Bez dogmatu. Rozdział dwunasty

29 maja

Ta cała procedura spadkowa włoska poczyna mnie nudzić. Jak oni przy swej wrodzonej żywości wolno wszystko robią, a jak ogromnie wiele gadają! Jestem literalnie zagadany. Sprowadziłem sobie kilka najnowszych powieści francuskich i czytam je po całych dniach. Ich autorzy robią na mnie wrażenie wprawnych rysowników. Jak prędko i biegle naznaczona tam każda postać; ile siły i charakteru w tym szkicowaniu! Technika w robocie nie idzie dalej. Natomiast o ludziach opisywanych muszę powtórzyć to, co już raz powiedziałem, że kochają wzajem na sobie tylko skórę i nic więcej. Może to się zdarzyć wyjątkowo, ale żeby w całej Francji, jak długa i szeroka, nikt nie umiał kochać inaczej – niech to mówią komu innemu! Ja ją znam zbyt dobrze i wiem, że pod tym względem jest ona lepszą od swej literatury. Ta gonitwa romansu za jaskrawą, realną prawdą czyni go fałszem. Człowiek kocha indywiduum, a na indywiduum składa się prócz twarzy, spojrzenia, wyrazu, głosu, postaci – jeszcze i rozum, i charakter, i sposób myślenia, słowem: mnóstwo pierwiastków umysłowych i moralnych. Stosunek mój do Laury jest najlepszym dowodem, że uczucie oparte wyłącznie na zachwycie zewnętrznym nie zasługuje nawet na nazwę miłości. Laura zresztą jest wyjątkiem.

31 maja

Byłem wczoraj z Łukomskim na śniadaniu; wieczorem włóczyłem się jak zwykle po Pincio. Moja wyobraźnia wiedzie mnie czasem na manowce. Wyobraziłem sobie, że prowadzę pod rękę Anielkę. Chodziliśmy, rozmawialiśmy jak dwoje ludzi, którzy się nad wszystko kochają. Było mi tak dobrze, jak nie było nigdy z Laurą, ale za to, gdy wyobraźnia przestała pracować – co za poczucie samotności! Nie chciało mi się wracać do domu. W nocy nie mogłem spać. Moje życie jest jednak niesłychanie jałowe. Te ciągłe zagłębiania się w siebie prowadzą tylko do pustki. A czuję, że mogło być inaczej. Aż dziwię się, że wspomnienie Anielki jest we mnie takie żywotne. Dlaczego, na przykład, nie wyobrażam sobie nigdy, że chodzę pod rękę z Laurą, a teraz zaś, wspomniawszy jej imię, dodaję w duszy: „Pal ją licho!”. Często myślę, że trzymałem szczęście za oba skrzydła i pozwoliłem mu odlecieć.

2 czerwca

Od dawna nie byłem tak zdumiony jak dziś z powodu Łukomskiego. Poszliśmy razem do muzeum na Kapitolu. Już przy tamtejszej Wenus zdziwił mnie, gdy obracając na wszystkie strony jej ruchomą podstawę, oświadczył mi, że woli neapolitańską Praksytelesową Psyche, dlatego że jest więcej uduchowiona. Jak na takiego plastyka, było to osobliwsze zdanie. Ale większa niespodzianka czekała mnie przed konającym gladiatorem czy też Gallem. Łukomski patrzył na niego w milczeniu z pół godziny, a następnie ozwał się przez zaciśnięte zęby, jak ma zwyczaj, gdy go coś poruszy:

– Powiedziano już ze sto razy, że on ma słowiańską twarz – ale istotnie! – to jest coś nadzwyczajnego!… Mój brat dzierżawi Kozłówek koło Sierpca. Był tam Michna fornal… Zeszłego roku utonął pławiąc konie. Powiadam panu!… Kubek w kubek ta sama twarz. Ja tu często i godzinę przestoję, bo mi tego trzeba…

Uszom nie chciałem wierzyć i dziwiłem się, że sufit Kapitolu nie zapada się na nasze głowy. Sierpc, Kozłówek, Michna, tu – w tym świecie antyków i klasycznych form – i w czyich ustach, ale takiego Łukomskiego! Ale od razu odmalował mi się poza rzeźbiarzem człowiek: „Toś ty, bratku, taki plastyk? – pomyślałem sobie. Taki Grek? Taki Rzymianin? To ty przychodzisz patrzeć na gladiatora nie tylko dla jego kształtów, ale dlatego, że ci przypomina Michnę z Kozłówka? Teraz odgaduję, co znaczy twoja małomówność i twoja melancholia!”.

