Rozdział dwudziesty pierwszy. Sługa ubogich

San Juan de Dios – święty Jan Boży – pod takim imieniem w całym chrześcijaństwie miało stać się znane pewne niemowlę, urodzone w Portugalii w 1495 roku. Jego rodzice mieszkali w małym miasteczku i byli tacy biedni, że nie stać ich było na wysłanie go do szkoły. Choć bardzo tego żałowali, dla małego Jana była to sama radość. Uważał, że wiedzie mu się dużo lepiej niż jego kolegom, skoro nie musi uczyć się tylu nudnych rzeczy. Oczywiście od czasu do czasu odrywano go od zabawy, a ojciec starał się go trochę uczyć, ale biedak sam wiedział niewiele, więc chłopiec wkrótce wracał do zabawy i obserwowania ptaków albo roślin.

Na szczęście Jan nie był dzieckiem głupim. Potrafił korzystać z oczu i uszu i w ten sposób posiadł całkiem pokaźną wiedzę, a rodzice pilnowali, aby regularnie uczęszczał do kościoła.

I tak się działo aż do czasu, kiedy skończył dziewięć lat i pewnego dnia ktoś zapukał do drzwi, a matka poprosiła Jana, żeby otworzył. Na progu stał ksiądz. No cóż, w samym tym fakcie nie było nic niezwykłego, a skąd mały chłopiec miał wiedzieć, że cała jego przyszłość zależy od tego, czy matka da przybyszowi posiłek i schronienie, czy też każe mu szukać szczęścia gdzie indziej? Kiedy więc usłyszała, że o gościnę prosi ksiądz, natychmiast porzuciła mieszanie zupy i wyszła mu na powitanie.

– Niech ksiądz wejdzie, proszę – mówiła. – Nie posiadamy wiele, ale z radością podzielimy się tym, co mamy.

Ojciec małego Jana pracował przez całe dnie, a jego żona miała w domu tysiące obowiązków – gotowanie, zmywanie, sprzątanie i cerowanie – dlatego oboje byli bardzo zadowoleni, że ich synek spędza tyle czasu u boku księdza. Czasami widywali go nawet na wzgórzu, jak leżąc na zboczu wsłuchuje się w słowa świętego człowieka.

– Ach! Za kilka lat będzie jak odmieniony – szeptali do siebie, a serca puchły im z dumy. Ale rozmowy, jakie ci dwaj ze sobą prowadzili, były zupełnie inne, niż to sobie wyobrażali dobrzy rodzice.

Nie było w nich mowy o rzeczach świętych, a bardzo wiele o cudownych przygodach, jakie przeżył ksiądz podczas swych licznych wędrówek, oraz o odległych krainach, w których przez jakiś czas mieszkał i panujących tam dziwnych obyczajach.

– Czy ja też mogę pojechać w te miejsca? – spytał chłopiec. – Tu się nigdy nic nie dzieje, a gdybym tam pojechał, może mógłbym bronić ludzi przed rabusiami albo wilkami, albo przed utonięciem, tak jak ty?

Gdyż ksiądz udawał przed nim wielkiego bohatera.

– Och tak, możesz, oczywiście. Zabiorę cię ze sobą, jak w przyszłym miesiącu będę musiał się tam udać w pewnych sprawach – odparł ksiądz, który zaczynał mieć dość małego miasteczka Monte Mayor. – Ale nie mów o tym ani słowa rodzicom, bo ci zabronią i zamkną w domu. Wykradniemy się potajemnie, a kiedy twoi rodzice dowiedzą się, że oglądasz świat, wkrótce o tobie zapomną.

Jan nie odpowiedział. Nie był do końca przekonany, czy chce, żeby mama o nim zapomniała, ale pocieszał się myślą, że wkrótce stanie się bogaty i sławny i już zaczął planować, jakie piękne klejnoty przywiezie jej z podróży. Będą jeszcze ładniejsze niż te, które nosi w święta żona namiestnika!

Być może Jan zrozumiałby, że jego matce zależy na nim bardziej niż na klejnotach, gdyby mógł zobaczyć, co się działo w domu tego ranka, kiedy obaj z księdzem ruszyli w drogę do Madrytu.

