Rozdział pierwszy. Pampeluna

W Pampelunie, miasteczku leżącym w prowincji Nawarra, zaczynał się mglisty i szary dzień. Wielu ludziom wewnątrz fortu wydawało się, że szarość poranka zapanowała także w ich sercach; po tym co miało niedługo nastąpić, nie spodziewali się niczego dobrego. Ich niewielki garnizon został osłabiony z powodu wycofania się znacznej części hiszpańskich oficerów, fortyfikacje były niewystarczające, brakowało amunicji, a u bram czekała armia francuska. Atak mógł rozpocząć się w każdej chwili i nic nie mogło ocalić fortu, chyba że przybyłyby z dawna oczekiwane posiłki (1).

Pomysł poddania się zaświtał w wielu głowach i byłby z całą pewnością wprowadzony w czyn, gdyby nie wysiłki młodego hiszpańskiego oficera, Iñigo (czy też Ignacego) de Loyola. Całymi dniami podtrzymywał on na duchu słabych, dodawał odwagi lękliwym i każde serce napełniał własnym męstwem i nadzieją.

Wicekról na pewno przybędzie z pomocą, mówił. Warunki jakie oferowała Francja były upokarzające dla dumnych Hiszpanów; ze względu na honor kraju należy jeszcze trochę wytrzymać, a wszystko się ułoży.

Nie było nic niezwykłego w tym, że młody Loyola, obdarzony zadziwiającą umiejętnością wpływania na innych, był kochany przez swoich ludzi. Jego rodzina była jedną z najznamienitszych w Hiszpanii, a on sam zdążył już zdobyć sławę na polach bitewnych, lecz celował nie tylko w żołnierskim rzemiośle. Był biegły we wszystkich ówczesnych dyscyplinach sportowych, potrafił z równą łatwością napisać sonet miłosny jak i wiersz religijny, a później umiejętnie je zilustrować. Był też świetnym tancerzem – pochodził przecież z kraju, gdzie kobiety i mężczyźni rodzili się z rytmem i muzyką we krwi. Jednakże przede wszystkim był wojownikiem. Szczerze pragnął zdobyć sławę i poważanie jako żołnierz, tak aby jego imię przeszło do historii kraju.

Później zobaczymy jak realizował to pragnienie, lecz na razie zarówno pole bitwy, na którym miał walczyć, jak i sposób w jaki miał owe bitwy toczyć, istniały jedynie jako zamysł Boży.

Nadzieja Ignacego na to, że posiłki wkrótce przybędą, okazała się płonna. Wicekról nie pojawił się, a atak zaczął się jeszcze tego samego dnia. Szturm był gwałtowny, ale młody Hiszpan walczył niczym starożytny bohater. Można było go ujrzeć tam, gdzie na wale obronnym ogień bitewny był najgorętszy. W błyszczącej zbroi walczył z siłą dziesięciu mężów. Najeźdźcy, jeden po drugim, padali martwi u jego stóp lub byli zrzucani z umocnień, lecz los cytadeli był już przesądzony. W blanki, tam gdzie z mieczem w ręku, niczym młody Achilles, stał Loyola, uderzyła kula armatnia, która odbiwszy się, strzaskała mu prawą nogę i zadrasnęła lewą. Ignacy upadł, a wraz z nim i Pampeluna.

Kiedy ranny odzyskał przytomność, zobaczył, że leży w namiocie w obozie francuskim, a jeden z najznakomitszych oficerów Francji siedzi obok jego łóżka. Powoli do znużonego umysłu Ignacego zaczęła docierać prawda: on sam był więźniem, a Pampeluna została zdobyta. Potem spostrzegł swój miecz i widok ten go zastanowił.

– Jestem więźniem – odezwał się Ignacy, zwracając się do Francuza – a jednak zostawiono mi broń.

Oficer skłonił się z kurtuazją.

– Odważni ludzie potrafią docenić prawdziwe męstwo, don Iñigo – odpowiedział. – Jest pan naszym gościem, czy życzy pan sobie czegoś? Może pan mną rozporządzać.

Młody Hiszpan myślał przez chwilę.

– Mój wuj, książę Najery, jedzie właśnie do Pampeluny. Byłbym wdzięczny gdyby mu przekazano, że zrobiłem co tylko mogłem.

Gdy Ignacy odzyskał siły na tyle by znieść podróż, został przewieziony do rodzinnej posiadłości, gdzie czekał na niego starszy brat, don Martin. Na miejscu trzeba było powtórnie łamać nogę, ponieważ wcześniej została nieumiejętnie nastawiona, i przez kilka dni życie Ignacego znajdowało się w prawdziwym niebezpieczeństwie.

