Terror. Rozdział dwunasty

Na przedmieściu Świętego Marcjusza stał ustronny domek, zakryty od ulicy wysokim parkanem.

Kiedy wieczór zgasił światło dzienne, milczące postacie, zaglądające każdemu przechodniowi w oczy, przesuwały się przed tym domkiem, tam i na powrót.

Widocznie stróżowały.

Strzegły one dostępu do ustronnego domku, pilnowały jego bramy.

Bo w tym domku „najdoskonalsi, jedyni patrioci” ostatniego, najświeższego typu radzili właśnie nad „ocaleniem ojczyzny”, zagrożonej przez „zdrajców żyrondystów”.

W dużej, niskiej izbie tłoczyło się kilkudziesięciu ludzi siedzących na zydlach, na ławach, na zrębach okien. Dokoła stołu przysuniętego do jednej ze ścian zajął miejsce sztab najdoskonalszych patriotów.

Prezydował Marat.

Po jego prawej stronie siedział drobny, chudy człowiek, ubrany po sankiulocku w połataną karmaniolę z otwartą na piersiach kamizelką, spod której wyglądała brudna koszula. Słodką, przyjemną twarz miał ten patriota, jeden z filarów ratusza. Był to bowiem Piotr Gaspar Chaumette, generalny prokurator komuny paryskiej.

Syn szewca, przed rewolucją chłopiec okrętowy, potem majtek, w końcu, sprzykrzywszy sobie ciężką służbę morską, wędrujący od miasteczka do miasteczka skryba u adwokatów albo podrzędny gazeciarz, zajmował obecnie krzesło kurulne (1) dygnitarza stolicy Francji. Kształcąc się na broszurkach brukowych, tak obficie opił się zdawkową bezbożnością kawiarnianych filozofów, iż stał się ateuszem, nieprzejednanym wrogiem Boga chrześcijan. Z nienawiści do katolicyzmu zmienił swoje imiona z metryki na Anaksagorasa, mniemając, że zrównał się w ten sposób z mędrcami Grecji.

Więcej od Chaumette’a zajmował Karola Chevala, który przybył zaproszony przez Marata na tajne posiedzenie patriotów, Jakub Rene Hébert, redaktor osławionego w Paryżu świstka „Le Pere Duchesne”, siedzący po lewej ręce prezesa. Brud ulicy, rynsztoków ciekł z tego świstka, grube słowa motłochu huczały w każdym numerze, a autor tych artykułów wyglądał, jak gdyby każdej rzeczy dotykał przez rękawiczkę.

Szczupły blondyn z twarzą ładnej lalki, starannie ufryzowany, ubrany z wytwornością eleganta, robił wrażenie ulicznego lowelasa polującego na gładkie buzie. Rewolucja zastała go na stanowisku kontrolera kontramarkarni (2) w teatrze Varietes, wypędzonego ze służby za kradzież. Obecnie był substytutem generalnego prokuratora Paryża i zerkał z boku, pożądliwie na portfel (3) ministra. I on wyznawał zasady „prawdziwej filozofii”, należał do grupy „osobistych wrogów Boga”.

Karol Cheval poznał przy stole prezydialnym i nalaną, obrzękłą, ordynarną twarz Franciszka Hanriota (4), komendanta jednej z „uzbrojonych sekcji”, byłego lokaja wydalonego ze służby za kradzież, znanego pijaka i członka Konwentu, Ernesta Duquesnoya (5), słynnego z brutalności, i „człowieka w szarym surducie”, Stanisława Maillarda, i Dobsenta (6), szczekacza kawiarnianego, polityka od ryczenia.

A w izbie na krzesłach, na zydlach, na zrębach okien spostrzegł wszystkich znanych Paryżowi bohaterów rzezi wrześniowych, wszystkich morderców rewolucji skąpanych we krwi bezbronnych ofiar, wszystkich, którzy wsławili się obnoszeniem po mieście na pikach uciętych, zeszpeconych głów.

