Puszcza. Rozdział trzeci

Jakby kropla jadowitego kwasu spadła na gładką powierzchnię poleskiego życia i zakipiała na niej, pozostawiając rdzawą plamę, powrót do niebezpiecznych wspomnień zamącił niejaki spokój, który zaczął ogarniać Kotowicza. Już się był zawziął do wybrnięcia choćby z bagna finansowego, majaczyła mu już w przyszłości pożądana chwila, gdy wolny od utrapień pieniężnych, będzie mógł pójść stąd w świat, albo w zaświat. Planując swe wyzwolenie, ani myślał o żałowaniu straty ponurych Turowicz; sprzedałby dęby i resztę puszczy, i ziemię, i rzekę – może by z domu zabrał tylko parę ładniejszych sprzętów i obrazów. Chociaż… po co mu i to, jeżeli nie wie, gdzie i dlaczego ma żyć? Gdyby przynajmniej operacja zamiany tych włości na złoto łatwa była i szybka! Ale trzeba tu starań, układów, żmudnej i wstrętnej pracy, aby dojść do wyniku oczyszczenia się z długów i z zarzutów niewypłacalności. A potem co? Gdyby mógł liczyć choć trochę na serce Teo! Wtedy waliłby na kupę wszystko, co jeszcze posiadał cennego, sam rąbałby ten las, aby utorować sobie drogę do niej! Ale ona opuściła go właśnie w chwili jego rozpaczy; odjechała nawet nie jak zwykły bliźni, który, idąc swoją drogą, mija przyjaciela, rzucając mu drobną jałmużnę współczucia – ale zerwała się, znikła bez tłumaczenia. Wesoła zagadka!

Kotowicz nie był bynajmniej niedołęgą. Uczył się dobrze w wieku młodzieńczym, podróżował nie bezmyślnie; z kultury obcych narodów przyswajał sobie nie tylko pozłotę, lecz i pożyteczne zasoby na przyszłe swe obywatelstwo. Ale nadmiernie wrażliwy i głodny użycia, po ścisłej ferule (1) w domu rodzicielskim, hodował w sobie kiełkujący kosmopolityzm, który jest najpospolitszą u ludzi możnych formą egoizmu. Rodzinny kraj był mu starą macierzą, zasadniczo szanowaną, ale nudną i obyczajem niepokrewną. Związki jego z ojczyzną rozluźniły się jeszcze bardziej, gdy rodzice umarli, najpierw matka, potem ojciec. Od pięciu lat był więc dziedzicem włości, mniej zaś tradycji rodzinnej, która się streszczała od pokoleń w oświeconym domatorstwie. Nauka jego w szkole średniej i wyższej nie przygotowała go specjalnie do gospodarstwa, które miał objąć po ojcach, rozbudziła w nim tylko zmysł spostrzegawczy i estetyzm – a łatwe życie poniosło go na bezdroża. Włóczęga po miejscach urządzonych dla przeżuwania dobrobytu, ciągła kąpiel w zaraźliwym przepychu, wesoła a krwawa walka o złoto – to wszystko znużyło go i wyczerpało. Ale kobieta! Ile mu już zabrała życia, a przecież jej nie miał dosyć, co gorsza – nie znał do woli.

Czyniąc obrachunek życia tu, na poleskiej pokucie, Kotowicz zastanawiał się nad tym, co go tak przemożnie pociąga do Teo, tej kobiety wyjątkowej, czy potwornej? Piękność jej fizyczna jest rzeczywiście niezrównana – paraduje też nią, obnosi ją po świecie, okadzona perfumami i hołdami mężczyzn. Te osłony tak sztuczne, że uwydatniają nagość dziewczęcą, a przecież już trzydziestoletnią! Ta tęsknota oczu do trudnej bardzo rozkoszy, włosów do rozplotu, całej postaci do uścisków jakby nigdy nie doznanych. Ale czego ona chce właściwie, choćby od mężczyzny? W jakim celu każdego przynęca? Dlaczego nawet w skrajnej poufności tak obca? Polka przecież, ma bliskich krewnych Polaków, ludzi normalnych, nawet pospolitych.

Polka jest może najbogaciej uposażoną we wdzięki i najzdolniejszą z europejskich kobiet, ale skoro oderwie się od swego gruntu i zapragnie błyszczeć między obcymi, zatraca swą fizyczną i duchową indywidualność, staje się literackim typem skrajnych potworności samiczych. Najłatwiej zaś przerabia się na tę Francuzkę, która we Francji jest wyjątkiem, na tę drapieżną ladacznicę, znaną Europie z nieprawdziwych powieści.

