Bez dogmatu. Rozdział dziesiąty

17 kwietnia

Davis znalazł mnie dziś siedzącego na taborecie u nóg Laury, z głową opartą o jej kolana. Z jego bezkrwistej twarzy i przygasłych oczu nie zszedł ani na sekundę wyraz obojętnego przygnębienia. W swoich miękkich pantoflach zahaftowanych indyjskimi słońcami, przesunął się cicho jak duch i wszedł do przyległej biblioteki. Laura była wspaniała, gdy jej źrenice zaświeciły niepohamowanym gniewem. Ja, podniósłszy się, czekałem co nastąpi. Przyszło mi do głowy, że Davis wyjdzie może z biblioteki z rewolwerem w ręku. Miałem zamiar wyrzucić go w takim razie przez okno, razem z jego pledem, rewolwerem i indyjskimi pantoflami. Ale nie wyszedł. Czekałem długo i na próżno. Nie wiem, co tam robił: czy rozmyślał nad swoją nędzą, czy płakał, czy też pozostał zupełnie obojętny. Zeszliśmy się we troje dopiero przy śniadaniu i siedzieliśmy, jak gdyby nic nie zaszło. Może przez wyobraźnię tylko zdawało mi się, że Laura ciska na niego groźne spojrzenia, w jego zaś apatii jest jakiś wyraz boleśniejszy niż zwykle. Wyznaję, że takie rozwiązanie sprawy było mi bardziej przykre niż każde inne. Tę twarz widziałem potem przez cały dzień, i teraz oto staje przede mną jak niemy wyrzut. Nie jestem zawadiaką, ale gotów jestem odpowiadać za to, co czynię; ostatecznie jestem szlachcicem i wolałbym, żeby ten człowiek nie był takim małym, chorym, bezbronnym, słowem – takim nieszczęśliwym cherlakiem. Doznaję paskudnego uczucia, jak gdybym wypoliczkował paralityka – i rzadko kiedy czułem dla siebie taki niesmak.

Pojechaliśmy jednak jak zwykle na morze; nie chciałem bowiem, by Laura myślała, że nie śmiem tego czynić ze względu na Davisa, ale tam po raz pierwszy zaszło między nami nieporozumienie. Wyspowiadałem się jej z moich skrupułów, gdy zaś zaczęła je wyśmiewać, powiedziałem jej wprost:

– Nie jest ci do twarzy z tym śmiechem; a pamiętaj, że wolno ci wszystko czynić, z wyjątkiem tego, co ci nie do twarzy. Wówczas ona zmarszczyła swoje zrośnięte brwi i odrzekła z goryczą:

– Po tym, co między nami zaszło, jeszcze bezkarniej możesz ubliżać mnie niż Davisowi.

Wobec tego rodzaju wymówki nie pozostawało mi nic, jak ją przeprosić, toteż wkrótce zapanowała między nami zgoda, i Laura poczęła mówić o sobie. Jeszcze raz miałem dowód jej bystrości. W ogóle, ile znałem kobiet, wszystkie w pewnych warunkach okazywały nieprzezwyciężoną chęć opowiadania swoich dziejów. Nie biorę im tego za złe, bo dowodzi mi to tylko, że odczuwają one potrzebę usprawiedliwienia się we własnych i naszych oczach, której my nie odczuwamy zupełnie. Swoją drogą, nie spotkałem nigdy kobiety ani tak rozumnej, by w owych wyznaniach zachowała odpowiednią artystyczną miarę, ani tak prawdomównej, by nie pozwoliła sobie kłamać dla lepszego usprawiedliwienia siebie. Powołuję się w tym na świadectwo wszystkich mężczyzn, którzy przy sposobności mogą zarazem potwierdzić, że podobne dzieje upadku są zawsze bajecznie do siebie podobne, zatem niepospolicie nudne. Laura poczęła mówić o sobie także z pewnym skwapliwym zadowoleniem, ale na tym ograniczyło się jej podobieństwo do innych upadłych aniołów. W tym, co mi mówiła, było może nieco pozy na oryginalność, żadnej – na ofiarę. Wiedząc, że ma przed sobą sceptyka, nie chciała narażać się na pobłażliwy uśmiech niedowiarstwa. Szczerość jej graniczyła z zuchwałością, a graniczyłaby niemal z cynizmem, gdyby nie była swego rodzaju życiowym systemem, w którym estetyka zastępowała całkowicie etykę. Wolała, żeby życie jej miało kształty Apollina niż garby poliszynela – oto jej filozofia! Za Davisa poszła nie wprost dla jego milionów, ale dlatego, żeby za ich pomocą uczynić sobie życie, o ile w mocy ludzkiej, ozdobne, i to nie w pospolitym, ale w najwyższym, artystycznym znaczeniu tego słowa. Zresztą, nie poczuwa się względem męża do żadnych obowiązków, bo go z góry o wszystkim uprzedziła; ma dla niego tyle samo litości, ile wstrętu – ponieważ zaś jest zupełnie na wszystko obojętny, więc nie potrzebuje się z nim więcej liczyć, niż jak gdyby już umarł. Dodała przy tym, że w ogóle nie liczy się z niczym, co sprzeciwia się piękności i ozdobie życia. Względy towarzyskie mało ją obchodzą, i myliłbym się, gdybym sądził inaczej. Memu ojcu okazywała przyjaźń nie dla jego stosunków, ale dlatego, że widziała w nim arcydzieło natury. Mnie kochała od dawna. Rozumie, że więcej bym ją cenił, gdybym ją trudniej zdobył, ale nie chciała targować się z własnym szczęściem.

