Spekulant. Rozdział dwunasty

Jak te dni od powrotu chorążyny z Odessy dotąd, tak przeszła reszta postu i początek wiosny: na oczekiwaniu pana Augusta; gdy zaś przyjechał, na miłych rozmowach, na krótkich, ale pełnych znaczenia słówkach i zapewnieniach wzajemnej miłości. Ta była tylko różnica, że panna Klara oczekiwała już bez obawy, bez podejrzeń o obojętność, że jej nadzieje przybierały coraz bardziej postać pewności, bo z każdą wizytą wzrastało ku niemu przywiązanie chorążego i szacunek chorążyny. Co doszło już do tego stopnia, że raz w poufałej rozmowie między małżonkami chorąży odezwał się:

– Szkoda, że August ma tylko jedną wieś. Zaraz bym mu oddał Klarunię.

– Wszak Klarunia będzie miała ich cztery – odpowiedziała od niechcenia chorążyna – i ta mogłaby być piąta. A pięć takich wsi na Podolu…

– Zapewne – rzekł chorąży, podnosząc się na palcach – to majątek pański, zwłaszcza przy takiej głowie, jaką ma August. Ale to byłoby kiedyś, po naszej śmierci, a ja bym chciał, żeby Klarunia zaraz była panią całą gębą i żeby nie potrzebowała czekać, aż my zamkniemy oczy.

– Czyż to w tym szczęście, mój Kalasanty? – rzekła smutnie chorążyna.

– A w czymże? – zapytał naiwnie chorąży.

Zacna kobieta wzruszyła ramionami i zwróciła rozmowę do czegoś innego. Tymczasem po okolicy rozchodziła się pogłoska, że pan Molicki bywa w domu pana chorążego, że pan Molicki stara się o pannę Klarę, że panna Klara zakochana w panu Molickim, tak dalece, że jeżeliby skąpy ojciec nie pozwolił, to się wykradnie itd. Wszystko to opowiadane było z najdrobniejszymi szczegółami, ze wszystkimi notami objaśniającymi, na których opierał się tekst opowieści. Dochodziła główna część tych gadanin, to jest, że pan Molicki stara się, i do uszu chorążyny, ale ich nie zbijała (1), bo sąsiedzi i sąsiadki odzywali się przy tym bardzo chlubnie o panu Auguście, cytując jako zasadę tych pochwał zdanie o nim pana Kaspra i dodając, że to musi być człowiek rzadkich przymiotów, kiedy nawet ten kulawy diabeł, który wie wszystko i przez skórę widzi, co się w czyim sercu dzieje, mówi o nim jak o młodym człowieku pełnym honoru, sentymentów i rzadkiej energii charakteru.

W tymże czasie do Niedolipia przyjechał pan Kasper z żoną. Chorąży uprzedzony przez pana Augusta o wielkim szacunku i admiracji, jakimi przejęty jest dla niego szwagier, przyjął go z otwartymi rękami, a chorążyna przycisnęła do piersi młodą, ładną Marynię, którą melancholijne ułożenie, jakie daje chorowitość ciała i egzaltowana dusza, uczyniły dziwnie interesującą.

Pociesznie było patrzeć, jak pan Kasper kulał obok podnoszącego się na palcach chorążego, gdy chodzili razem i opatrywali wszystkie cuda Niedolipia.

Ten rozumny i niemiłosierny złośliwiec prześladował głupstwo chorążego najotwartszymi umizgami swojego podziwu i nieraz, przechyliwszy głowę i mrugając okiem, palnął mu taki komplement, za który każdy inny poczęstowałby niewczesnego żartownisia dobrym policzkiem. Ale chorąży wszystko przyjmował za dobrą monetę, bo próżność naszego pseudopana, gdy się skombinuje z próżnością autora lub artysty, jest kataraktą mającą grubość dobrej podeszwy.

Gdy pan Kasper tak dobrze robił interesy pana Augusta, panna Klara, zaprowadziwszy Marynię po obiedzie do swego pokoju, zamknęła drzwi i patrząc jej w oczy ze łzami, rzekła:

– Pani wiesz o wszystkim?

– Wiem – odpowiedziała już rozczulona Marynia.

– I będziesz mnie kochać? – mówiła panna Klara, wyciągając do niej ręce.