Gdy tak analizował psychikę Teo, Edward poił się nieznośną goryczą, trucizną, która mu odejmowała chęć do życia. Bo gdyby mógł ustalić, jako pewnik, że ona niegodna kochania! A może to tylko pozory, maskarada, zastosowana do ciągłego karnawału, w którym ona żyje? Wyrwana z wiru i ułaskawiona, dałaby może ciche, wyłączne, a wtedy jedyne na ziemi szczęście. Wspominał chwile dobrych z nią porozumień, ale tak rzadkie przez rok już bliższej znajomości, że przepadły w ogólnym wrażeniu namiętnego niedosytu. A teraz fakt, że mu w nieszczęściu nie okazała nawet zimnego współczucia, że odjechała zapewne z innym?

Wzdrygał się znowu i myślał o śmierci.

Miał dopiero trzydzieści i parę lat. Choć zmęczony do ostateczności, czuł instynktownie nakaz życia w swym organizmie, pobudliwym na fale wiosennego eteru. I automatycznie, pomimo rozpaczliwych namysłów, brał się tutaj do zajęć normalnych, wskazanych przez rozsądek, jak zapobieżenie ostatecznej ruinie.

Rządca Juchniewicz wszedł dzisiaj do gabinetu dziedzica krokiem stanowczym, zapowiadającym coś niezwykłego. Zauważył to zaraz Kotowicz i zapytał:

– Cóż? Wynalazł pan jakiś sposób zrealizowania znacznej sumy?

Juchniewicz pogładził długą, kacapską brodę.

– Znaleźć, to ja nie znalazłem, bo i czort nie znajdzie. Za tysiąc rubli bieda, a gdzie takie „rojalizowanie”! – Jest sposób inny.

– No? Jaki?

– Ot, byłem w mieście, napadli mnie Żydki. I skąd do nich przychodzą te słuchy? A to, że u nas pieniędzy szukają, a że i goście z panem w Turowiczach, a jeszcze, że pieniędzy trzeba i na karciszki (2), i na dziewczynki…

– To nie do rzeczy – przerwał niecierpliwie Kotowicz.

– Ja nie mówiłem, że tak! Ja bym Żydowi kości połamał, kiedy by on na pana szczekać ośmielił się. Ale cóż? Młode zabawy.

– Mówmy o interesach, panie Juchniewicz.

– Ot, właśnie do interesów ja i prowadzę. Założyć (3) Turowicze w drugim jeszcze banku, jak u pana projekt był – mało dadzą – a i woznia (4), nie daj ty Boże! Przez rok gotowe nie będzie. Tak jeżeli wraz potrzeba pieniędzy, jeden sposób: sprzedać. Jest kupiec.

Kotowicz nadstawił ucha:

– Na całość?

– A już tak… po płanu (5) – rozmachnął Juchniewicz szeroką łapą – choć i płanu nie ma, ale od miedzy do miedzy.

– Ileż ten kupiec ofiaruje?

– O to tak ja już nie śmiałem pytać, nie mając pana rozporządzenia. Raz pan powie: sprzedać, pójdzie robota i szparko.

– Wiesz pan przynajmniej, kto to chce nabyć?

– Wiem, generał Smirnow.

– Generał?! – zadziwił się Kotowicz.

– I pełny! U niego w mohilewskiej guberni dacza poduchowna jest, tylko co dranna (6) – a teraz córeczka jego za mąż idzie – za kniazia, powiadają. Tak młodym ziemi chce się nad rzeką i wielkich lasów do polowania. Powiadają: kniaź strach jaki ochotnik! (7) – A generał Smirnow zapłacić może, bogaty on, z córką ministra on żenił się swojej pory. On i czasownię (8) u siebie pobudował – gubernator i archirej (9) ekstrennym (10) pojazdem przyjeżdżali…

Kotowicz słuchał piąte przez dziesiąte, rozważał zaś głównie okazję pozbycia się jednym zamachem długów, a może i otrzymania znacznej superaty (11), która by mu zagwarantowała zupełną swobodę działania. Uda się może nawet dogonić uciekającą Teo, ująć, pozostać z nią na zawsze. Nagle uderzył go ton gawędy Juchniewicza.

– Pan jest przecież z tutejszej szlachty?

– Rozumie się! Dworzanin z dziada, pradziada – odparł zdziwiony rządca, otwierając usta okrągło pod nawisłymi ku brodzie wąsami.

– I katolik?

– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego! A toż pan naśmiewa się ze starego?