Dziwne wrażenie robiły na mnie tego rodzaju zasady, wygłaszane przez te cudne usta głosem miękkim, pogodnym, pełnym metalicznych drgań. Mówiąc ogarniała suknię wokół swych nóg, jakby chcąc zrobić obok miejsce dla mnie. Chwilami goniła oczyma przelatujące mewy, to znów zwracała je na moją twarz, ciekawa, co na niej wyczyta. Ja słuchałem z zadowoleniem jej słów, stanowiły bowiem dowód, że odgadłem tę kobietę. Było jednak w nich i coś zupełnie dla mnie nowego. Oto, mimo całego uznania, jakie miałem dla jej rozumu, sądziłem, że jej czyny są więcej instynktowne, że płyną przeważnie z jej natury; nie przypuszczałem, żeby była zdolną wymyślić cały system dla poparcia i usprawiedliwienia popędów swojej natury. Poniekąd uszlachetniło ją to w moich oczach, okazało się bowiem, że tam, gdzie ja podejrzewałem ją o rozmaite mniej więcej płaskie wyrachowania, ona postępowała tylko zgodnie ze swą zasadą – być może złą i nawet straszną – ale bądź co bądź zasadą. Zdawało mi się na przykład, że ma ukryty zamiar wyjść za mnie po śmierci Davisa – teraz dowiodła mi, że byłem w błędzie. Sama zaczęła o tym mówić. Wyznała, że gdybym zażądał jej ręki, prawdopodobnie nie miałaby siły odmówić, bo mnie więcej kocha, niż myślę (tu, jakom żyw, widziałem ciepły rumieniec oblewający jej twarz i szyję); wie jednak, że to nigdy nie nastąpi; jest pewna, że prędzej czy później opuszczę ją z lekkim sercem, ale cóż stąd? Oto pogrąża ręce w wodzie i czuje chłód rozkoszny: czy dlatego ma się pozbawić tej rozkoszy, iż wie, że za chwilę słońce wypije chłodną wilgoć z jej rąk?

Tak mówiąc przechyliła się przez łódź, przy czym tors jej zarysował się w całej swojej niepokalanej doskonałości – i zanurzywszy dłonie, wyciągnęła je następnie ku mnie, mokre, zaróżowione, przeświecające słońcem.

Więc pochwyciłem te mokre dłonie – ona zaś, jakby do wtóru moim wrażeniom, ozwała się słodkim, pieściwym głosem:

