Rozdział czwarty. Metody pseudoreformatorów w walce z Kościołem

Mój powrót do Kościoła katolickiego był przyczyną zdziwienia dla wielu i wywołał rozmaite i sprzeczne sądy, jak każde zjawisko, będące skutkiem ukrytej przemiany, a niespodzianie wychodzące na jaw. Nie mogę pozostać wobec tych objawów zajęcia się mną obojętnym; przeciwnie, czuję się tym więcej zobowiązany do wyjaśnienia wszystkim, w jaki sposób dokonało się moje nawrócenie. Nie jest to rzeczą przyjemną, tajemnicę takich przeżyć wewnętrznych powierzać ogółowi i być zmuszonym do głośnego mówienia o sobie. Dlatego też szczupło udzielając miejsca przeżyciom, więcej go poświęciłem doświadczeniom, jakie w tym okresie zdobyłem. Nie traktat teologiczny, nie podręcznik nauki katolickiej daję mym współczesnym – nie leży to w zakresie mego powołania jako badacza dziejów – ale podaję proste i ścisłe odtworzenie obrazu, jaki jest dla mnie, na podstawie doświadczenia, przekonania i badania, odbiciem istoty Kościoła katolickiego. Wzgląd na spotkanie się z ostrą napaścią i wrogimi zarzutami, nie mógł mnie powstrzymać od nakreślenia tego obrazu, bo wierzę, że dla obrony prawdy we wzniosłej sprawie, którą przedstawić zamierzam, posiadam broń silną i skuteczną, że tej prawdy posiadam dostateczną rękojmię…

Pozostał jeden już tylko środek do osiągnięcia, jeśli już nie zupełnego uprawomocnienia nowych instytucji, to przynajmniej pewnego rodzaju ich usprawiedliwienia, środek, który stale stosuje się przy świeckich przewrotach i zmianach rewolucyjnych.

Przewroty te odbywają się mniej więcej w ten sposób. Wskutek nieznośnego stanu rzeczy, błędów lub ucisku, w ludności budzi się niezadowolenie. Ambitni przywódcy korzystają z tego nastroju, aby wywołać zamieszanie i samemu uchwycić ster rządu. Ażeby swemu nielegalnemu zagarnięciu władzy nadać pozory prawne i wmówić jego konieczność, starają się naprawdę istniejące złe strony i błędy przedstawić możliwie czarno i nieprzychylnie, a także dowieść, że dawny rząd był zupełnie niezdolny do reform i do zmiany na lepsze. Zupełnie podobnie miała się rzecz w czasie reformacji. Do Kościoła wkradły się bardzo poważne usterki, było niezbędne głębokie odrodzenie od góry i od dołu (in capite et in membris). Sfery kierownicze, miarodajne były nawet skłonne do reformy, ale przeszkody były nazbyt wielkie. Wszystkie siły Kurii rzymskiej były zaabsorbowane skomplikowanymi stosunkami włoskimi, niebezpieczeństwem tureckim oraz innymi najpilniejszymi zadaniami dnia codziennego. Również potęga Kurii podupadła i nie mogła już równie skutecznie i szybko jak dawniej przełamywać przeszkód i oporu w Kościele i państwie. Sama została przesiąknięta duchem świeckim. Potrzeba było czasu, aby wyjść z tego stanu chorobliwego, ale uzdrowienie byłoby nastąpiło, jak tylokrotnie poprzednio następowało. Wobec najpilniejszej potrzeby, najbliższa była zawsze pomoc Boża. Powstałby przeciwny strumień, prąd oczyszczający, trwałby krócej lub dłużej i odmiótłby wszelki brud. Przez to się właśnie okazuje Boskość Kościoła, że wskutek każdego opadnięcia poziomu moralnego, wyswobadzają się jednocześnie moce podnoszące, otwierają się jakoby automatyczne upusty, przez które wlewają się nowe potężne strumienie wiary. Zanim to jednak nastąpi, podnoszą głowę wrogie moce, aby pod osłoną powstałego zamętu – nie odradzać i reformować, ale spowodować możliwie wielki rozłam w Kościele. Zamiast zwalczać usterki i pomagać Kościołowi do usunięcia nadużyć, starają się go rozerwać i zniszczyć. Trzeba więc dla usprawiedliwienia swego postępowania – zepsucie, nadużycia, przewrotności, złe strony starego Kościoła przedstawić w możliwie najczarniejszych barwach, trzeba wmówić konieczność zupełnej przebudowy, wzniesienia nowej instytucji. Przeciwnikom wydaje się, że zachwieją i zburzą wiarę w prawowitość Kościoła, skoro wykażą jego zepsucie, niedające się pogodzić z jego Boskim pochodzeniem. Interesem więc reformatorów było utrzymać lud w mniemaniu, że Kościół katolicki został najzupełniej przez Boga opuszczony.