– Janie! Mały Janie! – wołała matka biegając niespokojnie z miejsca na miejsce i rozpytując sąsiadów, czy coś wiedzą o jego losie. Wielokrotnie zapuszczała się daleko od domu, bo ktoś gdzieś widział chłopca podobnego do Jana, ale jej nadzieje zawsze okazywały się płonne i wracała całkiem wyczerpana i ze złamanym sercem. W końcu nadszedł taki dzień, kiedy była zbyt słaba, żeby wyjść, czy chociaż zajmować się domem. Jej mąż, który prawie nie odzywał się odkąd dziecko zniknęło, obserwował ją z rozpaczą, a jego siły również zaczęły podupadać. W końcu zaniepokojeni sąsiedzi zaczęli ich szukać, ale kiedy zajrzeli do ich chaty, było już za późno. Tylko jedna rzecz mogła ich jeszcze ocalić, powrót synka, ale kto mógł wiedzieć na pewno, czy chłopiec jeszcze żyje?

Gdzie się podziewał Jan podczas tych miesięcy? Czy spotkały go przygody, o których tak marzył? No cóż, prawda jest taka, że przeżył tylko jedną przygodę, a ta wcale nie przypadła mu do gustu. Jego przyjaciel ksiądz wkrótce poczuł się zmęczony opieką nad dzieckiem, którego małe nóżki nie mogły dotrzymać mu kroku. Pewnego ranka Jan obudził się w małej gospodzie w Oropesie i stwierdził, że ksiądz odszedł i zostawił go samemu sobie.

Początkowo był zrozpaczony, a jednak wcale nie pomyślał o powrocie do domu. Doszedł do wniosku, że jakoś sobie poradzi. Może właścicielka gospody okaże mu pomoc? Na szczęście była to zacna kobieta i kiedy porzucone dziecko, dzielnie powstrzymując łzy, zapewniało, że jest gotowe podjąć każdą pracę, poczuła dla niego wielkie współczucie. Dzięki szynkarce Jan dowiedział się, że ktoś szuka chłopca do pomocy przy wypasie owiec na łąkach pod miastem. Dostał tę posadę i przez kilka lat prowadził spokojne życie pasterza, a wszystkim wydawało się, że jego żądza przygód całkiem wygasła.

Ale bynajmniej tak się nie stało, ona tylko drzemała. Ocknęła się ponownie pod wpływem opowieści starego żołnierza, który zamierzał wstąpić do armii cesarza Karola V i wziąć udział w jego wojnach z francuskim królem Franciszkiem I. Jan wiedział od razu, że jest to szansa, na którą czekał. Postanowił iść z tym człowiekiem i zaciągnąć się pod sztandar cesarza, który w Hiszpanii był znany jako król Karol I. Wkrótce towarzysze zaczęli podziwiać jego wielką odwagę, a jeśli tylko szukano kogoś do wykonania niebezpiecznej misji, Jan zawsze zgłaszał się jako pierwszy. Podczas wojaczki odniósł niewiele ran i to niezbyt poważnych, ale raz pozostawiono go na polu bitwy jako martwego, a raz omal nie stracił życia w dużo mniej godny szacunku sposób.

Od dziecka miał zwyczaj popadać w zamyślenie, a wtedy kompletnie nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Raz zdarzyło mu się to po bitwie, kiedy stał na warcie przy wielkim stosie łupów zabranych nieprzyjaciołom. Zamyślił się i ani nie usłyszał, ani nie widział człowieka, który podkradł się do stosu i zabrał tyle cennych rzeczy, ile tylko był w stanie udźwignąć. Wkrótce potem zjawił się dowódca oddziału, a kiedy zobaczył, że wielka góra skarbów zmieniła się w kilka całkowicie bezużytecznych przedmiotów, wpadł w straszliwą wściekłość i rzucił rozmarzonego strażnika na kolana.

– Powieście go natychmiast! – krzyknął w furii do żołnierzy, którzy mu towarzyszyli i już za kilka chwil wokół szyi Jana zawiązano pętlę. Na szczęście dla przyszłego świętego przejeżdżał właśnie tamtędy pułkownik, zmierzający do swej kwatery.

– Co się stało?– zapytał. – Co ten człowiek zrobił, że chcecie go powiesić?

– Kazałem mu pilnować łupów, które zebraliśmy, a on zasnął i pozwolił, żeby je rozkradziono – odparł kapitan, jąkając się z gniewu.

