Rozdział osiemnasty. Powrót do Bolonii

Gdy odwiedziny u kardynała Ugolino dobiegły końca, Dominik opuścił Wenecję i ruszył z powrotem do Bolonii. Już wtedy, gdy wędrował, zatrzymując się w miasteczkach po drodze by wygłosić kazanie, wiedział, że jego życie dobiega końca. Gorączka, która męczyła go podczas pierwszego i drugiego walnego zgromadzenia, powróciła. Czuł się tak bardzo zmęczony, tak słaby!

– To przez ten upał, ojcze – rzekł brat Ventura, przeor. – Lipiec w Bolonii jest okropny.

Lecz Dominik potrząsnął głową.

– Szóstego dnia sierpnia… w święto Przemienienia Pańskiego…

– Co ojcze, co się wtedy stanie?

– Tego dnia umrę, bracie. Tutaj, w twoim mieście.

Łzy napłynęły do oczu brata Ventury.

– Och, nie, ojcze! Masz dopiero pięćdziesiąt jeden lat! Nie możesz nas tak wcześnie opuszczać!

Lecz gdy mijały dni, przeor musiał wreszcie przyznać, że ojciec Dominik rzeczywiście był chory – i to śmiertelnie chory. Mógł żyć jeszcze tydzień, może dwa…

Serca wszystkich mieszkańców klasztoru Świętego Mikołaja w Bolonii wypełniły się rozpaczą. Co miało się stać z Zakonem Kaznodziejów, liczącym sobie ledwie pięć lat, kiedy jego założyciel powróci do domu, do Boga? Kto będzie nadzorował pracę? Kto zajmie się planowaniem, zachęcaniem, pocieszaniem, doradzaniem?

– Po prostu nie ma kogoś takiego, kto mógłby zająć miejsce ojca Dominika – mówili bracia z rozpaczą. – Jest świętym. Nie ma na całym świecie drugiego takiego jak on.

Trochę otuchy dodała im czyjaś uwaga, że Dominika mógłby uratować cud.

– Pamiętacie przecież cuda, które czynił dla innych.

– Racja! Przynajmniej trzy razy wskrzesił zmarłych.

– Ma też dar języków. Kiedyś podróżował w towarzystwie pielgrzymów z Niemiec przez cztery dni, a oni rozumieli każde jego słowo!

– Tak. A pamiętacie, co się wydarzyło w Fanjeaux?

– Mówisz o tym jak ojciec Dominik próbował nawrócić heretyckich przywódców?

– Tak. Przyjęli jego wyzwanie i rzucili w ogień rękopisy swoich przemówień, żeby wypróbować ich prawdziwość.

– Płomienie strawiły je w jednej chwili!

– Ale kiedy Dominik wrzucił w ogień swoje kazanie…

– Powróciło do jego rąk nietknięte!

– I to nie jeden raz, a trzy razy.

Bracia wciąż na nowo próbowali się nawzajem pocieszać, opowiadając sobie o innych cudownych zdarzeniach z życia Dominika. Wreszcie jednak zdali sobie sprawę, że nie było wolą Boską, by Dominik sam siebie cudownie uzdrowił. Jego dni były policzone. Musieli przyjąć do wiadomości, że wkrótce miał ich opuścić na zawsze.

– Nie martwcie się – nakazywał Dominik wielokrotnie swej niewielkiej rodzinie, widząc ich ściągnięte smutkiem twarze. – W Niebie będę wam bardziej przydatny niż jestem teraz.

Bracia próbowali czerpać pociechę z tych zapewnień, lecz w Rzymie, trzysta kilometrów na południowy wschód, siostry u Świętego Sykstusa i bracia u Świętej Sabiny nie posiadali się z rozpaczy. Mieli już nigdy nie ujrzeć swego umiłowanego ojca! A do tego jego ciało miało spocząć gdzie indziej!

– Był taki miły! – szlochała matka Eugenia. – Był dla nas jak ojciec! Pamiętacie, kiedy wrócił z wędrówki, w której nauczał, i przyniósł każdej z nas łyżkę w prezencie?

