Rozdział trzynasty. Religia zwykłego człowieka. Wnioski

Wiele osób, czytając biografie wielkich ludzi, nie może zrozumieć zawartych w nich wzniosłych myśli i uczuć, póki najpierw nie uchwycą mentalnego obrazu danego człowieka w jego życiu codziennym. Chcą wiedzieć, o której godzinie wstawał rano, jak spędzał czas, w co się ubierał, co jadł i robił. Tylko wtedy mogą pojąć jego punkt widzenia.

Obecnie wiele dusz wyznaje katolicyzm w sposób nieokreślony – pojmują jego świętość, jego wierzenia, jego dążenia, ale od zrozumienia tych spraw powstrzymuje ich niewiedza w zakresie jego bardziej konkretnych detali. Mogliby nawet dokonać poddania się Kościołowi rzymskiemu, co nie zmieniłoby faktu, że byliby albo nieświadomi, albo, w każdym razie, w błędzie, co do rzeczywistego procesu zaangażowanego w ten akt. Ich wiara jest jak swego rodzaju mgławica, która nie zestaliła się jeszcze w postać gwiazdy.

Zatem w tym ostatnim wykładzie proponuję przejść od ogółu do szczegółu, od wiary w ogólności do aktów wiary, od dogmatu do jego wykładni w Penny Catechism, od Johna przy perłowej bramie do Johna przy kominku na plebani.

***

Przez sześć tygodni John uczestniczy w naukach ojca Browna. Siadają we dwóch, w sposób nieformalny i przechodzą przez główne punkty, które człowiek powinien znać, zanim zwiąże się i zostanie nieodwołalnie związany z katolickim wyznaniem wiary. Omawiają kardynalne, duże punkty wiary: istnienie Boga, Trójcę Świętą, Wcielenie, Kościół, sakramenty i przechodzą do odpustów, relikwii, wzywania świętych, czyśćca oraz reguły życia.

Nie spierają się wiele, ponieważ, poza wszystkim, John jest przekonany o Bożym autorytecie Kościoła katolickiego i nie jest tu po to, aby krytykować, ale by się uczyć.

Oczywiście niemożliwe jest zajęcie się każdym punktem z osobna. Proponuję raczej pomówić o ogólnym wrażeniu, jakie wywarło to na umysł Johna.

Do tej pory wierzył, ponieważ rozumiał. Teraz rozumie, ponieważ wierzy i jest ogromna różnica między tymi dwoma stanowiskami.

Jako członek Wysokiego Kościoła postępował, krok za krokiem, drogą dogmatu. Doszedł do wiary w Rzeczywistą Obecność, ponieważ pokazano mu, że metoda sakramentalna jest metodą Boga tak samo w naturze, jak i w łasce, że naturalne jest, aby podwójna natura człowieka została uświęcona poprzez dar, który posiada zewnętrzną, zmysłową formę, jak również wewnętrzną istotę. Doszedł do wiary w absolucję, kiedy wskazano mu, że to, co Bóg czyni poprzez innych, czyni On sam i że Boże przebaczenie może być przekazane za pośrednictwem człowieka.

Ale teraz wierzy w te rzeczy nie dlatego, że rozumie, ani nawet nie dlatego, że rozumie je lepiej niż kiedykolwiek przedtem, ale ponieważ autorytet, który John rozpoznaje jako Boży, wyraźnie podaje mu te kwestie, aby je przyjął.

Tak było, jak zauważa John, dawno temu z uczniami Jezusa Chrystusa. Nasz Pan wypowiadał słowa, które musiały się wydawać niemal szokujące dla wielu z tych, co go słuchali. Oświadczył, że jeśli człowiek nie spożyje Jego Ciała i nie wypije Jego Krwi, nie będzie miał życia w sobie. A zaskakująca nowość tych słów spowodowała konsternację.

Entuzjastyczny tłum zniknął, mamrocząc: „Jak On może nam dać swoje ciało do spożycia?… (J 6, 52). Trudna jest ta mowa. Któż jej może słuchać?”.

A Nasz Pan spogląda smutno dookoła na zdziwione twarze swych przyjaciół, którzy bardziej w Niego wierzą, niż są w stanie Go zrozumieć.

„Czy i wy chcecie odejść?”