Łukomski zaś widocznie zrozumiał moje myśli, bo wbił swe mistyczne oczy w ziemię i począł mówić głosem przerywanym i gwałtownym, jakby tłumacząc to, co powiedział poprzednio:

– Tu w Rzymie żyć nie umierać!… Mnie się powodzi… Nie mam prawa narzekać… Siedzę, bo trzeba… Ale mnie, panie, nostalgia tłucze jak wszyscy diabli… Jak mi psy zaszczekają w nocy w ogrodzie, to mi się chce ścianę drapać, bo mi się zdaje, że to nasza wieś… Ja bym zwariował, gdybym przynajmniej raz na rok tam nie pojechał. I teraz niedługo jadę, bo już mam to tu!…

To rzekłszy począł stukać palcem w gardło i złożył wargi jak do gwizdania, dlatego że mu się trzęsły. Był to prawie wybuch, tym bardziej zdumiewający w tym człowieku, że tak niespodziany. Nagle i mnie ogarnęło wzruszenie na widok tej olbrzymiej różnicy, jaka jest między mną a takimi ludźmi, jak Łukomski lub Śniatyński. W tej chwili myślę jeszcze o niej jakby z pewną obawą. To są całe widnokręgi, dla mnie po prostu niedostępne. Co za ogrom uczucia noszą ci ludzie w sobie! Może im być z tym źle lub dobrze, ale to są bogacze w porównaniu ze mną. Im nie grozi ani pustka, ani czczość! Mają zapasu życiowego każdy za dziesięciu. Ja przecież poczuwam się niby także do pewnego związku z moim społeczeństwem, ale to poczucie nie jest tak bezpośrednie, nie pali się ono we mnie jak płomień w lampie, nie stało się częścią mojej istoty. Mnie do życia nie potrzeba ani żadnego Kozłówka, ani Michny, ani Płoszowa, czyli że tam, gdzie dla takiego Łukomskiego albo Śniatyńskiego biją żywe zdroje, z których czerpie się rację życia – tam ja znajduję suchy piasek. A przecie, gdyby oni nie mieli tych podstaw, zostałaby jeszcze jednemu jego rzeźba, drugiemu jego literatura. Jest to prawie rzecz nie do uwierzenia, żeby człowiek, który posiada tyle co ja warunków do szczęścia, nie tylko nie był szczęśliwy, ale po prostu nie wiedział, dlaczego żyje. Niezawodnie wina to tych warunków, w jakich się chowałem, tych Rzymów, Metzów, Paryżów i znów Rzymów; byłem trochę jak drzewo, oderwane od swojego gruntu, a nie zasadzone dobrze na cudzym – ale też wina i moja, bo stawiałem znaki zapytania i filozofowałem tam, gdzie inni tylko kochają. Skutek był taki, że nie wyfilozofowałem nic, a wyjałowiłem w sobie serce.

