harry mówi, że być może będziemy musieli ukarać kogoś dla przykładu.

– Wiem. Robił to kilka razy, kiedy tu dowodził, przed przybyciem lorda Tallboysa. Energicznie – bardzo energicznie. Ale chyba wiem, co byłoby lepsze od karania dla przykładu.

– Co takiego?

– Dawanie przykładu – rzekł Hume. – A nasi politycy?

Nagle powiedziała:

– No to dlaczego sam pan czegoś nie zrobi?

Zapadło milczenie. W końcu on wziął głęboki oddech.

– No właśnie. Ja sam nie mogę nic zrobić. Jestem bezużyteczny; w sposób naturalny i nieunikniony bezużyteczny. Cierpię na śmiertelną słabość.

Nagle poczuła się dość przerażona; spojrzała w jego obojętne i puste oczy.

– Nie potrafię nienawidzić – powiedział. – Nie potrafię odczuwać gniewu.

Jego ciężki głos przypominał uderzenie kamiennej płyty o sarkofag; nie zaprotestowała, a w jej podświadomości pojawiło się rozczarowanie. Zdała sobie częściowo sprawę z głębi swojego dziwnego zaufania i poczuła się jak ktoś, kto kopał na pustyni, odkrył bardzo głęboką studnię i przekonał się, że jest pusta.

Kiedy wyszła na werandę, ogród i plantacja na stromym zboczu były szare w świetle księżyca; jakaś szarość ogarnęła też jej ducha – nastrój fatalizmu i mglistego strachu. Po raz pierwszy uświadomiła sobie, co uderza ludzi z Zachodu jako nienaturalność wschodniej przyrody. Przysadziste opuncje były inne od roślin w rodzinnym kraju, rozkwitających pięknymi kwiatami na lekkich łodygach jak motyle wychwycone z powietrza. Te pierwsze bardziej przypominały martwy i ślepy bulgot jakiejś zielonej, obmierzłej mazi: świat roślin równie prostych i jednolitych jak kamienie. Obrzydzeniem napawała ją kosmata powierzchnia niektórych z tych przysadzistych i spuchniętych drzew w tym groteskowym ogrodzie; denerwowały ją rosnące tu i ówdzie kępki, które jakby chciały połaskotać jej twarz. Zdawało się jej, że nawet te wielkie, zamknięte kwiaty miałyby wstrętną woń, gdyby się otworzyły. Miała świadomość jakiejś mglistej grozy, spowijającej wszystko jak księżycowa poświata. W chwili, gdy przeniknął ją najgłębszy lęk, podniosła wzrok i zobaczyła coś, co nie było ani sadzonką, ani drzewem, mimo że tkwiło równie nieruchomo pośrodku ogarniającego wszystko bezruchu; była to jednak ludzka twarz i jako taka budziła jedyne w swoim rodzaju przerażenie. Była to bardzo blada twarz, ale ze złotą brodą, jak greckie posągi ze złota i kości słoniowej. Przy skroniach zaś okalały ją dwa złote loki, które mogłyby być rogami bożka Pana.

Przez chwilę ta nieruchoma głowa mogła rzeczywiście należeć do jakiegoś ostatniego boga ogrodów. Ale w następnej chwili odnalazły się jej nogi i ożyła, wyskakując za Barbarą na ścieżkę. Barbara zdążyła już przejść pewien dystans od chaty guwernera i była blisko oświetlonego terenu siedziby gubernatora, skąd muzyka dochodziła coraz głośniej. Niemniej jednak obróciła się, patrząc nerwowo na postać mężczyzny, którego rozpoznała. Nie miał już na sobie czerwonego fezu i czarnego surduta, ale cały ubrany był na biało, jak wielu tropikalnych turystów, co w blasku księżyca nadawało mu srebrzystości widmowego arlekina. Zbliżając się w jej stronę, umieścił sobie w oku błyszczący krążek. Natychmiast przywiódł on na pamięć mgliste wspomnienie, którego dotychczas nigdy nie mogła przywołać. Jego twarz w spoczynku była spokojna i klasyczna; mogłaby być kamienną maską nie bożka Pana, ale Jowisza. Ale monokl wykrzywił tę twarz szyderczo, a osadzone w niej oczy jakby przybliżył nawzajem do siebie. Nagle spostrzegła, że nie był to ani Niemiec, ani Anglik. I chociaż nie miała żadnych szczególnych antysemickich uprzedzeń, to pomyślała, że jest coś złowrogiego w Żydzie blondynie, tak jak w białym Murzynie.