Rozbrzmiewa wtedy katolicka odpowiedź, żałosna i wierna:

„Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. A myśmy uwierzyli i poznali, że Ty jesteś Świętym Boga” (J 6, 55–70).

Tak John woła teraz w swym sercu.

„Do kogóż jeszcze pójdę? Próbowałem wszystkich innych nauczycieli i zawiedli mnie. Oto ten, którego uważam za Bożego. Mogę jeszcze nie rozumieć połowy z tego, w co wierzę. Są sprawy, na które wyrażam zgodę, a do których nie przykładam rozumu – ale do kogóż jeszcze pójdę? Nigdy człowiek nie przemawiał tak, jak ten. Nigdy nie było ludzkiej instytucji, która głosiłaby tak przekonująco, tak wnikliwie, tak kompetentnie ukryte tajemnice Boga. Uwierzyłem i poznałem, i każdego dnia przychodzę wierzyć i poznawać coraz pełniej, że to jest ciało i oblubienica Chrystusa. Ten człowiek, który tu siedzi i przemawia, może nie być bardzo mądry, czy bardzo elokwentny, czy bardzo uczony, ale mówi nie o sobie, a o kimś innym i jego słowa dźwięczą prawdziwie w moim sercu… Wierzę całkowicie i szczerze”.

Wtedy przychodzi niezwykły spokój. Wiele lat temu John nauczył się abecadła od swojej matki. Potem poszedł do szkoły, a następnie na uniwersytet, ale nigdy nie pamiętał późniejszych lekcji tak, jak zapamiętał tamte pierwsze. W domu najpierw było „A”, potem „B”, za nim „C”. Później wyglądało to tak, jakby niektórzy uważali, że alfabet powinno rozpoczynać „B”, za nim – „T”, a listę ma zamykać „Q”. W szkole przechodził od nauczyciela do nauczyciela, a żaden z nich nie nauczał według tej samej metody co inny. Na uniwersytecie okazało się, że wykładowcy różnią się nie tylko co do metod, ale co do istoty. John nieraz porównywał te uczone dyskusje z prostotą, nieuchronnością i dogmatyzmem nauczania swej matki. Miał też poczucie, że jego matka troszczyła się o niego w sposób, w jaki żaden inny nauczyciel nigdy się nie troszczył. Chciała, aby John nauczył się abecadła, ale by się go nauczył bez łez czy buntu. Chciała, aby był dostatecznie wykształcony, ale jeszcze bardziej – aby był dobrym dzieckiem i stał się dobrym chłopcem oraz dobrym człowiekiem.

Teraz zatem, kiedy siedzi na plebani, pod okiem swej Świętej Matki, ta sama atmosfera czułości i miłości, i słodkiego dogmatyzmu zdaje się wypełniać pokój. John może oczywiście zadawać pytania, ale musi to wynikać z pragnienia nauki, a nie pragnienia uzyskania odpowiedzi raz jeszcze. To, co słyszy, jest ostateczne, nie ma odwołania. „A” trzeba wypowiedzieć przed „B”, a „F” musi następować po „E”. Jednak to nie wszystko. Jego Matka chce, aby był dobrym synem i stał się raczej dobrym katolikiem, niż teologiem. Zaczyna rozumieć, jak nigdy przedtem, że najlepszy jest dziecięcy umysł i że bez tego nie może objąć swego dziedzictwa niebieskiego. Chwyta powiew słodyczy, płynący ze słów wypowiedzianych tak dawno temu. Zaczyna czule dotykać jarzma Chrystusa i poznawać Tego, który był cichy i pokornego Serca, i odnajdować spoczynek dla swej duszy, ponieważ jarzmo Chrystusa jest słodkie, a Jego brzemię lekkie.

***

Pośród pytań, które stawia, jest następujące:

„Co mam myśleć o anglikańskich sakramentach? Moi przyjaciele mówią mi, że muszę być powtórnie ochrzczony i że jest to sprzeczne z nauką Kościoła w tej sprawie. Kościół naucza, jak rozumiem, że nawet chrzest udzielony przez osobę świecką w wypadku nagłej konieczności jest ważny. Zostałem ochrzczony przez pastora, kiedy byłem dzieckiem. Dlaczego zatem muszę być ponownie ochrzczony? Wobec tego inne sakramenty…”

„Chwileczkę – odpowiada ksiądz – rozstrzygnijmy najpierw sprawę chrztu. Czy możesz mi na pewno powiedzieć, że ów pastor ochrzcił cię prawidłowo? Oczywiście, jeśli możesz to udowodnić, nie będzie mowy, abym miał cię chrzcić”.