– Wcale nie… chciałem tylko zapytać. No, panie Juchniewicz, do jutra. Wezmę ten projekt pod rozwagę.

Projekt nie był tymczasem udatny, jednak dowodził, że skoro zdarza się od razu kupiec, znaleźć się mogą wkrótce inni, odpowiedniejsi. Ale gdzie ich szukać i z czyją pomocą? Juchniewicz nie wydał się Kotowiczowi pomocnikiem pewnym; że zarządza Turowiczami od wielu lat, to jeszcze nie dowód jego samozaparcia. Z natury czynny i przedsiębiorczy, Edward czuł się obecnie bezradnym z powodu choroby duszy i wobec nieznajomej sfery działania, która mu się wydawała wstrętną próżnią. A bezradność pogarszała jeszcze rozstrój jego nerwów i sumienia.

„Żeby jacyś ludzie przyjaźni w pobliżu – dumał – ale gdzie mam takich w ogóle po świecie? – Dla moich towarzyszy klubowych, paryskich, a nawet warszawskich, cóżem wart bez pieniędzy? Tak, z moich szumnych lat pozostali mi tylko: przyjaciółka (!) Teo i przyjaciel (?) Kamil…”

Zamyślił się nad tym remanentem życia, od którego boleśnie się oderwał, życia upragnionego, czy przeklętego? – już sam dobrze nie wiedział. Zestawienie jednak wydało mu się ubliżającym dla pani Teofili: „Bądź co bądź, Teo jest kobietą w wielkim stylu – a Kamil?…”.

Werda stawał się tu z dnia na dzień mniej potrzebnym, bo nawet tracił wiele ze swych zalet towarzyskich bez podniety gwaru, zbytku i uczty, których tu brak był zupełny. Już parę razy zdybał go Edward śpiącego w dzień na jakimś meblu, nad otwartą książką. Potem skarżył się na bezsenność w nocy, wstawał późno, lub o świcie – stracił równowagę przyzwyczajeń. Chociaż wiele mówił o swej namiętności myśliwskiej, nie wybrał się tu ani razu do lasu ze strzelbą, bo rozumiał tylko liczne i wystawne łowy, na których punktem kulminacyjnym bywa śniadanie leśne z damami. Po prostu Kamil nudził się na potęgę w Turowiczach, a Edward, czując, że kompan tylko przez poświęcenie tu z nim przyjechał, myślał już o sposobie gładkiego pozbycia się tej ofiary. Ale gładszy ponad wszystko Kamil sam ułatwił porozumienie.

Pewnego poranka zjawił się bardzo wcześnie w sypialni Edwarda.

– Cóż to? Już ubrany? I mina jakaś promienna?…

– Ja tak zawsze, Edeczku, kiedy jestem zdrów – odrzekł Kamil, obciągając wyłogi marynarki. – A dzisiaj zdrów się czuję, bo spałem dobrze. I miałem zabawny sen.

– Wierzysz w sny?

– Niekoniecznie. Ale we śnie przychodzą mi pomysły; miewam sny genialne. Posłuchaj: Siedzimy sobie we dwóch z tobą niby tutaj, na Polesiu, jednak w jakiejś knajpie…

– To mniej prawdopodobne – wtrącił Edward ironicznie – dalej zaś już wiem: „Mnóstwo światła, Cygany rżną, buteleczka”…

– Nie zgadłeś – przerwał Kamil. – Właśnie było trochę ciemno, żadnych Cyganów, no – buteleczka naturalnie. Wtem wchodzi do naszego gabinetu – był taki gabinet – dama w ubraniu podróżnym. Ona!

– Co za ona? Teo?

– Któż by inny? Tylko widzisz, najmilszy – to nie była właściwie ona, ale jakby jej cień, jej dusza dopraszająca się o przyjęcie – tak, jak to we snach: ona i nie ona.

– I cóż dalej?

– Nic dalej. Ale stąd pomysł genialny!

– Bardzo jestem ciekaw – rzekł Edward kwaśno, niezadowolony z opowiadania, po którym obiecywał sobie przynajmniej coś dowcipnego.

– Rzecz taka: ty, Edeczku, zostajesz w Turowiczach, obmyślasz, przygotowujesz – o!

– Co mam przygotować?

– Poczekaj. Ja zaś wyjeżdżam stąd i sypię prosto… do niej, do pani Teo.

– Podział pracy bardzo dla ciebie wygodny – parsknął Edward prawie pogardliwie.

