Rozdział pierwszy. Dziecko sprzed wieków

Pod łukowatym sklepieniem miejskiej bramy stała grupka ludzi, spoglądając na drogę, która wijąc się schodziła z gór i wiodła przez równinę. Ich oczy mogły ją obserwować bez trudu, bowiem w blasku wrześniowego słońca rysowała się białą wstęgą aż do ciemnej linii lasu, do połowy porastającego dolinę. W miejscu, gdzie pył drogi spotykał się z cieniem drzew, zatrzymywał się nawet najbystrzejszy wzrok.

Tłumek był ożywiony, lecz nie hałaśliwy. Wypowiadane sporadycznie słowa rozdzielało długie milczenie, jak to zawsze bywa między ludźmi, którzy na coś czekają. Wśród oczu, które obserwowały skapaną w słońcu drogę, najpoważniejsza była para należąca do pani Piki Bernardone, najweselsze zaś były oczy jej małego synka Franciszka. Oczekiwano bowiem na powrót pana Piotra Bernardone, najbogatszego kupca w Asyżu, męża pani Piki i ojca małego Franciszka. Pozostali oczekujący byli przyjaciółmi i sąsiadami Piotra. Znaleźli się tam również bogaci klienci, którzy zastanawiali się, czy kupcowi udało się znaleźć wszystkie piękne towary, na które złożyli zamówienie. Resztę stanowili próżniacy, zadowoleni, że dzieje się coś, co rozprasza nudę długiego, ciepłego popołudnia.

Asyż, pod którego bramą stali oczekujący, leży daleko stąd, w pięknej Italii. To małe miasteczko, wybudowane w górskiej okolicy i otoczone wielkim murem, z górującym nad nim zamkiem, dziś wygląda zupełnie tak samo jak tamtego wrześniowego popołudnia przed ponad siedmiuset laty, kiedy Franciszek Bernardone czekał na swojego ojca. W obrębie miejskich murów stłoczone są kamienne domy, a pomiędzy nimi wiją się wąskie, kręte uliczki, zaś wśród nich niektóre są tak strome, że nie przejedzie po nich żaden wóz. Niektóre zaułki to po prostu długie, kamienne schodki, na których bawią się dzieci, a cierpliwe osiołki pokonują je żmudną wspinaczką, z ciężkim ładunkiem chrustu lub drzewnego węgla. Mimo to Asyż nie jest ponury, pełno w nim słońca i jasnych kolorów. Ponad brązowe dachówki domków wzbijają się wysokie, zielone cyprysy; po ogrodowych murach wiją się pnącza flamenco i wilca; na okiennych parapetach cieszą wzrok różowe i czerwone kwiaty pelargonii. Na straganach miejskiego rynku ogrodnicy sprzedają dojrzałe winogrona, śliwki i figi, przykryte świeżymi liśćmi winorośli. Za bramami miasta cały świat wygląda jak urokliwy ogród. Wzgórza porośnięte są oliwnymi drzewami, których szare liście skrzą się srebrzyście w powiewach wiatru. Niektóre drzewa wydają się tak stare, jak miejskie mury, bo ich pnie są już tylko pustymi łuskami, przez które prześwituje błękit nieba – mimo to każdego roku wydają owoce. U stóp górskiego pasma rozciąga się rzeczna dolina, którą porastają jasne, wysokie łany pszenicy i kukurydzy oraz otoczone morwowymi drzewami winnice, pełne ciężkich kiści winogron. Między rzędami drzew, w cieniu winnych krzewów, chodzą powoli wielkie białe woły, ciągnące niezgrabne, staroświeckie pługi; zaś w poprzek winnic i kukurydzianych pól idą drogą silne, opalone chłopki z tobołkami na głowach.

Mały Franciszek Bernardone na pewno biegał po tych samych stromych, kamiennych uliczkach, musiał też bawić się na placach, które jeszcze dziś można oglądać; lecz w dolinie, którą wtedy ogarniał spojrzeniem, rosło mniej winorośli i kukurydzy, a znacznie więcej leśnych drzew. Franciszek zastanawiał się, co też może skrywać las, nigdy bowiem nie zawędrował dalej niż do miejsca, w którym znikała biała droga.

Zrobiło się późno i zmęczeni obserwatorzy mrużyli już oczy przed blaskiem słońca opuszczającego się za góry po zachodniej stronie doliny. Nagle rozległ się krzyk Franciszka, który w jednej chwili przerodził się w wielką wrzawę: „Nadjeżdża! Nadjeżdża!”. Najpierw wszyscy ujrzeli na drodze przemieszczającą się chmurę kurzu; wkrótce można było już rozróżnić sylwetki koni i jeźdźców, jadących w długiej kolumnie, wciąż jednak ledwo widocznych w pyle, który unosił się spod kopyt i w czerwonym świetle zachodu słońca zmieniał w złotopurpurową mgiełkę.