– Pójdź!…

20 kwietnia

Wczoraj nie widziałem Laury cały dzień, bo była niezdrowa. Przeziębiła się siedząc do późna na balkonie, następnie przeziębienie przeszło w ból zębów. Co za nuda! Na szczęście, jeszcze onegdaj wieczór przyjechał do Davisa doktor, który odtąd zostanie na stałe przy nim, inaczej nie miałbym do kogo słowa przemówić. Jest to młody Włoch, podobny do kawałka węgla, mały, czarny, z ogromną głową i bystrymi oczyma. Wydaje się bardzo inteligentny. Widocznie zaraz pierwszego wieczora rozpatrzył się w położeniu i panujących między nami stosunkach, następnie znalazł wszystko zupełnie naturalnym i bez wahania uznał we mnie właściwego pana domu. Nie mogłem wstrzymać się od uśmiechu, gdy przyszedłszy dziś rano spytał mnie, czy może „panią hrabinę” widzieć i zapisać jej lekarstwo. W tym kraju panują oryginalne obyczaje. Wszędzie gdzie indziej, gdy na zamężną kobietę pada podejrzenie, że należy do kogoś innego, cały świat urządza na nią jedną wielką obławę, często pełną bezmyślnego okrucieństwa. Tu przeciwnie: panuje taka cześć dla miłości, że wszyscy stają natychmiast po jej stronie i poczynają spiskować na korzyść zakochanych. Powiedziałem Włochowi, że zapytam panią hrabinę, czy zechce go widzieć. Jakoż dziś po śniadaniu wtargnąłem do buduaru Laury. Przyjęła mnie niechętnie, bo twarz ma nieco nabrzmiałą, i nie chciała, bym ją widział w tym stanie. I rzeczywiście, widok jej przypomniał mi moje dawne lekcje rysunków. Zauważyłem wówczas, że portretując twarz nowożytną można popełniać różne niedokładności, nawet to i owo zmienić – a jednak, byle został wyraz, byle została idea twarzy, podobieństwo nic na tym nie traci. Inna rzecz przy przerysowywaniu antyków: lada niedokładna linia, lada zboczenie burzy harmonię twarzy i czyni ją inną. Teraz miałem tego przykład na Laurze. Obrzmienie jej twarzy było bardzo małe, zresztą prawie go nie widziałem, bo obracała się uparcie do mnie zdrowym profilem; ale że oczy miała cokolwiek zaczerwienione i powieki nieco cięższe niż zwykle, nie była to już ta sama, doskonała w swej harmonii twarz – i daleko jej było do codziennej piękności. Oczywiście nie dałem Laurze tego poznać, ale ona przyjmowała moje pieszczoty z jakimś niepokojem, zupełnie tak, jakby ją dręczyły wyrzuty sumienia. Widocznie, wedle jej zasad, fluksja (1) jest śmiertelnym grzechem.

Szczególne bądź co bądź zasady! Ja także mam niewątpliwie duszę starożytnego Greka, ale poza poganinem jest przecie we mnie jeszcze i coś więcej. Laura może być z czasem bardzo nieszczęśliwa ze swoją filozofią. Rozumiem jeszcze, że można uczynić sobie religię z piękności w ogóle, ale czynić ją sobie z piękności własnej jest to przygotowywać sobie nieszczęście. Co mi za religia, którą jedna fluksja podrywa, a którą pryszczyk na nosie jest mocny zburzyć do cna!

25 kwietnia

Trzeba jednak jechać do Szwajcarii, bo upały zaczynają być trudne do wytrzymania. Przy tym od czasu do czasu przychodzi sirocco (2), na kształt gorączkowego tchnienia z Afryki. Morze chłodzi wprawdzie ten oddech pustyni, jest on jednak bardzo przykry.

Davisowi sirocco szkodzi niezmiernie. Doktor pilnuje go teraz, by się nie morfinizował, bywa więc chwilami rozdrażniony do najwyższego stopnia, chwilami wpada w zupełną odrętwiałość. Ale zauważyłem, że nawet w napadach rozdrażnienia boi się i Laury, i mnie. Kto wie, czy w mózgu tego półwariata nie poczyna powstawać mania prześladowcza i czy nie nurtuje go już podejrzenie, że chcemy go zabić lub utopić? W ogóle stosunek do niego jest dla mnie jedną z najciemniejszych stron mojej roli. Mówię: jedną, bo zdaję sobie doskonale sprawę, że jest i wiele innych. Nie byłbym chyba sobą, gdybym nie spostrzegł, że bądź co bądź dusza moja nie tylko gnuśnieje, ale się szybko i stanowczo psuje w ramionach tej kobiety. Nie umiem nawet wypowiedzieć, ile obrzydzenia, goryczy i wyrzutów sprawiała mi z początku myśl, że zanurzyłem się w tę topiel uciech i zmysłowych uniesień tak bezpośrednio, tak zaraz po śmierci ojca. Oburzało się na to zarówno moje sumienie, jak delikatność moich uczuć, którą niezaprzeczenie posiadam. Było mi to tak przykre, że nie mogłem o tym pisać. Dziś zobojętniałem. Czasem sobie powtarzam wyrzuty, myślę o nich, ale naprawdę ich nie odczuwam.