Na wezwanie „przyjaciela ludu” stawił się Lerat (7), ten, który mordował księży u karmelitów, za co patrioci wynagrodzili go godnością sędziego pokoju, przyszedł Polak Klaudiusz Łazowski (8), syn emigranta, rozpustnik, pijak, przed rewolucją żołnierz królewski skazany przez sąd wojenny na karę śmierci za usiłowanie zabójstwa oficera, ułaskawiony przez Ludwika XVI, za co pomógł zdobyć Tuilerie i mordował więźniów pod Wersalem, obecnie komendant rewolucyjny – znaleźli się wszyscy, których przeklinała uczciwa Francja.

Karol Cheval, wtulony w kąt izby, wodził wzrokiem po tych głowach i twarzach, które posunięte aż do szału namiętności albo rozpusta, albo zbrodnia, tak wyraźnymi napiętnowały znakami, iż nie potrzeba było urodzonego psychologa, aby czytać w nich jak w otwartej księdze.

Czuł się obcym w tym zgromadzeniu. Doznawał uczucia, jak gdyby czystą ręką dotykał czegoś brudnego, śliskiego, obrzydliwego, jakiegoś plugawego gada.

– Nazywają nas pijakami krwi – odezwał się Marat – więc zasłużmy na ten tytuł, pijmy krew naszych nieprzyjaciół. Śmierć tyranów jest najwyższą racją niewolników. Cezara zabito w pełnym senacie. Tak samo i my zamordujmy deputowanych-zdrajców, zgładźmy ich w ławach Konwentu, na scenie ich zbrodni!

Wszystkie ręce podniosły się do góry, jak gdyby składały przysięgę, wszystkie oczy zabłysły ogniami tygrysich ślepi tropiących żer. Krwawa łuna promieniowała z tych rąk, z tych oczu.

Chevalowi zdawało się, że zaleciał doń cuchnący, zgniły zapach rzeźni.

Spojrzał dokoła. Jakże fosforycznie w słabo oświetlonej łojówkami izbie błyszczały źrenice morderców wrześniowych! Tak niewątpliwie błyszczą ślepia wilków na tle zimowej nocy.

Zamknął powieki, jak gdyby chciał siebie, duszę swoją, zamknąć przed krwawą łuną.

– Powiesić ich na latarni!

– Zabić w ławach Konwentu!

– Zamordować we własnych łóżkach!

– Zabójstwo jest najwyższą racją człowieka wolnego!… – szedł dokoła niego głuchy pomruk głodnych drapieżników.

Nikt nie podnosił głosu, nie krzyczał jak na innych zebraniach. Zbrodnia skrada się do swojej ofiary milczkiem, cichą, ostrożną stopą.

– Z dniem dzisiejszym zawiązujemy i ustanawiamy centralny komitet ogólnego powstania – znów odezwał się Marat swoim ostrym głosem. – Bierzemy w swoje ręce cugle rewolucji, bo tylko my, prawdziwi przyjaciele ludu, czujemy, rozumiemy jej duszę, jej ostateczne cele. Wszyscy inni są zdrajcami ludu i ojczyzny.

– A Danton? – odezwał się jakiś głos.

– Porozumiemy się z nim – rzekł Marat. – A teraz do roboty! Niech każdy z was biegnie do swojej sekcji i zgarnie dokoła siebie wszystkich żarliwych sankiulotów. Czas skończyć raz z tymi obłudnikami patriotyzmu i cnoty, bowiem tylko nam przysługuje tytuł patriotów i cnotliwych obywateli.

Znów wszyscy podnieśli ręce, jakby przysięgali, i rozeszli się w milczeniu.

Karol Cheval szedł ulicami Paryża, nie zwracając uwagi na nocne patrole. Zresztą broniła go przed ich ciekawością szeroka, trójkolorowa szarfa, opasująca mu biodra.

Szedł wolnym krokiem, ze zwieszoną głową.

Zaczął on powoli wnikać w tajemnicę sprężyn wprawiających w ruch maszynę rewolucyjną, rozumieć zakulisowe przygotowania do tragedii wypadków, które z daleka wywoływały złudzenie wybuchu czystego płomienia entuzjazmu i patriotyzmu. Węże osobistych celów, ambicji, nienawiści i stronniczych zawiści syczały w tym płomieniu.