Kiedy jeźdźcy podjechali zboczem wzgórza do miejskiej bramy, mogło się wydawać, że to nie jest powrót kupca, tylko jakiegoś księcia. Piotr Bernardone jechał na czele w otoczeniu żołnierzy, dobrze uzbrojonych i dosiadających pięknych koni. Za nimi jechała karawana objuczonych koni i mułów, załadowanych wspaniałymi towarami, które kupiec wiózł do domu. Pochód zamykała druga grupa żołnierzy, częściowo konna, a po części piesza. W tamtych czasach obecność takiej eskorty nie była niczym dziwnym, ponieważ na drogach grasowały bandy żołnierzy i rozbójników. Piotr Bernardone potrzebował wielu mieczy dla ochrony swoich jedwabi, aksamitów, złotych haftów i klejnotów, które kupił na wielkich miejskich targach we Francji i północnych Włoszech.

Przy bramie Asyżu Piotr Bernardone dostojnie zsiadł z konia. Ucałował panią Pikę i małego Franciszka; cokolwiek chłodno pozdrowił przyjaciół – może dlatego, że był twardym, dumnym mężczyzną. Po chwili jednak odwrócił się, by jeszcze raz ucałować swojego ukochanego chłopca. Potem Franciszek przeżył najwspanialszą chwilę w życiu: ojciec wsadził go na grzbiet swego konia, samemu krocząc obok niego z panią Piką u boku – po czym cała grupa, rozmawiając z ożywieniem, wjechała przez bramę Świętego Piotra do miasta, a następnie krętymi, kamiennymi uliczkami skierowała się powoli w stronę domu Piotra Bernardone.

Tej nocy w domu Franciszek z szeroko otwartymi oczyma słuchał ojcowskich opowieści, bowiem kupiec zawsze miał do opowiedzenia jakieś ciekawe przygody. Odwiedzał wielkie targi, na które zjeżdżali się kupcy z Grecji, Afryki, Syrii, Niemiec i Anglii, zaś kupując i wymieniając towary wysłuchiwał wieści z całego świata. A w świecie tym wiadomości wędrowały powoli, gdyż nie było wówczas ani gazet, ani telefonów, ani pociągów.

Podczas podróży powrotnej kupiec bywał mile widzianym gościem na zamkach książąt i rycerzy. Szlachetnie urodzone damy kupowały jego jedwabie i naszyjniki, słynni rycerze prosili go o nowiny z wojen w obcych krajach, wszyscy z ciekawością wysłuchiwali każdej nowej historii, którą usłyszał po drodze.

Nie miał jednak żarliwszego słuchacza niż Franciszek. To dla niego surowy Piotr zapamiętywał wszystkie dziwne i piękne opowieści, które zasłyszał po drodze: o Karolu Wielkim i Rolandzie, o królu Arturze i jego Rycerzach Okrągłego Stołu. Dla niego uczył się wesołych pieśni wędrownych poetów nazywanych trubadurami, którzy śpiewali na królewskich zamkach i w szlacheckich dworach. Bohaterami pieśni byli dzielni rycerze w lśniących zbrojach i damy o białych dłoniach, pięknych oczach i słodkich, niezapomnianych imionach. Piotr Bernardone nie przepadał za wykwintnym słownictwem pieśni trubadurów, lecz słuchając ich zawsze przypominał sobie czysty, dziecięcy głosik, który w jego domu tak szybko powtarzał wszystkie nowe strofy i nowe melodie. Cieszył się zatem, mogąc usłyszeć tę samą pieśń kilka razy w ciągu jednego wieczoru; następnego dnia, rozmyślając w siodle o cenach i zyskach, swym szorstkim głosem raz za razem wyśpiewywał misternie ułożone wersy na cześć dam: Soliny i Blanchefleur, Beatrycze i Amorette.

Franciszek uczył się wszystkich legend i wszystkich pieśni. Szczególnie upodoba ł sobie przygody króla Artura i jego rycerzy: Gawaina, Tristana i Lancelota. Tego wrześniowego wieczora słuchał, dopóki senność nie zaczęła mu zamykać oczu, zaś przez całą noc miał cudowne sny, w których był wielkim człowiekiem – nie kupcem jak jego ojciec, lecz rycerzem jak Lancelot.

cdn.

Sophie Jewett

Powyższy tekst jest fragmentem książki Sophie Jewett Święty Franciszek. Opowieść o Trubadurze Pana Boga.