„Co rozumiesz przez «prawidłowo», ojcze?”

„Cóż, Nasz Pan powiedział «Woda i Duch». Niektórzy ludzie są bardzo niedbali, jeśli chodzi o wodę. Pamiętam, że raz widziałem jak pastor skrapiał wodą chłopca i dziewczynkę, którzy stali o jakieś dwa jardy od chrzcielnicy i bardzo wątpię, czy woda choćby ich dotknęła. Widzisz, niektórzy duchowni Kościoła anglikańskiego naprawdę nie wierzą, że to ma jakieś wielkie znaczenie, więc oczywiście nie są w tym zbyt drobiazgowi. Dlaczegóż by mieli być? Ale w takim przypadku wobec kandydatów nie dopełniono tego, co Nasz Pan miał na myśli, kiedy powiedział: «Woda». Oczywiście niektórzy ludzie są innego zdania, niż my, ale Kościół katolicki nie udaje, że jest bardziej duchowy od Jezusa Chrystusa. Kościół mówi «woda», ponieważ On tak uczynił”.

„Rozumiem. Cóż, nie mogę dowieść, że zostałem prawidłowo ochrzczony. Nie mam świadków, a pastor nie żyje”.

„Wobec tego musisz zostać ochrzczony warunkowo. Poleję twoją głowę wodą i powiem, że jeśli nie jesteś ochrzczony, ja ciebie chrzczę. Jeżeli, mimo wszystko, byłeś ochrzczony, nie stanie się żadna szkoda, a jeśli nie byłeś, cóż, będzie to prawdziwy chrzest. Nie ma mowy o powtarzaniu chrztu. Rozumiesz?”

„Tak, rozumiem ojcze. A co z innymi sakramentami?”

„Tak – przedstaw sprawę tak ostro, jak sobie życzysz.”

„No cóż – odpowiada John – moi przyjaciele atakują mnie za coś, co nazywają moim odrzuceniem łaski. Jest absolutną prawdą, że często byłem bardzo szczęśliwy po przyjęciu sakramentów anglikańskich. Kiedy odbywałem spowiedzi, nigdy ani przez chwilę nie wątpiłem, że zostałem prawidłowo rozgrzeszony. Kiedy znów odchodziłem od Komunii, byłem często pełen świętych myśli i pragnień, i całkowicie pewien, że przyjąłem Jezusa Chrystusa. Czy to rzeczywiście prawda, ojcze, że muszę przyznać, iż wszystko to było niczym, a nawet, że to szatan sprawiał, iż czułem się szczęśliwy, aby powstrzymać mnie od myślenia o Kościele katolickim?”

„Nie, nie. Nic tak niedorzecznego. Twoi przyjaciele nie wiedzą, o czym mówią. Kościół nie każe ci wierzyć w nic tak absurdalnego. Kiedy szedłeś do spowiedzi i do Komunii w Kościele anglikańskim, jestem pewien, że robiłeś, co w twojej mocy, aby być właściwie usposobionym, okazywać miłość Boga i naprawdę żałować za swoje grzechy. Zatem Bóg nagradzał cię, obdarzając tymi świętymi uczuciami i myślami. Za każdym razem, kiedy byłeś naprawdę skruszony, wybaczał ci twoje winy, a za każdym razem, kiedy szedłeś do Komunii, dlatego, że chciałeś Go uradować, obdarzał cię swoją łaską. Ale nie była to łaska sakramentalna. Pastor nie miał władzy wiązania czy rozwiązywania, ani mocy konsekrowania Ciała Pana, ale łaska ta była prawdziwa i miała ci pomóc. Wszystko, co musisz odrzucić, to twoje wyobrażenia na ten temat, twoja rozumowa koncepcja, a nie sama łaska. Czy teraz to bardziej zrozumiałe?”

„Całkowicie zrozumiałe. Dziękuję bardzo”.