Zasługuje na uwagę fakt, że w tej walce przeciw Kościołowi ręka w rękę obok siebie szli pobożni z bezbożnikami. Pobożni, w dobrej wierze, spodziewali się nie tylko usunąć usterki, ale także stworzyć coś nowego, lepszego niż dotychczasowy Kościół. Mieli się naprawdę za mądrzejszych i bardziej doświadczonych od Chrystusa rządzącego w Kościele, od ojców Kościoła, papieży i soborów. Bezbożnicy pragnęli rozerwać wszelkie węzły moralne i religijne, aby móc bez żadnego hamulca zwrócić się w stronę dóbr doczesnych. I bardzo im w tym kierunku sprzyjał protestancki dogmat o nieużyteczności dobrych uczynków, protestancka zasada wolności. Obie strony wiernie dotrzymywały sobie przymierza, dopóki chodziło o burzenie. Przyszła jednak chwila, kiedy pobożni musieli zająć wrogie stanowisko wobec dotychczasowych sprzymierzeńców, aby uniknąć zagrażającego rozprzężenia, aby przystąpić do budowania nowego gmachu z gruzów katolicyzmu i własnych dodatków, do czego im władze państwowe w swoim własnym interesie dopomagały, albo w czym popierały ich nowo powstałe organizacje polityczno-religijne. Znaczna część zasad wiary chrześcijańskiej i obrzędów prawowiernych, musiała z wyżej wymienionych względów, pozostać niedostępna dla nowej organizacji. Mianowicie wchodziły tu wszystkie sprawy oparte na jednolitości i nieprzerwanej tradycji Kościoła, więc urząd kapłański i Sakrament ołtarza, których urzeczywistnienie nie dało się pomyśleć bez prawowitego następstwa, bez dziedziczenia władzy biskupiej. Sprawy takie, których utrzymanie przy nowym porządku rzeczy było niepodobieństwem, chętnie czy niechętnie, za pomocą uczonych wywodów i rozpraw należało uznać za niemające wartości ani znaczenia, co się też przy pewnym przystosowaniu i odpowiednim naciągnięciu w wykładzie Biblii dało w pewnej mierze uskutecznić. Rozłam nastąpił nie wskutek odrzucenia dogmatów, ale rozłam i odszczepieństwo od Kościoła spowodowały odrzucenie dogmatów.

To dążenie do odrzucania dogmatów naturalnie oświetla wcale niepochlebnie znaczenie ludzkich dowodów i rozumowania. Każdy prawowierny katolik wie doskonale, że przez to protestanci popadają w błędy. Patrzy na nich, jak współuczestnik gry w ślepą babkę patrzy na towarzyszy z przewiązanymi oczyma, z zarozumiałą pewnością siebie obierających przeciwny wskazanemu kierunek. Patrzy jednak nie z uśmiechem rozbawionym lub drwiącym, lecz głęboko zasmucony, że mu nie wolno wskazać błądzącym prawdziwej drogi. Co im pomoże cała uczoność, jeśli sobie nie zadadzą trudu poznania Kościoła katolickiego? Poznać zaś go można pod tym jedynie warunkiem, i najbardziej uczony teolog nie może się od tego uwolnić, że mu się z pokornym sercem poddamy. On jeden jest Kościołem Chrystusowym. Protestanci popełniają ciężki błąd, którego się jako protestanci pozbyć nie mogą, że uważają Kościół za pewnego rodzaju formułę naukową, której można naukowo dowieść lub ją obalić, dla której przeto miarodajnym jest sąd najbardziej uczonego umysłu. Kościół i jego nauka stoją ponad wszelką nauką. Ocena jego jest bezcelowa, należy jedynie zrozumieć jego prawdy, odczuć jego dobrodziejstwa, to daje trwałą i skuteczną podstawę do dalszego poznania. Prosty człowiek może zatem w tych sprawach stanąć daleko wyżej od najpoważniejszego uczonego.