O Anielce staram się zapomnieć, bo wspomnienie jej nuży mnie, a raczej nie mogę ze sobą dojść do ładu, gdy rozpamiętuję ten płoszowski epizod z mego życia. Raz wydaje mi się, żem jej niewart; drugi raz, że byłem osłem i odgrywałem po prostu śmieszną rolę przy tej dziewczynie, podobnej do tuzina innych. Drażni to moją miłość własną, skutkiem czego uczuwam jakby urazę do Anielki. Bywa tak, że jednej godziny mam jakowąś niesmaczną świadomość moich win względem Anielki, w drugiej wydają mi się te winy głupie i dziecinne. W ogóle nie zgadzam się na siebie takiego, jakim byłem w Płoszowie, ale też nie zgadzam się i na takiego, jakim jestem obecnie. Zatraca się we mnie w pewnym stopniu poczucie różnicy między złem i dobrem, a co więcej, różnica ta staje mi się obojętną. Płynie to z jakiejś gnuśności ducha – z drugiej strony jednak, gnuśność ta przychodzi mi na ratunek, gdy bowiem rozterki wewnętrzne zmęczą mnie, ona powiada: „Przypuśćmy, że jesteś gorszy, niż byłeś – więc co z tego? Dlaczego masz męczyć się z jakichkolwiek powodów?”.

Następnie widzę w sobie jeszcze jedną zmianę. Stopniowo przyzwyczaiłem się nawet i do tego, co z początku tak drażniło mój honor – i policzkuję już teraz, mniej więcej obojętnie, paralityka. Spostrzegłem od kilku dni, że pozwalam sobie jednak na tysiące rzeczy, na które nigdy bym się nie ośmielił, gdyby Davis, zamiast być takim fizycznym i umysłowym łazarzem, był tęgim, umiejącym bronić swej czci i własności człowiekiem. Nie zadajemy już sobie teraz trudu jeżdżenia na morze… Wprost nie przypuszczałem, żeby moja drażliwość mogła i pod tym względem tak stępieć. Łatwo mi wprawdzie powiedzieć sobie: „Co mnie ten marny Lewantyńczyk może obchodzić?”, ale, dalibóg, nie mogę natomiast obronić się często myśli, że moja czarnowłosa bogini z brwiami Junony właściwie nie Juno ma na imię, ale Cyrce, i że dotknięcie jej zmienia ludzi – jakby tu najmitologiczniej powiedzieć? – na wychowańców Eumeja.

A gdy zadaję sobie pytanie: „W czym to leży?”, odpowiedź równa się bankructwu wielu moich poprzednich poglądów. Oto nasza miłość jest miłością po prostu skóry, nie duszy. Wraca mi ciągle myśl, że nowożytny człowiek nie może na tym poprzestać. Byliśmy z Laurą podobni tylko bogom i zwierzętom, a nigdy ludziom. Właściwie nie można nawet naszych uczuć nazwać miłością, bo jedno dla drugiego jest tylko pożądaną, bynajmniej zaś nie drogą istotą. Gdyby Laura była inna i gdybym ja był inny, moglibyśmy być stokroć szczęśliwsi, ale obecnie nie miałbym tego poczucia, że dochodzę do Eumejowego schroniska. Rozumiem, że miłość, która chce być tylko duchem, zostanie tylko cieniem; ale ogołocona zupełnie z ducha, staje się tylko upodleniem. Inna sprawa, że ludzie, dotknięci różdżką Cyrce, mogą znaleźć smak w upodleniu.

Aż mi dziwno i smutno, mnie człowiekowi typu helleńskiego, pisać takie rzeczy! Ale ogarnia mnie sceptycyzm względem mojej Hellady; poczynam wątpić, czy można żyć przeżytymi formami życia, że zaś jestem zawsze szczery, więc piszę, co myślę.