„Następnym razem powiedz to swoim przyjaciołom, kiedy będziecie rozmawiać. Powiedz im, że po prostu nie mają pojęcia o tym, czego naucza Kościół. Dlaczegóż św. Gertruda powiedziała kiedyś, że dobra Komunia duchowa często daje więcej łaski niż obojętna Komunia sakramentalna, a Kościół wyraźnie naucza, że pod nieobecność księdza akt doskonałego żalu pozwala uzyskać przebaczenie. Oczywiście musisz wyspowiadać się raz jeszcze ze wszystkich grzechów – wypowiedzieć akty żalu (akt żalu obejmuje intencję wypełniania wszystkich wymagań Boga) i teraz, kiedy jesteś w stanie to zrobić, musisz to oczywiście zrobić. Ale twoje poczucie przebaczenia po anglikańskiej absolucji było całkowicie prawdziwe i autentyczne. Bóg przebaczył ci, ponieważ Go kochałeś i pragnąłeś stosować się do nakazów sakramentu pokuty, a nie dlatego, że go naprawdę otrzymałeś”.

„Rozumiem… Opowiedz mi proszę o mojej spowiedzi.”

„Niewiele jest do powiedzenia, poza tym, co już ci powiedziałem. Nie wolno ci być drobiazgowym i zadręczać się. Prawdopodobnie jest niemożliwe, abyś pamiętał wszystkie grzechy śmiertelne, jakie kiedykolwiek popełniłeś, a Bóg wymaga jedynie, abyś zrobił, co w twojej mocy. Jak wiesz, musisz wypowiedzieć wszystko, co pamiętasz, a potem to zostawić. Radzę ci nie przynosić ze sobą kartki. Prowadzi to do zalęgnięcia się skrupułów. Możesz być tak nieformalny, jak chcesz. To bardzo proste”.

John wzdycha.

„Tak – mówi – i bardzo trudne.”

„Nie, nie tak trudne, jeśli spojrzysz ponad to… Pamiętam, że jako chłopiec, przyjeżdżając do domu ze szkoły, ze stacji miałem do przebycia długą drogę dwukółką. Mieszkałem na Północy i czasem zimą podczas jazdy było okropnie zimno. Ale wiesz, nie dbałem o to zbytnio. Oczywiście to nie było przyjemne, ale czekałem z niecierpliwością na przybycie do domu – te światła, ciepło, moja matka – rzeczywiście, dom. Rozumiesz?”

„Rozumiem, ojcze.”

„Zatem, powiedzmy, w przyszły czwartek o czwartej?” Kiedy John klęczy w Kościele w następny czwartek, kilka minut przed czwartą, uświadamia sobie wielkie podniecenie i wielki strach.

Jest to obskurne, niewielkie wnętrze, samo w sobie zupełnie nie robiące wrażenia. Jednak posiada dziwną ciszę, którą często dostrzegał tam wcześniej. Z zewnątrz dochodzi szmer kół, tupot stóp na chodniku, echo świata, który zajmuje się swoimi sprawami, a on czuje się jak pływak, który stoi znieruchomiały na krawędzi głębokiego strumienia. Chciałby nie przychodzić wcale, albo przyjść wcześniej, albo żeby ten dzień został ustalony za tydzień. I chociaż fizycznie jest wolny – może wstać i wyjść – moralnie jest to czyn niemożliwy. Szok zanurzenia jest bliski. Niebawem znajdzie się pośród tych tajemnic, na wpół widzianych poprzez pomarszczony wir na powierzchni. I wie, że będą wtedy wyglądać zupełnie inaczej, ale nie jest pewien, czy będą bardziej czy mniej pociągające, kiedy znajdzie się wewnątrz tego medium, które na wpół odsłania, na wpół ukrywa ich naturę.

Jednak cisza staje się sugestywna i żywa, kiedy John wpatruje się smutno w stały, niewielki, czerwony błysk ponad tabernakulum i w końcu odnajduje pozazmysłowy głos.

„To Ja jestem, nie bójcie się…” (J 6, 20)

Jakaś postać wychyla się zaraz z drzwi zakrystii, przywołuje go do bocznej kaplicy i John znajduje się tam, z Rytuałem w dłoniach, odczytując, nieco drżąco, Wyznanie wiary. Wszystko to dokonało się z prędkością myśli, a w miarę, jak oświadczenie to wypływa z jego ust, głos Johna uspokaja się, a jego serce się rozpala.