Tak więc reformatorzy i ich zwolennicy nie mogli wobec Kościoła stać na lojalnym stanowisku, bo się samowolnie odeń odsunęli, samowolnie prawa sobie nadali i pole pracy sobie zakreślili. Skoro jednak okazało się, że nie mogą nauki i przepisów katolickich uznać za bezwzględny nonsens, a usterek za braki nie do usunięcia, to natychmiast powstało pytanie, czy nie lepiej by było przywrócić jedność kościelną? Obalenie dawnej, prawowitej, nigdy niezastąpionej, zbawczej instytucji, albo odrywanie się od niej, musiało w najwyższym stopniu być niewskazane, ze względu na to, że niepodobna było wiedzieć na pewno, czy nowa nauka przewyższa wartością dawną, ze względu wreszcie na szkodliwe następstwa, jakie się wskutek rozłamu od razu okazały. Mimo to stało się inaczej. Postanowiono rewolucję doprowadzić do końca, możliwie dokładnie oskrobać tynk starego Kościoła i możliwie odmiennymi, nowymi farbami pokryć dawne ściany. W jakim stopniu ten zamiar został przeprowadzony mówią o tym protestanckie pisma z czasów reformacji, które wpływ odpowiedni do dnia dzisiejszego wywierają.

Znalazła się jeszcze inna okoliczność, służąca do zohydzenia Kościoła katolickiego. W czasie świeckich przewrotów, sposobności do dalszego pognębienia i ostatecznego obalenia danej władzy dostarcza fakt, że usiłuje ona odzyskać swoje prawa za pomocą gwałtownych środków. Jest więc wówczas ogłoszona za wroga ojczyzny, mącącego spokój, sprawcę przelewu krwi itp. to samo zjawisko powtórzyło się w czasie rewolucji kościelnej w XVI wieku. i tutaj energiczna dążność starego Kościoła do odzyskania straconych placówek, do przywrócenia powagi swoim naukom i nakazom była przedstawiona jako zamach na wolność wiary, na istotę chrześcijaństwa itp. i wyzyskana dla podburzenia ludu przeciwko niemu. Bez wątpienia, zwolennicy starego Kościoła i jego przedstawiciele stosowali nieraz bardzo ostre środki zewnętrzne dla odepchnięcia i stłumienia fali reformacyjnej. Przypuśćmy nawet, że wszystkie okropne historie, opowiadane o inkwizycji byłyby całkowicie prawdziwe, i że nie można znaleźć żadnego tytułu usprawiedliwienia, przytoczyć żadnych okoliczności łagodzących przy ocenie jej zakładanych okrucieństw, to świadczyłyby one jedynie o straszliwym zepsuciu, o wstrętnym znikczemnieniu i zdziczeniu ówczesnego duchowieństwa, ówczesnej ludności katolickiej (1). Powinniśmy tylko dziękować Bogu, że już minęły te okropne czasy, że ludzie Kościoła już pozbyli się takich zapatrywań, że uwolnili się od takich metod. Nie można jednak czynić za to odpowiedzialnym Kościoła i jego czystej nauki, że była ona w tak szkodliwy sposób zrozumiana i nadużywana. Jednak nawet w tych smutnych czasach opatrzność Boża i zawarte w nauce Kościoła pierwiastki bogobojności i miłości ludzi, ustrzegły od naruszenia i skażenia przez podobne występki jego wewnętrznej treści, nie dopuściły, aby skaza dosięgła rdzenia budowy jego nauki. Było widoczne, że przebywa w nim moc Boża, skoro dzięki niej zdołał pokonać te pełne okrucieństw czasy, nie zatraciwszy czystości swej doktryny, niesplamiony, cały w swej istocie. Moc Boża, ta sama, która ratowała go z toni tylu już niebezpiecznych przełomów, okazała i tutaj swój wpływ. Jego ziemscy przedstawiciele, nawet papieże, mogli grzeszyć ciężko; byli ludźmi, a więc podlegali grzechom śmiertelnym. Kościół jednak w tym wypadku wykazał najdokładniej, że był i pozostał świętym, że chociaż bramy piekielne chciały go pochłonąć, wszelako pokonać go i zwyciężyć nie zdołały. Odszczepieństwo od Kościoła, pomimo błędów i usterek, jakim podlegał, pozostało najcięższym grzechem. Wiernemu wyznawcy Chrystusa nie wolno go było opuszczać, ale miał obowiązek mu pomagać, służyć mu, ulepszać i go ratować.