Marynia rzuciła się jej w objęcia i obie płacząc ściskały się i całowały jak siostry. Usiadłszy potem obie na kanapie i trzymając się za ręce, rozmawiały do samej herbaty o tym, którego obie równie szczerze, z równym wylaniem kochały, a który nie kochał ani jednej ani drugiej.

Tegoż samego poobiedzia w pokoju chorążyny na wygodnym i niskim fotelu siedział pan Kasper i położywszy kulawą nogę na swojej lasce, tak ciągnął zaczętą widać przed chwilą rozmowę:

– Pani mnie znasz zapewne z reputacji?

– Wszędzie reputacja – odpowiedziała chorążyna zaambarasowana cokolwiek tym zapytaniem – jest głosem, w którym połowa prawdy, połowa fałszu, ale nigdzie nie jest mniej wierną jak u nas. My najczęściej chwalimy Pana Boga na pamięć i opierając się na lada czym, naszych bliźnich mieszamy z błotem lub podnosimy pod niebiosa.

– To wielka prawda – rzekł pan Kasper mrugnąwszy okiem – i dziękuję pani, że tym sposobem złocisz pigułkę.

– Jaką pigułkę? – zapytała chorążyna cokolwiek zmieszana.

– Nie chciałaś pani – rzekł – powiedzieć mi wprost, że mam najgorszą reputację, że uchodzę za plotkarza, za złośliwca, który każdemu umie przypiąć łatkę, który ojcu i matce nie darowałby i wyśpiewał wszystko złe, co o nich wie, słowem, że jestem kulawym diabłem w ścisłym znaczeniu, dlatego, żem kulawy i wszystko wiem, a diabłem w najogólniejszym tego wyrazu znaczeniu, dlatego, żem zły i jadowity.

– Jeżeli pan nie oszczędzasz innych – rzekła chorążyna z uśmiechem – to przynajmniej nie oszczędzasz i siebie. Nawet zdaje mi się, że siebie traktujesz gorzej niż innych.

– Jak to, proszę pani? – zapytał pan Kasper mrugając okiem.

– Bo mówiąc o sąsiadach i sąsiadkach, trzymasz się pan ścisłej prawdy, choć często bardzo gorzkiej, a mówiąc o sobie, uciekasz się nawet do potwarzy.

– Widzę, że mnie pani dobrze znasz, dlatego mogę teraz odpowiedzieć na jej pierwsze zapytanie.

– O, proszę pana! – rzekła chorążyna, składając ręce. – Mając jedno dziecię i jeszcze takie, łatwo pan pojmiesz moje trwogi i nie będziesz się dziwić, że zewsząd staram się zaczerpnąć wiadomości o charakterze człowieka, któremu mam oddać taki skarb. Zanadto mam dobrą opinię o sercu pana, które wszyscy nazywają złym, a czemu ja nie wierzę – dodała podając mu rękę, którą on z niespodziewaną dla siebie samego czułością ucałował – abym myślała, że związki pokrewieństwa będą wpływać na to, co powiesz. Matka niedowierzająca sobie, w imię wszystkiego, co jest najświętszym dla uczciwego człowieka, prosi pana o prawdę.

– I będziesz ją pani miała – rzekł wzruszony pan Kasper. – Zobowiązuję się do tego honorem i gardziłbym sobą, gdyby jakikolwiek inny powód, oprócz chęci widzenia panią nadal spokojną i szczęśliwą szczęściem swego dziecka, kierował moim językiem.

Tu pan Kasper opowiedział pani chorążynie wszystkie szczegóły życia pana Augusta, jaką wpierw miał o nim opinię, jak i kiedy ją zmienił, potem dodał:

– Odtąd śledziłem go pilnie, uważałem skrupulatnie i zastawiałem na jego serce takie sidła, jakie ja, z tytułu kulawego diabła, dla dowiedzenia się prawdy mam prawo stawiać. I oto jest rezultat moich badań: albo mój braciszek pan August Molicki jest oberfilut (2), że nawet mnie zdołał wyprowadzić w pole, co gdyby było – dodał przechylając głowę i silnie mrugając okiem – wyszłoby mu bardzo na złe; albo to jest człowiek może cokolwiek za zimny z pozoru i nieprodukujący swoich uczuć, ale w gruncie dobry, szlachetny, stały we wszystkim co sobie postanowi, gospodarny, słowem, człowiek porządny, którego honorowi i sumieniu można powierzyć szczęście takiej osoby, jak córka pani, do której zdaje się szczerze przywiązanym, nie dlatego, że pan chorąży ma milion i że oblepił swoje piece, gzymsy i fronton monstrami, które tyle prawie kocha, co swoją szkatułkę, a więcej… – To powiedziawszy, mrugnął okiem, i poprawiając się, dodał: – Ach! Zapomniałem!