Oto wszystkie te kwestie, o które walczył i spierał się tak długo, które były odrzucane i tłumaczone w inny sposób, i kwestionowane przez tych, którzy byli z nim w jednej wspólnocie. Oto są teraz tutaj, wypowiedziane bez strachu czy kompromisu. Najpierw idzie Credo Nicejskie, a potem objaśnienie jego niejasnych wyrażeń, uznane za konieczne przez tych, którzy przyjmują dawne słowa, ale kwestionują ich dawny sens.

Teraz wyznaje wiarę w siedem sakramentów, nie dwa (powszechnie uznawane za konieczne) i pięć wątpliwych obrządków oraz uznaje i przyjmuje obrzędy, które są zwyczajowe przy ich udzielaniu. Podobnie wyznaje swoją wiarę w ofiarę Mszy świętej, prawdziwą, właściwą i przebłagalną za żywych i umarłych. Oznajmia, że w sakramencie Eucharystii jest obecne, w sposób prawdziwy, rzeczywisty i substancjalny, Ciało i Krew wraz z Duszą i Bóstwem naszego Pana Jezusa Chrystusa i nazywa przemianę substancji składników transsubstancjacją. Przedstawia doktryny czyśćca, modlitwy za zmarłych i odpustów oraz oznajmia, że święci królujący z Chrystusem mają być czczeni i wzywani. Tak to przebiega, zdanie po zdaniu, aż w końcu przyrzeka swoje, prawdziwe i osobiste posłuszeństwo Biskupowi Rzymu, następcy św. Piotra, Księcia Apostołów i Namiestnikowi Jezusa Chrystusa. Wszystko to, co jest wydrukowane w książce, wypowiadają jego wargi w obecności katolickiego księdza.

Zaraz potem John znajduje się w konfesjonale, a przed nim – najtrudniejszy punkt jego próby.

Jednak kiedy tam klęka i prosi o błogosławieństwo, żądło wydaje się już w połowie wyciągnięte.

Przede wszystkim, to jest takie bezosobowe. Przed jego twarzą znajduje się kratka, przez którą może dostrzec tylko niewyraźny profil księdza oraz biel jego komży i purpurowy pas stuły. Czynnik ludzki jest niemal nieobecny, a to, co z niego pozostało, uspokaja. John przypomina sobie wspaniałą tajemnicę tego sakramentu – że żaden z dziesiątków tysięcy nieprzyjaciół Kościoła nigdy nie dowiódł choćby na jednym przykładzie jej naruszenia. Pamięta, jak dyskrecja i delikatność – te dwie najbardziej krzepiące cnoty – są wbijane i wwiercane każdemu księdzu, aż ćwiczenie stopi się z charakterem. Przede wszystkim, pomiędzy nim samym a tym drugim wisi ukrzyżowana Postać z ramionami rozpostartymi do uścisku, a nie uniesionymi w geście nagany czy potępienia. Każde słowo, które John wypowiada, przechodzi przez pachnące powietrze Kalwarii, każde słowo, które wkrótce usłyszy, musi przejść przez to samo pośrednictwo. Ten ksiądz wewnątrz konfesjonału jest zobowiązany myśleć i mówić tak, jak sam Jezus Chrystus myślałby i mówił. Jest tam nie po to, aby potępiać czy udzielać nagany, ale by serdecznie przyjąć, przebaczyć i pogodzić. Konający zbójca, okazująca skruchę cudzołożnica, tchórzliwy przyjaciel – Dyzma, Magdalena i Piotr – przedstawiający razem cały świat grzechu – każdy z nich znalazł łagodność zamiast gniewu, serdeczne przyjęcie zamiast odrzucenia… I tak opowieść płynie, łatwo i słodko, aż wszystko się kończy, rogatka pozostaje z tyłu i trzeba tylko przycumować statek w przystani, gdzie jest jego miejsce.

Po kilku słowach zachęty i błogosławieństwa John podąża za księdzem do zakrystii i trzy minuty później jest z powrotem, nieco drżący, klękając raz jeszcze przy kratce, aby usłyszeć słowa, które mają mu wynagrodzić jego wysiłki i obdarzyć pokojem.