W rzeczywistości sprawa nie wyglądała tak źle, jak to przedstawiali jego przeciwnicy. Niesłychana przesada, zwłaszcza w przedstawieniu stanu rzeczy w Hiszpanii, została niedawno wykazana, wskutek badań i odkryć archiwalnych (2). Również i dotychczasowe mniemanie o tej sprawie w innych krainach ulegnie, po przeprowadzeniu ścisłych badań, znacznym zmianom, toteż bardzo byłoby pożądane, aby przy historycznych dociekaniach zwracano baczną uwagę na istotne powody egzekucji i na rzeczywisty stan prawodawstwa. Bardzo często, nawet po większej części, wchodziły tu w grę występki polityczne lub wprost zbrodnicze. Zasadniczą przyczyną jest jednak przede wszystkim fakt, że ówczesny Kościół był z państwem jak najściślej złączony, a w istocie nawet stanowił jego podstawę. Każda napaść na Kościół, każde zakwestionowanie jego nauk i praw – było buntem przeciw państwu, zagrożeniem jego bezpieczeństwa. Dlatego też wobec ludzi, którzy się na to odważali, musiano stosować najsurowsze kary nadzwyczaj surowego ówczesnego sądownictwa. Według mniemania tamtych czasów, cały ruch antyreligijny był religijno-państwową rewolucją, której twórców i uczestników należało traktować jak zdrajców stanu. Rozstrzygnięcie pytania, czy taki pogląd był słuszny, czy błędny, należy do sprawiedliwej oceny ze stanowiska historyczno-społecznego.

Ale nawet z czysto religijnego punktu widzenia, zastosowanie takiej surowości, jeśli się nie da wybaczyć, to w każdym razie będzie zrozumiałe. Masy ludowe były przez podżegaczy o wątpliwej wartości moralnej, pozbawiane wiary i związanych z nią dobrodziejstw, były więc, jak sądzono, narażane na niezliczone kary czyśćcowe, a nawet na potępienie wieczne. Czy można było ze spokojem dopuścić do takiego nieszczęścia? Czy nie należało zastosować wszystkich środków, jakimi rozporządzano, aby go uniknąć? Łatwo więc zrozumieć, że władze kościelne tam, gdzie posiadały siłę, jak najenergiczniej przeciwdziałały rozszerzaniu się pożaru, że nie było dla nich zbyt surowych kar dla winowajców przewrotu. Podobnie, jak uważały za słuszne i sprawiedliwe, a nawet obowiązujące, zwalczanie ogniem i mieczem zewnętrznych wrogów Kościoła – np. muzułmanów, tak również uważały za konieczne zniszczyć za pomocą gwałtownych środków wewnętrznego nieprzyjaciela – odszczepieństwo. Trzeba pamiętać, że protestanci byli napastnikami, że im nie tylko chodziło o rozstrzygnięcie wolności myśli i o tolerancję przekonań, ale że dążyli do obalenia starego Kościoła i założenia na jego gruzach nowej instytucji, że się uważali ni mniej ni więcej tylko za rzeczników prawdziwego kościoła, a więc za prawowitych posiadaczy całego, dotychczas do Kościoła katolickiego należnego, dziedzictwa praw i dóbr. Tak zwane gwałty katolików, polegały często na zwalczaniu przemocy, jaką wywierano na lud, przeszkadzając mu w wypełnianiu ukochanych przezeń przepisów katolickiego wyznania.

Była to więc wojna religijna, walka o dusze, bo i w protestanckim obozie panowało przekonanie, że wiara przeciwnika zabija dusze. Ogromna waga przedmiotu, o jaki walczono, czyniła walkę tak zaciętą i okrutną; naturalnie oddziaływała nie tylko waga sprawy, ale również i te krwiożercze skłonności, jakie się w czasie walki rozwijają się w ludziach moralnie nieokiełznanych i dzikich. Należy jednak pamiętać, że nadużycia pod tym względem przybrały ogromne rozmiary, również i w obozie protestanckim, o czym świadczą przede wszystkim dzieje Anglii.