Wyraźnie słyszał ten wężowy syk w rozmowach swoich kolegów w departamencie policji, słyszał go teraz w gazetach patriotycznych.

Przed jego uczciwą duszą purpurowe blaski wielkich haseł, wielkich słów, którymi się dotąd karmił, nagle zblakły. Złodzieje, rabusie, mordercy, hieny pastwiące się nad trupami, zbezcześciły te wielkie hasła, te wielkie słowa, posługując się nimi jak świętym sztandarem. Żaden z tych ludzi, których widział dziś na zebraniu, w ustronnym domku na przedmieściu Świętego Marcjusza, nie miał prawa zbliżać się do cnoty, dotykać jej białej szaty palcami unurzanymi w błocie, we krwi, a jednak wszyscy obejmowali ją jak dobrą znajomą. Bezczelną jest podłość ludzka, zuchwałymi są namiętności.

Gdyby tym opryszkom i mordercom udało się pochwycić cugle rewolucji…

Karol Cheval stał nad Sekwaną. Z cichym szmerem w ciszy nocnej toczyły się czarne fale rzeki. Nie srebrzył ich widmowy blask miesiąca (9), nie ożywiał ich plusk rybek.

Zimny dreszcz wstrząsnął Chevalem od czuba do pięt. Fale rzeki były czarne jak pochmurna noc, a jemu zdawało się, że tam na dole, w łożysku Sekwany, z bezsilną skargą toczyła się krew ludzka.

Tyle już od trzech lat popłynęło tej francuskiej krwi na ulicach Paryża, w więzieniach, na placu Karuzelskim, na prowincji, w zamkach, na plebaniach, w małych miasteczkach, po wsiach, na granicy, na polach bitew.

Morze krwi… Małoż jej jeszcze?

Cheval szybko wydobył z kieszeni surduta kartkę papieru, zbliżył się do latarni i zmienionym charakterem pisał ołówkiem: „Mordercy wrześniowi nastają na wasze życie. Przez kilka dni omijajcie Manège i nie śpijcie nocą u siebie”.

Wiedział, że żyrondysta Louvet mieszkał przy ulicy Świętego Honoriusza. Udał się tam. Kazał wywołać portierowi redaktora „Placówki”, w milczeniu wsunął mu kartkę w rękę i szybko się oddalił.

Zdradził ludzi, którzy mu zaufali. Ale kogo zdradził? Nie wolność, nie rewolucję, nie lud, tylko zbrodnię.

Dzisiejszej nocy spał spokojnie, bez wyrzutów sumienia, jak po spełnieniu dobrego uczynku.

***

Uzbrojona banda „najdoskonalszych patriotów” daremnie nazajutrz wtargnęła do Konwentu. Ławy żyrondy były puste.

Zawiedzeni zbóje, chcąc choć w części powetować sobie doznany zawód, rzucili się pod komendą Łazowskiego na redakcje i drukarnie dzienników żyrondystów, zdruzgotali, zburzyli warsztaty Brissota, Gorsasa, Carry, Louveta, Condorceta (10).

Powrotna fala…

Żyrondyści cieszyli się, gdy ta sama banda Marata zniszczyła,

zrabowała zeszłego roku zakłady pism rojalistycznych, „te gniazda zgorszenia i zdrady”. Teraz ich dzienniki były „rozsadnikami zgorszenia i zdrady”. Tak przeraziło ich zuchwalstwo sankiulotów, iż nawet nie zdobyli się na skuteczną obronę. Ich główny orator, Vergniaud, w kilka dni potem skarżył się wprawdzie w Konwencie na „szkodliwe zaburzenia”, ale nie miał odwagi wskazać winowajców.

– Istniał w starożytności tyran – mówił swoim złotym głosem – który rzucał na żelazne łoże ofiary swojej wściekłości, rozciągając kleszczami członki za małych, obcinając nogi za dużych, aby wszyscy byli równi. Ludzie francuski! Ten tyran kochał także równość, tę równość, jaką obecnie zbyt często widzisz. Obawiam się, że rewolucja, pożerając wszystkie swoje dzieci jak Saturn (11), zapłodni despotów. Jesteście wolni, mówią do nas zawiści stronnicze, ale tylko wtedy, gdy myślicie tak samo jak my; jesteście wolni, ale tylko wtedy, gdy kornie schylacie czoła przed bożyszczem, które my okadzamy, w przeciwnym bowiem razie zadenuncjujemy was przed zemstą narodu. Jesteście wolni, ale łączcie się z nami w celu prześladowania, zgładzenia wszystkich ludzi uczciwych i oświeconych, albo ośmieszymy was, obrzucimy błotem oszczerstwa i oddamy na pastwę namiętności motłochu.