8 czerwca

Zapisuję wspomnienia z całego tygodnia. Odebrałem kilka listów, między innymi od Śniatyńskiego. Poczciwe chłopczysko tak jest zmartwione obrotem sprawy z Anielką, że mi już nawet nie wymyśla. Donosi mi tylko, że żona jego jest na mnie zagniewana na śmierć, że nie chce o mnie słyszeć i że, według jej zdania, jestem potworem znajdującym największą przyjemność w pastwieniu się nad ofiarami. Tym razem prawdziwy ze mnie chrześcijanin, bo nie tylko nie czuję z tego powodu urazy do pani Śniatyńskiej, ale ujmuje mnie to dla niej. Co za gorące, zacne serce! Śniatyński uważa widocznie sprawę za straconą, a raczej za ostatecznie rozstrzygniętą, bo wstrzymuje się od rad i tylko ubolewa: „Daj ci Boże – pisze – znaleźć drugą podobną”. Dziwna rzecz, gdy o tym myślę, wydaje mi się, że nie chcę drugiej, podobnej do Anielki ani lepszej od niej, tylko chcę jej samej. Mówię, że mi się to wydaje, ponieważ jest to uczucie bez stałej i określonej formy. Noszę w sobie jak gdyby motek niezmiernie poplątanego jedwabiu, męczę się i nie umiem tych zwikłanych pasm doprowadzić do porządku. Mimo całej samowiedzy nie wiem na przykład, skąd płynie mój żal, czy z tego, że kocham Anielkę więcej, niźli sam przypuszczam, czy z tego tylko, że czuję, iż mógłbym ją bardzo kochać? Śniatyński odpowiada mi poniekąd na to w następnych słowach: „Słyszałem czy czytałem, że bryłki złota mają czasem na sobie powłokę kwarcu, z której trudno wydobyć metal. Przypuszczam, że i serce twoje ma taką powłokę; w środku jest drogi kruszec, ale ta paskudna skorupa niecałkowicie stopiła się za twoją ostatnią bytnością w Płoszowie. Bawiłeś zbyt krótko i po prostu nie pokochałeś tej dziewczyny dość silnie. Ty masz może energię czynu, ale nie masz nic a nic energii postanowień; byłbyś się jednak i na nią zdobył, gdyby uczucie parło cię dostatecznie. Wyjechałeś, zacząłeś swoim zwyczajem zgłębiać się, rozmyślać, i stało się, jak przewidziałem, to jest przefilozofowałeś własne i cudze szczęście”. Uderza mnie to w słowach Śniatyńskiego, że są one jakby powtórzeniem tego, co mi w swoim czasie mówił ojciec. Śniatyński wnika jednak we mnie dokładniej, bo oto co zaraz dodaje: „Stara historia, że kto się nadto nad sobą zacieka (1), ten w końcu nie zgadza się na siebie, a kto się na siebie nie zgadza, ten nie jest zdolny do żadnych postanowień. Chory wiek, w którym tylko osły mają jeszcze jakąś wolę, bo gdy ktoś posiada choć trochę rozumu, to go zaraz użyje do zwątpienia o wszystkim i przekonania siebie samego, że naprawdę nie warto chcieć czegokolwiek”. Czytałem podobne uwagi u jednego z francuskich autorów – i pomyślałem, że dalibóg ma słuszność!

Chwilami wolałbym, żeby Śniatyński był mi wprost nawymyślał zamiast naszpikować list takimi na przykład frazesami: „Mimo twych wszystkich przymiotów może przyjść do tego, że będziesz zawsze powodem zgryzot i zmartwień dla najbliższych i najdroższych ci osób”. Jest mi to tym przykrzejsze, że to prawda. Narobiłem zgryzot Anielce, ciotce, matce Anielki i wreszcie sobie samemu. Natomiast trochę mi się śmiać chce, gdy czytam dalej: „Wedle praw życia, musi coś w człowieku wyrosnąć; otóż strzeż się, żeby w tobie nie wyrosło jakieś licho, które ciebie pierwszego otruje”. Nie!… To przynajmniej mi nie grozi. Wyrosła tam przecie jakaś pleśń zasiana ręką Laury, ale właśnie wyrosła tylko na tej kwarcowej skorupie, o której Śniatyński wspomina; nie zdołała zapuścić korzonków głębiej, i ani ja się nią nie otrułem, ani Laura. Takiej pleśni nie trzeba nawet wyrywać, dość ją obetrzeć jak kurz. Więcej ma słuszności Śniatyński wówczas, gdy zaczyna być sobą i gdy występując w imię swego dogmatu, który zawsze nosi w sercu, mówi: „Jeśli masz się za typ wyższy, jeśli nim nawet jesteś, to ci powiem, że suma takich wyższości daje społeczne minus”. Licha tam ja się mam za typ wyższy – chyba w porównaniu z takim Kromickim! – ale Śniatyński ma słuszność. Tacy ludzie, jak ja, nie stanowią tylko wtedy minusów, jeśli nie należą do kategorii geniuszów bez teki, to jest, jeśli są wielkimi uczonymi lub wielkimi artystami. Często nawet odgrywają wówczas rolę reformatorów. Co do mnie, mógłbym być reformatorem wyłącznie względem siebie samego. Chodziłem z tą myślą cały dzień, bo istotnie jest rzeczą niesłychaną, żeby człowiek, który tak doskonale rozumie swoje braki, nie przedsiębrał nic, by im zapobiec. Ostatecznie, gdybym w tej chwili wahał się od pół dnia, czy wyjść na ulicę, czy nie, mógłbym jednakowoż wziąć się za kołnierz i sprowadzić się aż na dół. Jestem sceptykiem – dobrze! Ale czy nie mogę nakazać sobie postępować tak, jakbym nim nie był? Co to kogoś może obchodzić, czy w moich czynach będzie trochę mniej lub trochę więcej przekonania? Co mógłbym na przykład uczynić obecnie? Oto kazać spakować rzeczy i pojechać do Płoszowa. Mógłbym to zrobić doskonale. Co by z tego wypadło, pokazałoby się później – tymczasem byłby jakiś czyn. Śniatyński pisze wprawdzie: „Ta małpa przesiaduje teraz codziennie w Płoszowie i dopiłowuje te panie, które i bez tego wyglądają jak cienie”. Więc może być za późno? Śniatyński nie wspomina, jak dawno był w Płoszowie, przypuszczam, że tydzień albo dwa temu, zatem od jego bytności rzeczy mogły bardzo się posunąć. Tak, ale ja o tym nie wiem. W ostatnim razie, co może nastąpić gorszego, niż jest dziś? Czuję, że człowiek, posiadający choć trochę energii w postanowieniach, zdobyłby się na ten wyjazd; czuję, że nabiorę dla siebie pewnego szacunku, jeśli to zrobię, a to tym bardziej, że nawet i Śniatyński już mnie nie namawia do tego – on, który jest jednak bardzo rzutki. Na samą myśl jaśniej mi w oczach; widzę przy tym w tej jasności jedną taką miłą twarz, że w tej chwili wydaje mi się ona milszą niż wszystko w świecie i – per Baccho! (2) – prawdopodobnie uczynię, jak zamierzam!