– Że to mój mąż – rzekła smutno chorążyna.

– Tym więcej panią wielbię – odpowiedział – że pani nigdy o tym nie zapominałaś.

Łza potoczyła się po twarzy chorążyny, a ten dziwny człowiek, który wszystko szarpał z najzimniejszą krwią, schylił głowę przeniknięty do gruntu duszy i z czcią całował jej rękę.

***

Wówczas wszedł lokaj i podał chorążynie list od marszałka. Pan Kasper, usłyszawszy skąd posłaniec, rzekł:

– List od takiego przyjaciela, jakiego pani masz w marszałku, więcej panią zainteresuje niż rozmowa ze mną, choć jej przedmiot tak bliski pani serca. Niech pani będzie łaskawa przeczytać, tym swobodniej skończymy potem, co zaczęliśmy.

– Więc pan wiesz o tej przyjaźni, która nas łączy? – rzekła chorążyna rozpieczętowując kopertę.

– Wiem i to – rzekł pan Kasper – co może pani nie przychodzi do głowy.

Chorążyna popatrzyła na niego z zadziwieniem, a on dodał:

– Czytaj pani, czytaj. Powiem pani potem.

Chorążyna zaczęła czytać. Z początku rozrzewnienie widne było w jej twarzy, potem trwoga i smutek, a na końcu po jej ustach przebiegł uśmiech.

Czytała bowiem, co następuje:

„Szanowna i dobra Pani!

Dla dogodzenia Jej życzeniom i dla uspokojenia mojej własnej obawy, którą byłem śmiertelnie dręczony, użyłem wszelkich sposobów, jakich dozwalała uczciwa ciekawość, dla zebrania wiadomości tyczących się życia, prowadzenia się i charakteru pana Molickiego. Nie odkryłem nic, co mogłoby stanowczo wpłynąć na odradzanie Pani, abyś oddała mu swój klejnot. Szaleństwa młodości przypisuję złemu towarzystwu, brakowi gruntownego publicznego wychowania, i temu nieszczęśliwemu położeniu, w jakim wówczas znajdowała się nasza młodzież. Tym więcej cenię jego charakter, że się stanowczo podniósł ze swego upadku, że wytrwałością, energią i pracą kilku lat nagrodził uszczerbek majątku i ozdobił swój umysł tyloma wiadomościami. Zdaje mi się, ile mogłem wnieść z rozmowy najbliższych jego znajomych, z którymi w tym celu ściślej się poznajomiłem (nie wyrzucam sobie tej chytrości, bo natchnęło mi ją dobro panny Klary), zdaje mi się, mówię, że pan Molicki nie jest szulerem. Do swojej podróży do Odessy, za którą powinien błogosławić Opatrzność, grywał często, ale nikt mu nie zarzuca żadnej podłości, wszyscy tylko przyznają mu wielką umiejętność korzystania z pomyślnych szans i niesłychaną zimną krew, gdy mu los nie sprzyja, przez co tłumaczy się, jak myślę, jego stałe szczęście. Wszakże od powrotu z Odessy ledwie parę razy widziano go przy kartach, i to zaciągnięty był prawie gwałtem. Niech się więc dzieje wola Boża, droga Pani, kiedy serce twego dziecka mówi za nim, jeżeli zdołasz przekonać męża, że ani dwoma, ani trzema wsiami złego człowieka nie można otrzeć łez, które jego charakter i obchodzenie się mogą wycisnąć żonie. Całuję ręce drogiej Pani z tym uszanowaniem, z tą czcią, na jaką zasługuje takie serce, jak Twoje, i taki los, jak Twój.

Henryk Zabrzeziński”.

Postskryptów (3) było trzy. Pierwsze takie: „Chciej Pani oświadczyć mój serdeczny ukłon pannie Klarze i powiedzieć jej, że nikt na świecie, oprócz Pani, nie pragnie tak jej szczęścia, jak ja. Niech idzie za głosem serca, jeżeli to serce nie pomyliło się w wyborze”.