– Tak. A pamiętacie te wspaniałe chwile, kiedy po całym dniu pracy przychodził nas odwiedzić?

– Jak pięknie opowiadał nam wtedy o Bożej miłości i miłosierdziu?

– I o Najświętszej Pannie!

– Zupełnie jakby anioł do nas przemawiał!

– Albo sam Chrystus!

Mnisi w klasztorze Świętej Sabiny, zaprojektowanym przez samego Dominika, choć pracowali i modlili się jak zwykle, byli tak samo pogrążeni w rozpaczy jak mniszki. Lecz, podobnie jak siostry i bracia z Bolonii, próbowali odnaleźć pocieszenie przywołując minione wydarzenia z życia swego ukochanego ojca. Tutaj na przykład był ołtarz, przy którym odprawiał Najświętszą Ofiarę z tak wielkim oddaniem. A znowu tam ukazała mu się Matka Boska odziana w szafirowy płaszcz, pod którym schronił się cały zakon. W ogrodzie rosło młodziutkie drzewko pomarańczowe, zasadzone przez niego zaledwie kilka miesięcy temu…

– Wróć do nas, ojcze! – błagał brat Tankred. Stanowisko przeora ciążyło mu teraz bardziej niż kiedykolwiek, ponieważ wiedział, że nigdy już na tym świecie nie ujrzy twarzy swego przełożonego. – Nie zostawiaj nas samych!

Nie tylko u Świętego Sykstusa i u Świętej Sabiny zapanowało przygnębienie. Tysiące świeckich było wstrząśniętych i zrozpaczonych na wieść o śmiertelnej chorobie Dominika. Tak wiele dla nich zrobił dzięki swym kazaniom i przyjacielskim odwiedzinom! Tak wielu z nich znalazło na nowo radość życia dzięki jego radom i zachętom, a zwłaszcza jego naleganiom by odmawiali często i z oddaniem Zdrowaś Maryjo, by w ten sposób mogli lepiej poznać i goręcej pokochać Matkę Boską!

„Zdrowaś Maryjo, łaski pełna…” – któż potrafił odmawiać tę modlitwę piękniej niż ojciec Dominik?

Kto potrafiłby wygłaszać takie kazania?

Nic dziwnego, że papież mianował go mistrzem Pałacu Apostolskiego, głównym kaznodzieją i nauczycielem w Watykanie!

Dominik dobrze zdawał sobie sprawę jak bardzo byli zasmuceni, więc powtarzał to, co już wcześniej powiedział mnichom: że będzie bardziej pożyteczny dla dusz w Niebie, niż kiedykolwiek był na ziemi. Lecz na początku sierpnia, widząc, że ludzie nie pogodzili się z jego rychłą śmiercią, zgodził się by przeniesiono go z klasztoru Świętego Mikołaja w Bolonii na wzgórze poza miastem gdzie znajdowała się maleńka kapliczka poświęcona Matce Boskiej. Było tam chłodniej niż w mieście, dzięki czemu mógł być może pożyć o kilka dni dłużej.

Nie minęło jednak wiele czasu, gdy zdarzyło się coś, co wprawiło zakonników w przerażenie. Dowiedzieli się, że ksiądz opiekujący się kaplicą zamierzał domagać się, by pochować tam ciało ich ukochanego ojca. Co więcej, miał do tego pełne prawo.

– Nie może tak być! – wykrzyknął brat Moneta. – Miejsce ojca Dominika jest u nas… u Świętego Mikołaja!

– Ale jeśli zabierzemy go z powrotem do miasta w ten upał…

– Nie możemy tego zrobić! Umarłby od tego natychmiast!

– Matko Boża, co mamy począć?

Wreszcie postanowiono opowiedzieć o całej sprawie ojcu Dominikowi, który bezzwłocznie udzielił im odpowiedzi.