9 czerwca

La nuit porte conseil! (3) Nie jadę zaraz do Płoszowa, byłby to bowiem wyjazd na ślepo, ale napisałem do ciotki długi list w zupełnie innym rodzaju niż ów, który wysłałem z Pegli. W ciągu ośmiu, najwyżej dziesięciu dni powinienem mieć odpowiedź i stosownie do niej, pojadę albo też… nie pojadę – i w ogóle nie wiem, co zrobię. Odpowiedzi pomyślnej byłbym pewny, gdybym był na przykład napisał: „Błagam, kochana ciotko, o przepędzenie Kromickiego za dziesiąte wrota; Anielkę przepraszam, kocham i proszę o jej rękę”. Chyba żeby było już po ślubie, w takim tylko razie prośba moja pozostałaby bez skutku; ale przecie przypuszczam, że tak szparko sprawy tam nie poszły. Nie napisałem jednak do ciotki nic podobnego. List mój ma odegrać rolę podjazdu, który idzie przed wojskiem i bada okolicę. Ułożyłem go w ten sposób, że ciotka chcąc odpowiedzieć musi mi donieść, co się dzieje nie tylko w Płoszowie, ale i w sercu Anielki. Powiem szczerą prawdę, że jeśli nie byłem bardziej stanowczy, to dlatego, że doświadczenie nauczyło mnie nie ufać sobie. Ach, gdyby ta Anielka mimo tego żalu, który mniej więcej słusznie może mieć do mnie, odrzuciła rękę Kromickiego, jak byłbym jej za to wdzięczny, jakby odsunęła się daleko w moich oczach od tego nieznośnego typu panny na wydaniu, której jedynym zadaniem i celem jest wyjść za mąż! Szkoda, że dowiedziałem się o tym Kromickim. Odleciawszy na podobieństwo ptaka od nóg Laury, co musiało nastąpić w każdym razie, byłbym najprawdopodobniej upadł przy Anielczynych. Poczciwa ciotka dała jednak dowód nieco ciężkiej ręki, donosząc mi o zabiegach Kromickiego i o poparciu, jakiego mu udziela pani Celina. W dzisiejszych czasach nerwów nie tylko kobiety są mimozowate, ale i mężczyźni. Jedno trochę szorstkie dotknięcie, a dusza się zwija i zamyka częstokroć raz na zawsze. Wiem, że to jest głupio i źle, ale tak jest! Chcąc się zmienić, musiałbym zamówić sobie u jakiegoś anatoma inne nerwy, a te, które mam, chować tylko na szczególne okazje. Nikt, nawet pani Śniatyńska, poczytująca mnie w tej chwili za potwora, nie patrzy na mnie krytyczniej niż ja sam. Ale czy ten Kromicki jest lepszy ode mnie? Czy jego płaska, pieniężna newroza (4) więcej warta od mojej? Bez wszelkiej chełpliwości mogę sobie powiedzieć, że mam dziesięć razy więcej delikatności uczuć, szlachetniejsze porywy, lepsze serce, więcej tkliwości, nie mówiąc już o tym, że jego rodzona matka musiałaby przyznać, iż jest głupszy ode mnie. Nie zrobię wprawdzie nigdy w życiu ani miliarda, ani jego dziesiątej części, ale Kromicki też jeszcze nie zrobił nawet i setnej; natomiast mógłbym ręczyć, że mojej żonie będzie cieplej i widniej w życiu niż jego, że będzie żyła życiem szerszym i szlachetniejszym.