– Spotykamy się pod jeszcze piękniejszym niebem – powiedział; nie za bardzo słyszała, co jeszcze powiedział. Urywane zdania, które niedawno usłyszała, kotłowały się w jej głowie, pojedyncze słowa, takie jak „reputacja” i „więzienie”; cofnęła się, żeby zwiększyć dystans, ale przemieszczając się w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyszła. Później słabo pamiętała, co się wydarzyło; mówił jeszcze inne rzeczy; próbował ją zatrzymać. Ogarnęło ją nagłe wrażenie miażdżącej i zatrważającej siły, jak u szympansa, które kazało jej wydać z siebie krzyk. Potem potknęła się i pobiegła, ale nie w kierunku domu swojej rodziny.

John Hume wstał z fotela szybciej, niż miał w zwyczaju i wyszedł na spotkanie kogoś, kto potknął się na zewnątrz na schodach.

– Moje dziecko – powiedział i położył rękę na jej drżącym ramieniu, przekazując i odbierając dziwny dreszcz, podobny do łagodnego wstrząsu elektrycznego. Potem poszedł, mijając ją szybko. Ujrzawszy coś w świetle księżyca, nie schodząc po schodach, przeskoczył przez balustradę i znalazł się na ziemi, stojąc po pas w dzikiej i splątanej roślinności. Pomiędzy Barbarą, a tym, co się szybko rozegrało, stanęła zasłona z dużych kołyszących się liści; widziała jednak, jakby w przebłyskach światła księżyca, jak guwerner pędzi, by przeciąć drogę postaci w bieli, usłyszała też odgłos uderzeń i zobaczyła kopnięcie o impecie katapulty. Potem był młynek ze srebrnych nóg, jak w herbie wyspy Man, a następnie z gąszczu niższych zarośli dał się słyszeć stek przekleństw w języku, który nie był ani angielskim, ani do końca niemieckim, lecz w którym wrzeszczano i trajkotano we wszystkich gettach świata. Ale jedna dziwna rzecz utkwiła mimo wszystko w jej rozstrojonej pamięci: że kiedy postać w bieli chwiejnym krokiem wstała i skierowała się w dół zbocza, to jej blada twarz i wściekły gest złorzeczenia skierowane były nie w stronę napastnika, lecz w stronę domu gubernatora.

Wchodząc po schodach werandy, guwerner miał zmarszczone brwi, jakby rozmyślał nad swoimi geometrycznymi problemami. Spytała go dość gorączkowo, co zrobił, a on odpowiedział swoim ciężkim głosem:

– Mam nadzieję, że go w połowie zabiłem. Wie pani, że popieram półśrodki.

Zaśmiała się dość histerycznie i wykrzyknęła: – Mówił pan, że nie potrafi się pan gniewać.

Nagle oboje poczuli się bardzo zakłopotani i zamilkli. Odprowadził ją na dół aż pod same drzwi sali balowej z niemal głupkowatą oficjalnością. Niebo za zielonymi pergolami pokrytymi listowiem miało kolor jasnofioletowy lub jakiegoś rodzaju niebieski, który zdawał się cieplejszy od wszelkiej czerwieni, a puszyste włókna wielkich pni przypominały dziwaczne zwierzęta morskie z dzieciństwa, które można było głaskać i które rozczapierzały palce. Było w ich obojgu coś przekraczającego mowę, a nawet milczenie. On nawet posunął się aż do stwierdzenia, że to piękny wieczór.

– Tak. To piękny wieczór – odpowiedziała i natychmiast poczuła, jakby zdradziła jakiś sekret.

Przeszli przez wewnętrzne ogrody aż do bramy westybulu, w którym pełno było ludzi w mundurach i strojach wieczorowych. Rozstali się w sposób wielce oficjalny, a tej nocy żadne z nich nie spało.

cdn.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Czterech niewinnych złoczyńców.