30 kwietnia

Wczoraj spadł na mnie list ciotki. Odesłano mi go z Rzymu. Datowany jest temu dwa tygodnie, i nie rozumiem, dlaczego przetrzymano go tak długo w Casa Osoria. Ciotka jest pewna, że byłem w Korfu, ale domyśla się, że musiałem już wrócić, i pisze mi, co następuje:

„Oczekujemy wiadomości od ciebie z wielkim utęsknieniem i niepokojem. Ja, stara, wrosłam już silnie w ziemię i byle wiatr nie potrafi mną zachwiać, ale na Anielkę aż żal patrzeć. Ona widocznie wyglądała listu od ciebie z Wiednia lub z Rzymu, a gdy nie nadchodził, poczęła się niepokoić. Potem, jak wiesz, przyszła śmierć twego ojca. Mówiłam umyślnie głośno przy Anielce, że teraz nie możesz o niczym innym myśleć, jak o swej stracie, ale że po kilku tygodniach otrząśniesz się z odrętwiałości i wrócisz do życia czynnego. My z Anielką nie mówimy niby otwarcie, a doskonale się rozumiemy. Widziałam też, że się bardzo uspokoiła. Lecz gdy upłynął miesiąc, a ty nie dałeś nawet znać o sobie, znowu poczęła się trapić, głównie o twoje zdrowie, ale pewnie i dlatego, żeś tak o nas zapomniał. Ja także byłam niespokojna i pisałam kilkakrotnie na Korfu, poste restante (3), tak jak się umówiliśmy. Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, próbuję pisać do twego domu w Rzymie, bo myśl, że możesz być chory, zatruwa nam życie. Napisz choć kilka słów – a przede wszystkim otrząśnij się, mój drogi Leonie, z apatii i pocznij być sobą. Będę z tobą otwarta. Do zmartwień Anielki przyczynia się i to, że ktoś nagadał tu jej matce, jako w całym świecie znany masz być ze swoich bałamuctw. Wyobraź sobie moje oburzenie! Celina w desperacji powtórzyła to córce i teraz jedna ma ciągłą migrenę, drugie biedactwo pobladło, wychudło i zmieniło się tak, aż litość bierze. A kochane to stworzenie i dobre zawsze jak anioł! Udaje wesołą, żeby nie martwić matki, ale ja widzę doskonale, co się z nią dzieje, i serce mi się kraje. Mój najdroższy chłopcze, ja także nie mówiłam z tobą o tym w Rzymie, przez uszanowanie dla twej boleści, ale takie nieszczęście to przecie wola Boska, z którą trzeba się zgodzić i nie opuszczać się w życiu. Czy nie mógłbyś nam napisać jakiegoś słowa, które by nas uspokoiło? Zlituj się nad dziewczyną. Ja nie ukrywam przed tobą, że najmocniej życzę sobie, abyście się po upływie twej żałoby mogli połączyć, choćby za rok lub dwa, bo podług mnie, Anielka to feniks. Ale doprawdy, gdyby nawet miało być inaczej, to i w takim razie byłoby lepiej, gdybyś jakimś sposobem dał nam to poznać. Ty wiesz, że ja nie przesadzam nigdy i jeśli ci o tym piszę, to dlatego, że istotnie obawiam się o zdrowie Anielki. Trzeba ci przy tym wiedzieć, że chodzi o całą jej przyszłość. Kromicki począł coraz częściej odwiedzać te panie i oczywista rzecz, że on ma jakieś zamiary. Chciałam go bez długich zachodów, po swojemu, przepędzić, tym bardziej że podejrzewam, iż to on nagadał o twoich bałamuctwach, ale Celina zaklinała mnie, bym tego nie czyniła. Ona zupełnie jest zdesperowana i nic a nic nie liczy na twoje przywiązanie do Anielki. Cóż więc miałam robić? A nuż ona ma prawdziwe macierzyńskie przeczucie? Odpisujże, mój Leonie, jak najprędzej, a zarazem przyjmij uściśnienia i błogosławieństwo starej kobiety, która ma jednego ciebie na świecie. Anielka chciała w swoim czasie pisać do ciebie z kondolencją, ale Celina jej nie pozwoliła, o co się z nią wykłóciłam. Celina jest najlepszą kobietą, ale często mnie gniewa. Ukłony i serdeczne pozdrowienia od wszystkich. Młody Chwastowski zakłada u nas browar. Miał coś swoich pieniędzy, a reszty mu dopożyczyłam”.