Znakomity wirtuoz krasomówstwa, rzeźbiarz dźwięcznych frazesów, utalentowany orator mówił bardzo ładnie.

Ci, którym rzucał w twarz te oskarżenia, twórcy zaburzeń, siedzieli na Górze, słuchając zrazu osowiali, zaniepokojeni. A nuż ich Vergniaud nazwie, wskaże palcem, zażąda ukarania ich zuchwalstwa? Całe miasto wiedziało przecież, kto rzucił bandy zbrojne na Konwent i na drukarnie.

Nagłe zdumienie ogarnęło maratystów. Czy Vergniaud drwi z nich?

Bo oto, skończywszy swoje ładne frazesy, zagrzmiał przeciwko „arystokratom”. Oni to, ci „zbrodniarze”, nie mając odwagi uderzyć wprost, „starają się podziemnymi knowaniami, podstępnymi wichrzeniami podkopać znaczenie i powagę Konwentu i zburzyć wielkie dzieło rewolucji”.

Maratyści spojrzeli po sobie, uśmiechnęli się, zatarli ręce. Tacy to jesteście odważni, wy, oświeceni, mędrcy, mężowie stanu? Bardzo dobrze. Teraz wiemy, jak się do was zabrać! Bez podziemnych knowań, jawnie, w biały dzień, runiemy na was i zdmuchniemy wasze światłości. Louvet przypadł do Vergniauda i mówił:

– Co pan robi? Ośmiesza pan żyrondę. Dlaczego nie wskazuje pan palcem winowajców?

– Nie chcę tych ludzi, zdolnych do wszelkich gwałtów, jeszcze więcej rozgoryczać – bronił się Vergniaud.

Pani Roland, dowiedziawszy się o tchórzostwie Vergniauda, załamała ręce.

– Dyplomacja w rewolucji, kokietowanie zuchwalstwa, zbrodni? Tchórze! Nie ma ani jednego mężczyzny w żyrondzie. Zginiemy, zginiemy… – lamentowała lwica rewolucji.

Losy powinny ją były połączyć z Dantonem.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Tu: urzędowe.

(2) Dawniej: szatni z numerowanymi wieszakami, w której wydaje się numerki (kontramarki).

(3) (Z fr.) tu: tekę; stanowisko.

(4) François Hanriot (1761–1794) – rewolucjonista francuski, jakobin, kordelier; zawsze tracił pracę za nieuczciwość i niesumienność, przez co żył w ubóstwie; członek komuny Paryża, dowódca Gwardii Narodowej; zgilotynowany.

(5) Ernest Dominique François Joseph Duquesnoy (1749–1795) – francuski rewolucjonista, jakobin; deputowany do Zgromadzenia Prawodawczego; członek Konwentu Narodowego; opowiadał się za egzekucją Ludwika XVI; skazany na śmierć popełnił samobójstwo.

(6) Claude-Emmanuel Dobsen lub Dobsent (1743–1822) – francuski sędzia i rewolucjonista; członek Sądu Rewolucyjnego w latach 1793–1795.

(7) Lerat – postać autentyczna.

(8) Klaudiusz Franciszek Łazowski (1752–1793) – francuski urzędnik i rewolucjonista pochodzenia polskiego, sankiulota; brat generała napoleońskiego Józefa Feliksa Łazowskiego; zasłużył się w ataku na Tuilerie; najprawdopodobniej został otruty.

(9) Dawniej: księżyca.

(10) Dnia 8 i 9 marca 1793 roku.

(11) Saturn (Kronos) – staroitalski bóg rolnictwa, zasiewów i czasu, legendarny władca Italii.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Terror.