– Zabierzcie mnie z powrotem do Świętego Mikołaja! – poprosił. – Broń Boże żebym miał być pochowany gdzieś indziej, niż pod klasztorem gdzie mieszkają moi bracia!

Zasmuceni mnisi przygotowali więc umierającego do przeniesienia z powrotem do miasta. Oddychał teraz z wysiłkiem, płytkimi haustami, a każdy oddech wydawał się ostatnim. Nadal jednak trzymał się życia.

– Odwagi, synowie – wyszeptał, a przez jego ściągniętą bólem twarz przemknął słaby uśmiech. – Wszystko jest dobrze…

Gdy wracali do miasta na drodze tłoczyły się tłumy zrozpaczonych ludzi pragnących po raz ostatni zobaczyć Dominika żywego. Oto był ojciec Dominik de Guzman, jeden z najbardziej świętych mężów w całej Europie, a teraz wracał do domu, do swego klasztoru, by tam umrzeć!

– Ojcze, pobłogosław nas! – krzyczeli, padając na kolana.

– Módl się za nas, ojcze…

– Nie zapomnij o nas, gdy pójdziesz do nieba…

Dominik co chwila unosił dłoń do błogosławieństwa, a uśmiech nie schodził mu z ust.

– Moi przyjaciele – wyszeptał. – Moi dobrzy przyjaciele…

Lecz kiedy bracia w końcu dotarli do bramy klasztoru Świętego Mikołaja, zamknął oczy i opadł na poduszki.

– Ta podróż za bardzo go zmęczyła – rzekł brat Ventura. – On… on umiera!

– Nie, upał go wyczerpał.

– Ale on ledwie oddycha!

Mnisi ostrożnie przenieśli Dominika do klasztoru, do celi brata Monety, ponieważ nie miał swojej własnej. Później delikatnie zdjęli habit, który miał na sobie i przebrali go w świeży, należący również do brata Monety.

– On nawet nie ma u nas własnego łóżka, ani nawet habitu na zmianę! – wyszeptał przeor. – On, któremu zawdzięczamy wszystko, co mamy!

Nagle Dominik poruszył się nieznacznie.

– Zacznijcie modlitwę… – wyszeptał.

Zakonnicy natychmiast zgromadzili się wokół łoża, przygotowując się do odmówienia modlitwy za umierających. Lecz Dominik bez uprzedzenia otworzył oczy.

– Zaczekajcie chwilę – powiedział i dodał z nagłym przypływem siły:

– Idę tam, gdzie będę mógł lepiej wam służyć.

Zapadła cisza, przerywana niekiedy stłumionym szlochem. Ojciec Dominik odchodził szybko! Dominik, który wspominając minione lata, zdradził im, że Bóg pozwolił mu przez całe życie zachować nieskalaną czystość. Ten, który swym duchowym synom przekazał w testamencie: „Czyńcie miłosierdzie między sobą; pielęgnujcie pokorę, chętnie żyjcie w ubóstwie”.

– Ojcze… ojcze…

Raz jeszcze na twarzy Dominika pojawił się uśmiech. Potem umierający leciutko poruszył ręką. – Zaczynajcie – rzekł i zamknął oczy.

Mnisi pod przewodnictwem brata Ventury, jęli zdławionymi głosami odmawiać modlitwę za konających.

– Powierzamy Tobie Boże duszę Twojego sługi… spraw by otwarły się dla niego niebiosa i by radował się wraz z aniołami… niech wyjdą mu na spotkanie święci aniołowie Boży i przyjmą jego duszę i zaprowadzą go przed oblicze Boga…

Nagle brat Ventura przerwał.

– Patrzcie! – wyszeptał z niedowierzaniem.

Mnisi pochylili się do przodu. Dominik przestał oddychać, a nad jego głową jaśniało nieziemskie światło w kształcie gwiazdy, które zdawało się coraz jaśniejsze, gdy tak się w nie wpatrywali.

– On umarł! – westchnął brat Moneta.

– On żyje! – zawołał radośnie brat Ventura. – Teraz i na wieki!

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Święty Dominik.