W pierwszej chwili zdawało mi się, że ten list nie robi na mnie wrażenia; następnie począłem chodzić po pokoju i poznałem, że się mylę. Wrażenie zwiększało się z każdą minutą i w końcu stało się bajeczne. Po upływie godziny powiedziałem sobie ze zdziwieniem: „Co, u licha, ja przecie o niczym innym nie myślę!”. Rzecz zadziwiająca, z jaką szybkością ogarniały mnie najrozmaitsze uczucia, przelatujące jedno po drugim, zupełnie jakby je wiatr przeganiał na podobieństwo chmur. Do jakiego jednak stopnia jestem człowiekiem nerwowym! Naprzód chwyciło mnie rozczulenie nad Anielką. To wszystko, co niedawno jeszcze czułem dla niej, a co było jak gdyby zatajone w jakichś szczelinach mojej duszy, wyszło nagle na kształt oparu na jej powierzchnię. Jechać, uspokoić, utulić, uszczęśliwić oto był pierwszy odruch, pierwszy pęd serca, daleki od jasno sformułowanej woli, ale nadzwyczaj silny. A gdy wyobraziłem sobie jej załzawione oczy, jej ręce w moich rękach, ów pociąg zmysłów, jaki czułem do niej, zmartwychwstał z całą mocą. Potem przebiegło mi przez myśl porównanie jej z Laurą, które musiało wypaść fatalnie dla Laury. Na razie takie życie, jakie tu wiodłem, stanęło mi kością w gardle. Uczułem potrzebę czystszego powietrza niż to, którym tu oddycham, i ciszy, i słodyczy, i zwłaszcza: prawości uczuć. Jednocześnie opanowała mnie radość, że nie ma nic straconego, że wszystko da się naprawić i że zależy to jedynie od mojej woli. Nagle przyszedł mi do głowy Kromicki i matka Anielki, która nie wierząc we mnie, widocznie stanęła po jego stronie. Na myśl o nich porwał mnie gniew, który rosnąc stopniowo, stłumił wszystkie inne uczucia. Im bardziej mój rozum przyznawał, że pani Celina ma wszelką słuszność nie liczyć na mnie, tym głębszą czułem do niej urazę, że sobie na taką niewiarę pozwoliła. W końcu doszedłem do jakiejś desperackiej złości przeciw sobie i wszystkim. Wszystko, co myślałem i czułem, dało się zamknąć w tych kilku słowach: „Dobrze, niechże tak będzie!”.

List przyszedł wczoraj; dziś, analizując się spokojniej, stwierdzam wprost ze zdumieniem, że ta uraza tak głęboko zapadła mi w duszę, iż oto w tej chwili jest raczej większą niż mniejszą. Obecnie jest to uczucie panujące we mnie. Mówię sobie wszystko, co może sobie człowiek trzeźwo myślący powiedzieć, a jednak nie mogę tego Kromickiego przebaczyć nie tylko matce, ale i Anielce. Bo ostatecznie Anielka potrafiłaby jednym słowem zamknąć mu drogę do Płoszowa, jeśli zaś tego nie czyni, to jest z jej strony ustępstwo dla matki, czyli, że mnie poświęca jej migrenom. Zresztą ten Kromicki zniża w moich oczach Anielkę, szpeci ją, sprowadza ją do tego płaskiego typu panny na wydaniu. Nie mogę spokojnie o tym mówić.

Być może, iż rozumuję i czuję jak człowiek zbyt rozdrażniony; być może, iż moja miłość własna jest rozrośnięta nad miarę; przyznaję, widzę, umiem patrzeć na siebie jak ktoś obcy, ale to zdwojenie nic nie pomaga. Rozgoryczam się i rozdrażniam coraz bardziej. Samo pisanie o tym męczy moje nerwy – więc urywam.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Dawniej: obrzęk twarzy.

(2) Gorący i suchy wiatr południowy lub południowo-wschodni w basenie Morza Śródziemnego.

(3) Sposób wysyłania lub otrzymywania przesyłek pocztowych kierowanych do określonego urzędu pocztowego, do którego adresat zgłasza się po odbiór osobiście.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Bez dogmatu.