Ach, to jest najważniejszy moment, otrzymanie pierwszego katolickiego rozgrzeszenia warte jest całego tego konania, powtórzonego tysiąc razy! Oczom Johna jawi się ono tak, jakby złote klucze, dane przez Chrystusa Piotrowi tak dawno temu, były rzeczywiście obecne. Jakby perłowa brama w sposób widoczny otworzyła się, w odpowiedzi na jego pukanie.

Najpierw zostaje uwolniony od wszelkiej ekskomuniki i interdyktu, jakie mimowolnie na siebie ściągnął. Brzemię trzystu lat herezji zostaje zdjęte z jego ramion – to faktyczne cofnięcie się poza reformację, do czasów, kiedy w Anglii nikomu nie śniło się o żadnej innej religii, oprócz tej właśnie, kiedy Anglicy, którzy kochali Chrystusa, szanowali Jego Namiestnika, kiedy Kościół, któremu służyli, był katolicki w rzeczywistości, tak samo, jak z nazwy, zanim Henryk, oszalały z żądzy i ambicji, rozdarł pozbawioną szwów tunikę Chrystusa, zanim zamierzył się na gałęzie niebiańskiego winnego krzewu i zanim poczynił spustoszenia w stadzie nabytym Krwią Syna Boga… Następnie, tak jak w swych snach, John widzi dłoń, wzniesioną i kreślącą znak krzyża i słyszy głos, nieco podniesiony, aby zaakcentować osobiste przebaczenie.

„Absolvo te a peccatis tuis: in nomine + Patris et Filii et Spiritus Sancti. Amen”.

John znajduje się teraz na powrót na swoim miejscu, ze splecionymi dłońmi i wielkim zadowoleniem w sercu. Jakże często klęczał tu przedtem, wygnaniec, pomimo swej cielesnej obecności, próbując naśladować szacunek, dobre maniery, gesty i postawy prawdziwych obywateli Boga, a jednak obawiając się przez cały czas, że nie jest jednym z nich! Aż do tej chwili konfesjonał, na który spoglądał tak często z lękiem i zazdrością, był dla niego zapieczętowaną komnatą, do której nie mógł wejść nikt oprócz dzieci królestwa. Teraz on sam tam wszedł, przyjął tajemnicę i powrócił. Ta mała biała zasłonka ponad ołtarzem, którą setki razy widział odsłanianą, nigdy nie była odsłaniana dla niego. Jutro otrzyma niebiański pokarm, który zamieszkuje pośród ludzi. Z małej, nędznej ambony ponad swoją głową słyszał tak często opowieści i nawoływania, ale oceniał je, przyjmował lub sprzeciwiał się im według swego prywatnego osądu. W następną niedzielę usiądzie tu, aby słuchać i być nauczanym.

Wreszcie jest prawdziwym katolikiem. Inni będą go nazywać imieniem, którego tak często domagał się na próżno. Jest w końcu żywym kamieniem, zbudowanym na fundamencie apostołów i proroków, a sam Chrystus jest kamieniem węgielnym, w ogromnej budowli chwały, gdzie Bóg ustawił swój tron. Jest żywym pędem winnego krzewu, pobudzonym Krwią Boga, podlewanym łzami świętych, wyrwanym z Egiptu dawno temu – pędem, który z czasem przyniesie nowe i nadprzyrodzone owoce wiary, pokuty i świętości. Jest dzieckiem powracającym nareszcie do domu – dzieckiem, które nauczyło się abecadła, zdało egzamin i uradowało swą matkę – dzieckiem, kość z jej kości i ciało z jej ciała, narodzonym mistycznie, nie adoptowanym, dzieckiem w domu ze swymi braćmi świętymi – w domu, w jedynym miejscu, gdzie serce człowieka może spocząć, w Najświętszym Sercu Jezusowym, przebitym dla niego…

Cóż zatem znaczy wszystko inne? Smutek nie jest niczym więcej niż ukłuciem, śmierć – niczym więcej niż przejściowym omdleniem, ponieważ żyć, to Chrystus, a umrzeć, to zysk…

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Religia zwykłego człowieka.