Drugie takie:

„Co się tyczy mego wyjazdu do Włoch, to rzeczywiście prawda. Czekam tylko na paszport, który nie wiem, czemu tak długo nie przychodzi. Wszakże spodziewam się jeszcze nieraz widzieć drogą Panią, nim wyjadę”.

Trzecie postskryptum, które właśnie było powodem uśmiechu chorążyny, tak brzmiało:

„Radzę Pani poznać się bliżej z panem Kasprem Barskim, vulgo (4) kulawym diabłem. Niech Panią nie zraża ten jego przydomek. Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Nie powiem, żeby to przysłowie dało się zupełnie zastosować do pana Barskiego. Jest on rzeczywiście strasznym, ale strasznym dla złych i głupich. Lecz oryginał ten pełen rozumu i jadowitego dowcipu kocha więcej prawdę niż wielu z tych, którzy nie mają reputacji diabła. Słyszałem, że odzywał się o Pani ze zdaniem pełnym uszanowania, i to było powodem, że mu się bliżej przypatrywałem. Przyciągnij go Pani do siebie. On, który zna nas wszystkich na wylot, jakżeby nie znał swego szwagra, z którym ma interesy? Nietrudno wyciągnąć go na słowo. Zresztą nie ma potrzeby żadnej sztuki. Powiedz mu Pani otwarcie, czego chcesz od niego. On domyśli się powodu, choćbyś nic mu nie powiedziała. Lub się mocno mylę, lub pod czarną farbą tego mniemanego diabła jest serce pełne szlachetności i głowa pełna filozofii. Jeszcze raz całuję Pani rączki”.

Przeczytawszy ten list, chorążyna opuściła go na kolana i siedziała tak przez chwilę niepewna, co począć. Pan Kasper, który śledził wszystkie zmiany jej twarzy, rzekł:

– Ten list mówi pani o panu Molickim.

– Skądże pan to wiesz? – zapytała zdziwiona.

– Śledziłem pani twarz, gdy go czytałaś – odpowiedział. – I jakiż inny interes mógłby panią tak mocno zajmować, a może i marszałka, który ni stąd ni zowąd poznajomił się z panem Hipolitem, był z wizytą u deputata et compagnie (5), i nawet od pewnego czasu zaprasza tych panów do siebie na karty?

– Pan jesteś strasznym człowiekiem – rzekła chorążyna z uśmiechem.

– Le diable en personne (6) – odpowiedział skłoniwszy się.

– Przeczytaj pan, co pisze marszałek – rzekła chorążyna, podając mu list.

Pan Kasper wziął go, przeczytał z uwagą, mrugnął okiem, czytając pierwsze i drugie postskryptum; gdy przyszedł do trzeciego, uśmiechnął się także i rzekł:

– A, to panią zabawiło szczególnie à propos (7) tego listu, że się uśmiechnęłaś. Chociaż drugi przypisek musiał panią szczerze zasmucić.

– Tego nie taję – rzekła chorążyna.

– Otóż widzi pani – mówił dalej – dobrze powiedziałem, nim pani zaczęłaś czytać ten list, że wiem nawet to, co pani do głowy nie przychodzi.

– Obiecałeś pan powiedzieć. Bardzo jestem ciekawa.

– O! Dlaczegóż nie? – odpowiedział ze zwyczajnym grymasem. – Wszak marszałek pisze, że mnie na słowo wyciągnąć nietrudno. Co pani wnosisz z tych zabiegów, z tych doniesień i z tych wyrażeń marszałka?

– Wnoszę – odpowiedziała spuszczając oczy – że to jest przyjaciel, którego mi Bóg zesłał może jako nagrodę za jakiekolwiek zasługi, które położyłam w moim życiu.

– Rzeczywiście tak jest. Bądź pani tego pewna – odpowiadał wzruszony jej smutnym głosem. – A chce pani wiedzieć, co ja z tego wszystkiego wnoszę?

– Mów pan wszystko, co myślisz – rzekła chorążyna.

– Oto naprzód – odpowiedział mrugnąwszy kilka razy – gdybym miał przed sobą inną kobietę i gdybym nie wiedział, że bliższa znajomość pani z marszałkiem datuje się dopiero od wyjazdu pani do Odessy, to bym wniósł ze zwyczajnym moim diabelstwem, że marszałek jest ojcem panny Klary.