Nie jest tu miejsce na rozważanie wzajemnych przewinień pomiędzy walczącymi stronami; jest to zadanie badań historycznych. Należałoby tylko pragnąć, aby te badania były bardzo staranne, bardzo bezstronne, przenikliwe i szczere, aby ich wyniki były ogłaszane bez przemilczania i ukrywania różnych zdarzeń. Również byłoby pożądane użycie przy tym stosownej miary – istotnej katolickiej moralności, szczególnie starannie wypracowanej, użycie – nie w celu złagodzenia winy i oczyszczenia winowajców z obozu katolickiego, ale w celu złożenia na nich, jako na mających oparcie w radach tej najlepszej przewodniczki, tym surowszej odpowiedzialności.

Tak więc, wskutek zaciętej i nieprzebierającej w środkach, a więc często nieuczciwej walki, której nie dało się uniknąć wobec napastniczych dążności protestantyzmu i nieugiętego a odwiecznego stanowiska Kościoła katolickiego, wzrosła ogromnie nienawiść do tej instytucji, prawdziwie zbawczej dla ludzkości. Nienawiść ta wzmogła się jeszcze, po części wskutek usuwania przemocą zapór, jakie stawiano ludowi powracającemu do starej wiary, przede wszystkim jednak wskutek energicznego wprowadzania gruntownych reform, których zbyt długie opóźnienie ogromnie się przyczyniło do wybuchu rewolucji. Kościół skupił się ściśle dokoła swej głowy, opracował odpowiednio swój system nauczania i zaczął odzyskiwać stracone placówki: z wielkim powodzeniem rozpoczął działo nawracania.

Do wspomnień walki, które zawsze powodują rozgoryczenie, przybyła teraz jeszcze jedna przyczyna nienawiści do Kościoła katolickiego: usprawiedliwiona obawa, że będzie się wciąż przezeń wypieranym. Był on i pozostał w dalszym ciągu jedynym, rzeczywistym i prawowitym Kościołem Chrystusowym. Ktokolwiek z pobożnych ludzi zbliżył się doń i poznał go w jego prawdziwej postaci, ten musiał przejść na jego łono. Dlatego – zdaniem protestantów – należało trzymać się jak najdalej o ile się da, nie zrobić ani jednego kroku mogącego zbliżyć lub złagodzić ostre stosunki, nie uznać żadnej nauki, która mogłaby przypominać ducha katolickiego. Dlatego nie dawano nigdy nikomu prawdziwego obrazu Kościoła, ale taki, w którym rysy zasadnicze, pokrewne wierzącemu protestantowi, prawie zupełnie są zatarte, a rysy obce, niezrozumiałe – karykaturalnie przesadzone.

Głęboko zakorzeniona i zupełnie zrozumiała dążność protestantów do stworzenia osobnego, wystarczającego sobie udoskonalonego wyznania, zmusza ich do całkowitego nieuznawania Kościoła katolickiego, którego zasadniczą ideą jest niedopuszczalność podobnych samodzielnych odrośli. Kościół nie może na to przystać, aby obok niego istniały jakiekolwiek kościoły, tak jak nie mógłby się zgodzić, żeby obok Chrystusa uznawano innych jeszcze Chrystusów. Nie może przyznać innym wyznaniom równouprawnienia, gdyż w takim razie sam by się skazał na zagładę. Odpadłe, odszczepieńcze społeczności są dlań marnotrawnymi synami, ale nigdy przyjaciółmi i sąsiadami. Mogą w opuszczeniu i sieroctwie na obczyznę wędrować albo w skrusze powrócić do ojcowskiego domu. Jest to stanowisko, które wielu uważa za chorobliwe, za ciasne i nietolerancyjne, ale którego absolutnie zmienić nie można. Kierownicy Kościoła nie mogą zaprzeć się swego pana i Mistrza, choćby przez to nieprzejednane stanowisko wzmóc się miała nienawiść przeciwników do ostatecznych granic. Może się zdarzyć, że duchowny protestancki zechce z katolickim wejść po przyjacielsku w uprzejme, braterskie porozumienie. Ksiądz katolicki nigdy nie zgodzi się na to, jakkolwiek obcą mu jest myśl pogardy lub lekceważenia. Uważa się to jednak zwykle za wyniosłość i pychę, więc budzi niechęć i rozgoryczenie. Wyświęcony kapłan jest jednak czymś zupełnie innym od pastora protestanckiego. Drogą sakramentu pochodzi on duchowo od Jezusa Chrystusa i apostołów; tamtego ustanowili ludzie i dlatego nie może posiadać żadnej władzy duchowej ani praw kapłaństwa.