Później nastąpiły męczące tygodnie wypełnione cierpieniem, które było tym dotkliwsze dla żywej natury Ignacego, że musiał leżeć nieruchomo, bowiem każde poruszenie wywoływało ból. W końcu rana się zagoiła, a lekarze dokładnie zbadali nogę. Postanowili wówczas, że muszą powiedzieć o jednej rzeczy: prawa noga będzie nieco krótsza i mniej foremna niż lewa. Chory wszczął alarm. Z powodu ówczesnych strojów – długich, obcisłych spodni – każda osobliwość w chodzie była natychmiast zauważalna, a Ignacy był dumny z tego, że był przystojny i poruszał się z gracją.

– Czy nie ma żadnego lekarstwa? – pytał z niepokojem. – Czy nic nie można zrobić?

Lekarze popatrzyli poważnie jeden na drugiego i odpowiedzieli, że jest jeden sposób, ale oni go nie zalecają.

Rana musiałaby zostać otwarta ponownie, część kości należałoby odpiłować, a nogę rozciągnąć przy pomocy metalowego aparatu. Wtedy, być może, wszystko będzie dobrze.

– Zróbcie tak – odpowiedział Ignacy bez wahania.

Lekarze nadal nie byli pewni. Operacja byłaby niezmiernie bolesna, następne tygodnie również nie byłyby wolne od cierpienia, a ponadto pacjent musiałby leżeć w zupełnym bezruchu.

– Zróbcie to – Ignacy był uparty.

W owych czasach nie znano środków uśmierzających ból, jakimi posługuje się współczesna medycyna. Pacjent był mocno przywiązywany i, całkowicie przytomny, znosił operację najlepiej jak potrafił. Ignacy, jak na dzielnego żołnierza przystało, zacisnął zęby i nawet nie drgnął, lecz kiedy było już po wszystkim i ból w udręczonej kończynie nieco zelżał, perspektywa wielu nużących dni okazała się niemal ponad jego siły.

– Dajcie mi jakąś książkę, powieść, obojętnie co, bylebym tylko miał się czym zająć! – zakrzyknął.

W zamku znajdowało się niewiele książek, ponieważ druk był stosunkowo nowym wynalazkiem, lecz przyniesiono mu to, co było, i Ignacy zaczął czytać.

Może się wydawać, że światem rządzi przypadek, a ludzie mają tendencję do zapominania, że za wszystkimi wydarzeniami kryje się wola Boga, który nimi kieruje. Jedną z książek, jakie wpadły w ręce Ignacego, była historia, która zawsze poruszała serca ludzi i skłaniała do najszlachetniejszych myśli i czynów. Był to Żywot Chrystusa, napisany przez kartuskiego mnicha z Saksonii, który włożył w swe dzieło czyste serce i światły umysł, poprzedzając jego powstanie godzinami modlitw i studiowaniem Pisma Świętego.

W duszy młodego żołnierza zapłonął ogień. Oto tutaj jawił się Mistrz, o jakim zawsze marzył, król-bohater, któremu służyć byłoby zaszczytem, przywódca, za którym z pewnością warto byłoby pójść. Ignacy, leżąc w swym łożu, modlił się i uczył przyjaźni z Panem, którego zaczynał poznawać. Duchem podążał za Nim przez miasta i wsie Galilei, radując się, że nareszcie znalazł swój ideał i ciesząc się Jego szlachetną i łaskawą obecnością. Była to przyjaźń, która miała trwać przez resztę życia Ignacego i która w miarę upływu lat miała się umacniać.

Zmiana w młodzieńcu nie dokonała się jednak w ciągu jednej chwili. Marzenia, jakim oddawał się poprzednio, uparcie powracały. Dlaczego miałby zrezygnować z tego, co podpowiadały mu młodość i ambicja? Służba u nowego Pana oznaczałaby konieczność wyrzeczenia się tego wszystkiego, co sprawiało człowiekowi przyjemność. Co powiedzieliby jego przyjaciele? Czy nie będą się z niego śmiali? Głos Władcy rozbrzmiewał jednak silniej niż rozkazy ciała i wzywał młodego Loyolę do służby Bogu.

Pewnej nocy, gdy pragnienie uczynienia tego, co najlepsze, odezwało się z mocą w duszy Ignacego, padł przed figurą Najświętszej Maryi Panny i przyrzekł w prostych, żołnierskich słowach podążać za Jej Synem aż do śmierci. W tym momencie przez zamek przeszedł wstrząs, podobny trzęsieniu ziemi, od którego roztrzaskały się szyby w oknach, a w pokoju Ignacego pękła ściana od sufitu do podłogi.

cdn.

Frances Alice Forbes

(1) W 1512 roku Nawarra została przyłączona do Hiszpanii przez Ferdynanda Katolickiego. Dziewięć lat później, Jan z Albret, prawowity dziedzic, usiłował ją odzyskać przy pomocy Francuzów. Sympatie mieszkańców Nawarry leżały całkowicie po stronie najeźdźców, którzy bez przeszkód dotarli do murów Pampeluny (stolicy), która wcześniej została naprędce i tylko częściowo umocniona przez Hiszpanów. Francuzi weszli do fortu 20 maja 1521 roku – przyp. aut.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Ignacy Loyola. Żołnierz Jezusa.