– Jezus Maria! – zawołała śmiejąc się chorążyna. – Czy takie głupstwo mogłoby komuś przyjść do głowy?

– Patrz pani – dodał, ukazując jej słowa listu – „dla uspokojenia mojej własnej obawy i niepewności, którą byłem śmiertelnie dręczony”, a dalej: „niech się dzieje wola Boża”, a dalej: „i powiedzieć jej, że nikt na świecie, oprócz Pani, nie pragnie tak jej szczęścia…” itp.

– O, doprawdy jesteś pan okropnym człowiekiem! – rzekła chorążyna.

– Dla wielu – odpowiedział – ale nie dla pani i dla marszałka, bo z całej okolicy państwo jesteście jedni, o których nie mam nic do powiedzenia. Ale tu nie o komplementy idzie, a o rzecz daleko ważniejszą, którą gdybyś wiedziała kilka miesięcy temu, wszystkie pani myśli i projekty byłyby inne.

– Cóż to? Zmiłuj się pan! – rzekła chorążyna z natężoną uwagą.

– Oto to – odpowiedział – że marszałek kocha pannę Klarę.

Chorążyna splesnęła (8) rękami, przyłożyła je do ust i tak milczała przez chwilę. A potem zapytała cichszym głosem:

– Z czegóż pan to wnosisz?

– Patrz pani na jego postępowanie tak pełne poświęcenia, rozważ pani jego słowa – mówił pan Kasper prędko i bez grymasów. – To jego postskryptum, tę radę, aby szła za głosem serca, ten głęboki smutek, którym tchnie każde jego słowo, ten jego wyjazd do Włoch, gdzie był już dwa razy. Czyż pani tego nie widzisz, że on się sakryfikuje? (9)

– O mój Boże! – zawołała chorążyna ze łzami w oczach. – Widzę teraz wszystko. Ale dlaczegóż milczał, dlaczegóż nic mi nie powiedział w Odessie? Mogłabym nieszczęśliwa znaleźć lepszego męża dla mego dziecka? – I załamawszy ręce, dodała: – O, tego sobie nigdy nie daruję.

– Nie smuć się pani – rzekł pan Kasper. – Już się stało. Gdybym był panną na wydaniu – dodał patrząc w oczy chorążynie z komicznym grymasem, że aż musiała się uśmiechnąć – ani bym się wahał wymieniać pana Augusta na marszałka, chociażby nie miał Dębowej Woli z jej cudownym pałacykiem i pięcioma wsiami, które ją okrążają. Ale pannie Klarze zdało się inaczej. Niech więc idzie za głosem serca, jak pisze i sam marszałek. Do szczęścia uczciwej kobiety to warunek nieodzowny kochać tego, któremu się oddaje. Nieprawdaż, pani?

– O, prawda! I wielka prawda – odpowiedziała z ciężkim westchnieniem i ścisnąwszy go za rękę, wzrokiem i tęsknym uśmiechem dała poznać, że pojmuje, dlaczego to powiedział i że jest mu wdzięczna za jego współczucie. Potem powstała i wyszli, bo w salonie dał się słyszeć srebrny głos panny Klary, jej serdeczny śmiech i wesoła rozmowa dwóch młodych kobiet.

Panna Klara była teraz na szczycie szczęścia. Kochała, sądziła się być kochaną, wszystko układało się według życzenia i ta ciężka myśl, która tak strwożyła ją owej bezsennej nocy, gdy wydało się jej, że marszałek ją kocha, zupełnie wyszła jej z głowy. Biedna! Nie wiedziała o tym, że ta sama myśl leżała teraz jak kamień na sercu matki.

cdn.

Józef Korzeniowski

(1) Tu: dementowała.

(2) (Z niem.) tu: ważniejszy, lepszy: żartowniś; spryciarz; figlarz; frant; krętacz.

(3) Post scriptum (łac.) – dawniej: poskrypt; dopisek.

(4) (Łac.) powszechnie; ogólnie.

(5) (Fr.) i spółki.

(6) (Fr.) diabeł we własnej osobie.

(7) (Fr.) przy sposobności.

(8) Tu: klasnęła; zaklaskała.

(9) (Z łac.) poświęca.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Korzeniowskiego Spekulant.