Nie pierwszy to już raz porównuję się w myśli z Kromickim, co mnie nawet gniewa, tak dalece uważam się za wyższą istotę. My jesteśmy mieszkańcy dwóch różnych planet, jeśli zaś chodzi o zestawienie naszych dusz, to między nimi jest taki stosunek, że do mojej trzeba wchodzić po schodach – przy czym przyznaję, że można kark skręcić; do jego zaś duszy taka na przykład Anielka stanowczo musiałaby schodzić.

Czy jednak przyszłoby jej to tak trudno? Obrzydliwe pytanie! Ale widziałem pod tym względem tak niesłychane rzeczy, zwłaszcza u nas, gdzie kobiety stoją powszechnie wyżej od mężczyzn, że muszę je postawić. Widziałem dziewczęta, dalibóg, prawie skrzydlate, pełne szlachetnych porywów, wrażliwe na wszystko, co piękne i niepospolite, które nie tylko wychodziły za mąż za cymbałów najpośledniejszego gatunku, ale na drugi dzień po ślubie przechodziły na ich życiową wiarę, na ich płaskość, na ich egoizm, próżność, ciasnotę i małość. Co więcej, niektóre czyniły to chełpliwie, jakby w ich oczach owe dawne ideały tak samo nadawały się po ślubie do wyrzucenia przez okno, jak ich mirtowy wianek. I były przekonane, że w ten właśnie sposób stają się dobrymi żonami, nie zdając sobie sprawy, że każda z nich poświęca poloty duszy skłonnościom małpy. Prawda, że często potem, prędzej lub później, przychodziła reakcja, ale ogólnie biorąc, szekspirowska Tytania jest u nas typem pospolitym, który każdy z pewnością w życiu spotykał.

Jam jest sceptyk od stóp do głowy, ale mój sceptycyzm płynie z „tego, co mnie boli”, bo istotnie boli mnie porządnie, gdy sobie pomyślę, że może być tak samo i z Anielką. Może i ona będzie wzruszała ramionami na wspomnienie swych panieńskich polotów, przekonana, że dostawy do Turkiestanu – oto są rzeczy równie poważne jak realne, którymi jedynie warto się zajmować w życiu. Porywa mnie nieludzki gniew na tę myśl, zwłaszcza że jeśli do tego przyjdzie, to przyjdzie po części z mojej winy.

Z drugiej jednak strony, moje rozmysły i wahania płyną nie tylko z tego braku energii w postanowieniach, o którym pisze Śniatyński, ale jeszcze z innego źródła. Ja mam tak wysokie pojęcie o małżeństwie i tak wysokie wymagania, że to odejmuje mi odwagę. Wiem, że częstokroć mąż i żona przystają do siebie jak dwie spaczone deski, a jednak jakoś to idzie; ale dla mnie to nie wystarcza. Właśnie dlatego, że, biorąc ogólnie, jestem względem szczęścia niedowiarkiem, powiadam sobie: „Niech choć to mi dopisze!”. A czy może dopisać? Dziwna rzecz! Oto tak wahającym się, tak mało stanowczym zrobiły mnie nie te złe małżeństwa, które w życiu widziałem, ale tych kilka dobrych, bo właśnie to na ich wspomnienie powiadam sobie: „To może dopisać! To nieksiążkowa rzecz! Trzeba tylko umieć znaleźć!”.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Dawniej: zapamiętuje; zaweźmie; zatnie.

(2) (Wł.) na Bachusa.

(3) (Fr.) tu: „prześpię się z tym”.

(4) Dawniej: nerwica.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Bez dogmatu.