– Kiedy mi nie dajesz dokończyć, najmilszy! Ja też popracuję, i to dla ciebie. Dowiodę pani Teofili, że nikt jej nie kochał i kochać nie będzie, jak ty – bo to i prawda, Edziu – napomknę, że takie uczucie nakłada pewne obowiązki – о! I za dwa, trzy tygodnie przywiozę ją z mężem, którego gubimy gdzieś po drodze, tutaj, do Turowicz!

– Głupstwo! – zawołał porywczo Edward.

– A ja się zakładam z tobą, że tak będzie.

– Spróbuj, dam ci za to… no, zakładam się z tobą o… trzy tysiące rubli.

– Trzymam! A tymczasem daj mi trzysta a conto – co?

– A conto… czego?

– Bo wygram zakład na pewno.

Edward zajrzał w oczy Kamilowi, który śmiał się wesoło, prawie poczciwie.

– Mój Edeczku drogi! Znam twoje serce, pamiętam, ile jestem ci winien… Poczekaj – ile ci winien jestem naprawdę?

– Ach, nie będziemy się teraz rachowali.

– Więc zgoda? – błysnął Kamil oczyma.

– Jak na co. Na twoje poselstwo nie mogę się zgodzić, bo to żart. A pożyczyłbym ci chętnie, tylko się muszę rozmówić najpierw z Juchniewiczem, bo teraz każda setka tak mi trudna do zdobycia, jak dawniej tysiące…

– Jeżeli jednak będzie można…?

– No dobrze, jeżeli… Ale jedź sobie do niej, tylko nie ode mnie – pamiętaj, Kamilu!

– Naturalnie! – odrzekł Werda z nagłą powagą człowieka bez zarzutu. – Znajdę się tam przypadkiem. Ponieważ bywam wszędzie i przyzwyczaiłem ludzi do mojego widoku, nikt się nie zdziwi. I pod dobry jej humor wystrzelę z takim projektem. Ręczę ci, że dobrze zostanę przyjęty.

Edward wzruszał ramionami, opędzał się od przypuszczenia możliwości, ale już wchodził w szczegóły przedsięwzięcia:

– Inna kobieta dałaby się na to namówić, ale ona! Może dla kogoś innego? Zresztą, gdyby jej to do głowy strzeliło, wyobraź sobie, co by ona tu robiła! Na co ją zapraszać? Na te śmiertelne nudy?

– Co za nudy, Edeczku? Wilegiatura oryginalna, pełna świeżości i niespodzianek…

– Jak na przykład brak wszelkich gabinetów toaletowych – domówił szyderczo Edward.

– Można urządzić – napomknął Kamil dyskretnie. – A te wędrówki po lesie, albo na wodzie, albo konno… Ja ci mówię, że taka wyrafinowana kobieta może się czuć rozkosznie w pierwotności – tak, jak przepitemu człowiekowi smakuje nagle bosko prosta wódka…

– Ładne porównanie!

– Ja tam z poezją jestem na bakier, ale znam kobiety i znam panią Teofilę. Ona szuka rzeczy niebywałych. Czy to nie oryginalne, po hałasie kasynowym, taka sielanka? Miłość w puszczy!

– Bardzo oryginalne, tylko nie w jej stylu. Ona tego nie wymyśli.

– Podsuniemy jej. Ty jej nie doceniasz, Edziu; kochasz ją i masz o niej opinię… no, krótko mówiąc – pod psem.

– To właśnie dramat! – westchnął szczerze Kotowicz.

Tak się spierali długo, a z utarczki zdań wynikły nieliczne pewniki, jak ten, że Kamil otrzyma trzysta rubli; po wtóre, że Edward nie upoważnia go do żadnych działań, ale i żadnym nie przeszkadza. Nazajutrz Werda ze łzą wdzięczności i błyskiem obietnic w oku opuszczał Turowicze „do rychłego spotkania w najmilszym towarzystwie”.

Na ganku stał Kotowicz, z miną niewyraźną. Za nim we drzwiach Moroz, cały szary z oczyma tylko świecącymi jaskrawym zadowoleniem.

cdn.

Józef Weyssenhoff

(1) Tu: dyscyplinie; surowym wychowaniu.

(2) (Ros.) karty.

(3) (Ros.) oddać w zastaw.

(4) (Ros.) problem.

(5) (Ros.) zgodnie z planem.

(6) (Biał.) jednak słabej jakości; licha.

(7) (Ros.) myśliwy.

(8) Czasownia – kaplica, niewielka prawosławna budowla bez specjalnie wydzielonego miejsca na ołtarz.

(9) (Ros.) biskup [prawosławny].

(10) (Ros.) tu: pośpiesznym; specjalnym.

(11) Tu: nadwyżki.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Puszcza.