– Poważna przewina – stwierdził pułkownik. – Ale to taki młody człowiek. Darujcie mu tym razem, ale każcie natychmiast opuścić obóz, bo w wojsku jego wysokości nie ma miejsca dla żołnierzy, którzy zasypiają na warcie.

Skruszony i zawstydzony Jan wrócił drogą, którą zaledwie dzień wcześniej przemierzał z lekkim sercem, prosto do swego starego pana, pasterza z Oropesy. Jego duma i zranione uczucia wkrótce złagodziło ciepłe powitanie zgotowane mu przez wszystkich, a spokojne godziny na szerokich równinach, sprawiły, że odpoczął. Ale po dwóch czy trzech latach znowu zaczęła go męczyć codzienna rutyna, a kiedy hrabia Oropesy wrócił do swego majątku i zaczął zbierać żołnierzy na wyprawę na Węgry, Jan pożegnał pasterza i ruszył na nową wojnę. W tej kampanii nikt nie oskarżał go o spanie na warcie, więc może wyrósł ze swoich zamyśleń. Służył w wojsku aż zawarto pokój i rozwiązano oddziały, a wtedy udał się na pielgrzymkę do sanktuarium Santiago de Compostella (czyli świętego Jakuba z Compostelli) położonego w hiszpańskiej Galicji. Następnie ruszył na południe, do Monte Mayor, niosąc w kieszeni pieniądze z łupów wojennych, które zamierzał przekazać rodzicom.

Oczywiście nikt nie rozpoznał bladego dziewięciolatka w tym twardym, ogorzałym żołnierzu, który szedł szybko ulicami miasteczka, zaglądając z nadzieją w twarze mijanych ludzi. Przechodnie oglądali się za nim, zaciekawieni dokąd zmierza, a on w końcu stanął przed małym domkiem i zapukał krótko do drzwi. Otworzyła mu jakaś kobieta i spytała, czego chce.

– Moi rodzice. Mieszkali tu kiedyś. Gdzie są teraz? – wykrztusił, czując jak ogarnia go dziwne przerażenie.

– Czy to było dawno temu? Wiele ludzi przewinęło się przez ten dom. Jak się nazywali? – spytała kobieta, a on odpowiedział jej niemal szeptem.

– Ach, ci biedacy! Słyszałam, że umarli z żalu, kiedy ich synek uciekł z jakimś księdzem. Ale to się zdarzyło wiele lat temu, nim wyszłam za mąż. Czy to ty jesteś tym synem? – spytała, bo nagle dotarło do niej jego pierwsze pytanie. – Jakże ten czas leci! Wejdź, odpoczniesz, masz zakurzone ubranie, jakbyś przybył z daleka. Czy dolega ci jakaś otrzymana na wojnie rana?

Jan spojrzał na nią niewidzącym wzrokiem. Potem, bez słowa, obrócił się na pięcie i ruszył powoli ulicą.

Nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie spał tamtej nocy, ani jak żył przez następne kilka tygodni. W końcu zrozumiał, jak wielka była miłość jego rodziców, i jak wielkie musiało być ich cierpienie po jego zniknięciu. Nie próbował się usprawiedliwiać – ani tym, że był tylko dzieckiem, ani tym, że skusił go ksiądz, który tak naprawdę ponosił za wszystko winę. Ogarnęły go straszne wyrzuty sumienia i przysiągł, że resztę życia poświęci na zmazanie z siebie tego grzechu.

Tymczasem musiał sobie znaleźć jakąś pracę. Znał się tylko na dwóch zajęciach, wojaczce i wypasaniu owiec, więc ruszył na południe pytając, czy nikt nie potrzebuje pasterza, aż wreszcie zatrudnił się u bogatej wdowy, która posiadała duży majątek w okolicach Sewilli. Tu, sam ze swym stadem, miał czas nie tylko na modlitwę, ale i na przemyślenie różnych rzeczy, czego nigdy wcześniej nie robił. Zrozumiał, że wieśniacy żyją w takiej biedzie, że lepiej od nich mają się nie tylko konie w stajniach szlachty, ale nawet wypasane przez niego owce. Wielu chłopskich synów i mężów przebywało w niewoli w Maroku – ich krewni przerywali pracę i opowiadali mu ze smutkiem, jak strasznie traktowani są ci biedni jeńcy i jak niewielka jest szansa, że kiedykolwiek wrócą do domu. Z każdą taką opowieścią serce Jana stawało się coraz cięższe, aż wreszcie udał się do swej pani i poprosił, by znalazła sobie innego pasterza, ponieważ on zamierza udać się do Maroka, żeby zrobić co w jego mocy dla ludzi, którzy trzymani są tam w niewoli.