W ogóle ludzie obozu katolickiego nigdy nie byli skłonni do sporów z protestantyzmem. Starają się zawsze uczynić go nieszkodliwym, odpierając go tam, gdzie może dusze wiernych sprowadzić na manowce. Poza tym nie zajmują się nim wcale. Często obóz katolicki spotykają zarzuty, iż niższe warstwy ludności katolickiej mają zwykle zupełnie błędne wyobrażenie o innych wyznaniach. Tłumaczy się to stanowiskiem duchowieństwa, uważającego za rzecz zbyteczną pouczanie o nich ludzi w nauce religii i przedstawienia ich dobrych lub złych stron. I po co? Odszczepieńcze społeczności potrzebują, a nawet muszą koniecznie, głośno i wyraźnie potępiać stary Kościół, bo wychowanie, zwłaszcza w duchu pozytywnego protestanckiego chrześcijaństwa, bardzo łatwo budzi skłonność do nauki i poddania się kierunkowi Kościoła powszechnego. Przedstawiciele więc protestantyzmu starają się tego uniknąć przez podkreślanie różnic, a nawet przez oszczerstwa i wprowadzanie w błąd swoich zwolenników. Przeciwnie, Kościół powszechny zabezpiecza się od odstępstw przez konsekwentne rozwijanie zasad własnej nauki. Budzi w ten sposób dążenie i pragnienie Boga, nigdy wszakże nie obudzi skłonności do kościołów odszczepieńczych. Nauka religii nie potrzebuje nawet zwracać uwagi na doktryny przeciwników, ci zaś błędnie widzą i odczuwają w tym lekceważenie i pogardę. Inaczej jednak być nie może. Ściśle a skąpo ograniczony czas nauki zasad religii nie pozwala na żadne bezużyteczne zbaczanie w kierunku innych spraw.

Ważnym powodem tej nienawiści do Kościoła jest również wyznaniowy stosunek gmin protestanckich do liberalizmu. Wszyscy ci, którzy nie chcą wyrzec się miana chrześcijan, a chcą się oswobodzić od więzów dogmatycznych, więc niebędący istotnie chrześcijanami, starali się zachować związek z tymi gminami, a nie znalazłszy w nich stanowczego przeciwstawienia się i oporu, wywarli poważny wpływ na ich postawę i poglądy. I przede wszystkim te liberalne pierwiastki natchnęły protestantyzm tą nienawiścią do katolicyzmu, pobudzają go nieustannie do kłótni i walki, uniemożliwiają i sprzeciwiają się każdemu zbliżeniu do wrogiego sobie kultu i nauki. Z tych to właśnie szeregów brzmią hasła ostrzegawcze natychmiast, jak tylko zachowanie się lub skłonności członków gminy ukażą charakter katolicki. I mają słuszność ze swego stanowiska ci zwolennicy teologii wykluczającej objawienie. Pozytywny, prawowierny protestantyzm, uczciwie i szczerze przyjmowany i logicznie rozwijany, prowadzi do Kościoła katolickiego. I musi doń prowadzić, jak tego dowiodło moje własne doświadczenie. Ale czy to jest nieszczęście? Może się to wydawać tylko temu, kto uważa obraz rozdartego Kościoła za odbicie wiernie odpowiadające jego istocie. Stanowisko w świecie prawdziwego chrześcijaństwa jest zbyt ciężkie i zawikłane, ażeby ponowne połączenie wszystkich jego zwolenników po czterowiekowym rozdziale, wywołanym przez nieszczęśliwe okoliczności i zbłąkanych ludzi, ażeby przemiana nienawiści na miłość, wolności niewiary na wolność wiary, aby to wszystko mogło być przejęte powszechną radością i pokornym dziękczynieniem dla Wszechmocnego.