Z Sewilli nie jest daleko do Gibraltaru, który miał się stać posiadłością angielską dopiero za sto siedemdziesiąt czy sto osiemdziesiąt lat. Zaraz po przybyciu na miejsce, Jan ruszył do portu zobaczyć, czy jakiś statek gotuje się może do podróży do Afryki. Tam spotkał swojego rodaka – portugalskiego szlachcica – który wraz z żoną i czterema córkami został wygnany do Ceuty, miasta położonego na przeciwległym brzegu morza. Ponieważ zabrano im wszystko, co posiadali, cierpieli okropną biedę, a Jan poczuł dla nich wielkie współczucie i natychmiast zaproponował, że będzie im służyć. Biedacy rozpromienili się na myśl, że na świecie została jeszcze choć jedna osoba, która chce im pomóc, ale odmówili przyjęcia tej pomocy, ponieważ nie mieli pieniędzy, żeby mu płacić.

– Nie chcę pieniędzy – odparł na to Jan. – Moim jedynym pragnieniem jest polepszenie losu tych, którzy tego potrzebują, a gdzie znajdę rodzinę w gorszym położeniu niż wy?

Na te słowa przestali się opierać i wraz z Janem przeprawili się na miejsce swego wygnania, czyli do Ceuty.

Kiedy tylko tam dotarli, spadło na nich nowe nieszczęście. Podróż z Portugalii, odbyta w wielkim upale, rozpacz, że muszą opuścić dom, w którym mieszkało tylu ich przodków, a także głód i pragnienie, jakie cierpieli w drodze, wyczerpały siły nieszczęsnych. Jedno po drugim zapadało na chorobę, a dziewczynki musiały sprzedać swoje ubrania, by ocalić rodzinę przed śmiercią głodową. Mimo to zapewne wszyscy by umarli, gdyby Jan nie opiekował się nimi dzień i noc, aż byli w stanie wstać z łóżka. Potem znalazł sobie pracę jako robotnik i oddawał im wszystkie zarobione pieniądze.

W końcu zaczęło im wieść się lepiej, bo albo król pozwolił, by wypłacano im część dochodu z majątku, albo przyjaciele podarowali im dość pieniędzy, aby mogli zamieszkać w godziwych warunkach. Niezależnie od przyczyny byli teraz bogatsi i szczęśliwsi niż oczekiwali, a Jan uznał, że jego zadanie u ich boku dobiegło końca.

Pożegnawszy się ze smutkiem z portugalskimi wygnańcami, o których los walczył tak długo, wrócił do Hiszpanii i krążył po kraju sprzedając księgi religijne i małe figurki świętych, a przy okazji znajdując czas na opiekę nad wszystkimi biednymi i chorymi, o których usłyszał.

Pewnej nocy wrócił, bardzo zmęczony po ciężkim dniu pracy, do szopy, w której mieszkał, a kiedy tylko położył się, natychmiast zasnął. We śnie przyszła do niego wizja. Ujrzał stojące przed nim dziecko, które w ręku trzymało owoc granatu.

– Będziesz dźwigał swój krzyż w Granadzie – powiedziało.