„Biedny – mówią o mnie – on nie zna katolickiego Kościoła w jego prawdziwej postaci. Gdyby choć raz mógł zajrzeć za kulisy we Włoszech, w Hiszpanii, gdyby zechciał choć raz przeczytać dzieła Hoensbroecha. Zaraz by zmienił sposób myślenia”. Oto wiele widziałem w obcych katolickich krajach; również i do Kościołów katolickich zaglądałem. Czytałem wiele dzieł hrabiego Hoensbroecha. Słabości znajdują się wszędzie, i jeśli się ich będziemy doszukiwać, nazbierać ich możemy całą, przerażającą górę, zwłaszcza jeśli za jednym zamachem włączymy tu wszystko niepojęte i niezrozumiałe. Na tym właśnie polega zasadniczy błąd protestanckiego poglądu. Z wad i usterek stara się wyciągnąć usprawiedliwienie odstępstwa od Kościoła. Gdyby takie stanowisko zajmowali pierwsi chrześcijanie, to Kościół nie wytrwałby nawet stu lat, bo już wówczas musiały być szkodliwe wykroczenia przeciwko nauce, nabożeństwu i obyczajom. Jeśli zaś katolicki Kościół istotnie ma być tak zepsuty i spaczony, jak tego dowodzą przeciwnicy, to tym więcej powinni wejść doń szlachetnie nastrojeni, przenikliwi i ożywieni prawdziwą pobożnością członkowie gmin protestanckich. Oto otwiera się przed nimi bogate i obszerne pole do działania. Powitamy ich z otwartymi rękoma jako opiekunów i dobroczyńców. Ale przede wszystkim niech sami uczynią spowiedź i pokutę.

Najpierw trzeba się samemu gruntownie oczyścić, zanim przystąpi się do pracy nad odrodzeniem i oczyszczeniem innych, a nawet całego Kościoła. Krytycy i reformatorzy zbyt często zapominają o tej zasadzie. Obawiam się, że wobec tego warunku, wielu z nich będzie się wolało trzymać z daleka i Kościół jego losom pozostawić. Bóg wtedy będzie mógł nie po raz pierwszy osądzić we właściwy sposób postępowanie ludzkie. i przełoży biedną Indiankę, którą widziałem w meksykańskiej katedrze pokornie na kolanach całującą kraj szaty przechodzącego biskupa, nad niejednego wysoce uczonego męża, który „bóstwo” Jezusa Chrystusa, bierze za przedmiot swego „nieuprzedzonego”, „wykluczającego przesądy” badania.

Co się mnie tyczy, to mogę z radością stwierdzić, że od czasu mego przejścia na łono Kościoła powszechnego, nie spotkałem się bezpośrednio z żadnym nadużyciem; wszędzie otaczała mnie tylko czystość i świątobliwość. Może ktoś powie, że miałem zapewne szczególne szczęście dzięki zbiegowi okoliczności. Dlaczego jednak nie miałem takiego szczęścia w kościele protestanckim, odkąd odzyskałem wiarę? Znalazłem w nim wiele rzeczy dobrych i pięknych, ale też wiele, bardzo wiele braków, dla usunięcia których niepodobna było znaleźć żadnego innego środka, oprócz tego jedynego, zawartego w wezwaniu: „powróćcie do Kościoła powszechnego”.

Albert von Ruville

(1) Warto jednak pamiętać, że w czasach powstawania reformacji, surowe kary były powszechne także w prawie świeckim, gdy chodzi o przestępstwa pospolite. Nowożytne prawo karne (XVI, XVII wieku) wydaje się okrutne i surowe dzisiejszemu człowiekowi, niezależnie od prawa stosowanego wówczas w sprawach religijnych. Protestanci zresztą wcale nie zaprowadzili rozluźnienia w dziedzinie prawa karnego.

(2) Tym bardziej jest to jasne współcześnie, gdy wydano szereg nowych, źródłowych rozpraw naukowych. Por. H. Kamen, Inkwizycja hiszpańska, przeł. K. Bażyńska-Chojnacka, p. Chojnacki, Warszawa 2005.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Protestantyzm potępiony przez papieży.