Jan uznał tę wizję za znak, że musi natychmiast udać się do tego przepięknego miasta. Przybył tam w dniu świętego Sebastiana męczennika, który obchodzono z wielką pompą, a wielkie tłumy zebrały się, by wysłuchać kazania pewnego sławnego kaznodziei. Jan wcisnął się do kościoła i słuchał wraz z innymi, ale słowa księdza, nawołującego do żalu za grzechy poruszyły go tak bardzo, że wybiegł z krzykiem na ulicę wołając: „Miłosierdzia! Miłosierdzia!”. Ludzie, sądząc, że opętał go diabeł, złapali go i zaczęli bić, w nadziei, że w ten sposób uwolnią go od Złego. Ale Jan dalej rzucał się na ziemię i opłakiwał swoje grzechy i modlił o „miłosierdzie”, aż kaznodzieja, usłyszawszy o jego smutnym stanie, ulitował się nad nim i przybył go odwiedzić. Jego niosące pociechę słowa okazały się silniejszą bronią przeciw diabłu niż więzienie czy bicie. Już wkrótce Jan, ze wzmocnioną i pocieszoną duszą, wrócił do swej pracy wśród biednych. Nie wiemy dokładnie, skąd brał pieniądze konieczne na taką działalność, bo przecież on sam nie miał ani grosza, ale w owych czasach ludzie byli bardzo hojni i chętnie dawali wszystko, o co prosili ich ci, których uważali za świętych, choć równocześnie byli brutalni i niemili dla swych sług i chłopów. Kiedy Jan przychodził do ich zamków błagać o jedzenie i ubrania, czy o cokolwiek innego, dawali mu je chętnie, a on znosił je do opuszczonej szopy, którą nazywał domem. Następnie udawał się na poszukiwania jakiegoś ubogiego, który był samotny, nagi i niemal umierający, po czym zanosił go na własnych plecach do szopy – a często ten ciężar był dużo lżejszy niż to, co przyniósł z domów bogaczy. W szopie mieściło się zaledwie trzech czy czterech takich ludzi, dlatego musiał spać na zewnątrz na ziemi, gotów poderwać się na pierwsze wołanie swych podopiecznych. Wkrótce sława jego maleńkiego szpitala zaczęła zataczać coraz szersze kręgi. Oferowano mu najróżniejszą pomoc, a on przyjmował ją chętnie. Jedni opatrywali rannych i podawali chorym wodę do picia, inni przynosili kurczaki albo jajka na obiad dla cierpiących – więc jeśli ktokolwiek chodził tam głodny, to tylko Jan, a nie jego podopieczni – zaś kobiety przeglądały stos szat podarowanych przez bogaczy i zabierały do domu te, które trzeba było połatać. Wreszcie, a był to najlepszy dar, Jan otrzymał duży dom, a może nawet było to coś więcej niż zwykły dom. Na środku głównej sali znajdowało się wielkie palenisko, przy którym czasami aż dwustu podróżnych grzało się w cieple ognia aż po świt, kiedy ruszali w dalszą drogę.

Takie były początki pierwszych schronisk dla bezdomnych, które potem rozprzestrzeniły się po całej Europie. Przez dziesięć lat Jan pracował w ten sposób i nigdy nie był tak zmęczony czy zajęty, żeby odmówić pomocy, jeśli go o nią poproszono. Ale nawet najlepsza maszyna nie może przecież działać bez końca. Nadszedł czas, kiedy ludzie zaczęli szeptać między sobą, że „ojciec ubogich” – bo tak go nazywali – zrobił się słaby i chory. Jan odchodził z tego świata stopniowo. Oszczędzono mu bólu troski, że dzieło jego życia pójdzie na marne po jego śmierci, choć tak wielu doświadcza przecież podobnego uczucia. Być może Jan rozumiał, że nawet jeśli jego dzieło będzie wydawać się martwe, wkrótce odrodzi się w ten czy inny sposób. Radował swe serce widokiem nasion, które zasiał, rozrastających się jeszcze za jego życia w wielkie drzewo, którego gałęzie zdawały się okrywać cały świat.

Miał tylko pięćdziesiąt pięć lat, kiedy zmarł w Granadzie w 1550 roku, a pomimo jego skromności, jego portrety zawisły we wszystkich szpitalach, które uważały go za swego założyciela. Zawsze będziecie potrafili odróżnić go od innych świętych, ponieważ przedstawia się go w ciemnobrązowym habicie z kapturem i peleryną oraz owocem granatu (czyli „Jabłkiem Granady”) i krzyżem w ręku. Zwykle u jego stóp klęczy żebrak, a w tle widać szpital. W kościele Caridad (czyli Miłosierdzia) w Sewilli wisi inny jego portret – dźwiga na nim na plecach chorego do szpitala, zaś idący obok anioł szepce mu słowa otuchy. Ten anioł często musiał stać u boku Jana, a Jan musiał chyba o tym wiedzieć. Pracował tym ciężej, choć tylko domyślał się czemu ciężary, które dźwiga, wydają się takie lekkie.

Andrew i Lenora Lang

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrew i Lenory Langów Święci znani i nieznani.