Rozdział piętnasty. Apostoł Północy

Brat miał rację. Tego samego dnia Kraków obiegła wspaniała nowina, że Jacek uczynił kolejny cud. Bliźniacy Witosławy, którzy urodzili się bez oczu, nie różnili się teraz niczym od innych dzieci. Błogosławieństwo dobrego mnicha uzdrowiło ich w jednej chwili.

– To wprost nie do uwierzenia! – powiedziała młoda kobieta do męża, pieszcząc dzieci i śmiejąc się i płacząc na przemian. – Jak odpłacimy ojcu Jackowi za jego dobroć?

Jej mąż, wciąż poruszony cudem, potrząsnął głową.

– Nigdy mu nie odpłacimy – odrzekł powoli. – Ale może byłoby dobrze, gdybyśmy zrobili to, co nam powiedział.

– Masz na myśli ofiarowanie chłopców Najświętszej Pannie?

– Tak. Pamiętasz chyba, jak ojciec Jacek mówił, że wszyscy chrześcijańscy rodzice powinni to zrobić dla swoich dzieci.

Witosława skinęła głową.

– Pamiętam. On wierzy, że Nasza Pani obdarza szczególnymi łaskami dzieci powierzone Jej opiece.

Zatem następnego dnia młodzi małżonkowie ofiarowali swoich bliźniaków Najświętszej Pannie. Podobnie uczynili rodzice kilkorga innych dzieci, którzy usłyszeli o zdumiewającym cudzie. Jacek był zachwycony, bo jego miłość do Najświętszej Maryi Panny była teraz jeszcze większa niż w latach młodości. Najbardziej z wszystkiego lubił głosić Jej chwałę w swych kazaniach. W rzeczy samej jego zakonnicy stali się znani w Polsce nie tylko jako bracia kaznodzieje, ale również jako bracia maryjni.

– Cokolwiek dobrego mogłem uczynić, zawsze przychodziło przez Naszą Panią – podkreślał często. – Ona nigdy mnie nie opuściła.

Spustoszenia poczynione przez Tatarów były teraz powoli naprawiane. Kościoły i klasztory znów wzniosły swoje krzyże do nieba i mnisi w biało- -czarnych habitach głosili prawdę Bożą na Pomorzu, w Polsce i w Prusach. Cystersi oficjalnie zrezygnowali z wszelkiej pracy misyjnej w północnej Europie podczas swojej kapituły generalnej w roku 1245. Od tej pory wycofali się w zacisze klasztorów, a apostolska praca głoszenia kazań i nauczania, którą prowadzili przez tyle lat, miała teraz należeć wyłącznie do synów Świętego Dominika i Franciszka.

Nie oznaczało to jednak, że cystersi całkowicie zrezygnowali z tego rodzaju działalności. Kapituła generalna w roku 1245 postanowiła, że każdy ksiądz i brat powinien pamiętać w specjalnej modlitwie o tych mnichach, którzy przemierzają wzdłuż i wszerz północną Europę w służbie Bożej. Codziennie księża mieli recytować siedem psalmów, a bracia siedem razy Ojcze nasz w tej samej intencji – by chrześcijaństwo rozkwitło w wyniku kaznodziejskiej pracy zakonników.

Jacek był głęboko wdzięczny za modlitwy cystersom i swoim przyjaciołom, którzy potrafili mu wyjednać wiele łask. Ale gdy dziękował za postanowienie cystersów podjęte przez ich kapitułę generalną, przybyli dwaj posłańcy – jeden z Wrocławia, a drugi z Opola. Ojcowie Henryk i Herman, dwaj towarzysze jego młodości, nie żyli!

– Ojciec Henryk umarł jak święty – oznajmił z powagą posłaniec z Wrocławia. – Konając wpatrywał się w krucyfiks. Na koniec odwrócił się do tych, którzy klęczeli przy jego łożu i wyszeptał: „Diabeł próbuje wystawić moją wiarę na pokuszenie, ale ja wierzę w Ojca, Syna i Ducha Świętego”. Potem spokojnie umarł.

– Ojciec Herman też umarł jak święty – wtrącił posłaniec z Opola. – W rzeczy samej, w dniu jego śmierci pojawił się na niebie promienny krzyż i świecił tak jasno, że przyćmił słońce. Każdy go widział i podziwiał. Ale był też wielki smutek. Nikt w Opolu nie chciał stracić ojca Hermana. Był przyjacielem wszystkich – takim dobrym i mądrym!

Jacek uśmiechnął się, słysząc te słowa. Przypomniał sobie dawne lata w Rzymie, kiedy młody Herman ledwie potrafił napisać swoje imię, nie mówiąc już o głoszeniu kazań czy nauczaniu innych. Ale Boże wyroki są zaiste niezbadane. Ponieważ Herman był prawdziwie pokorny, mógł uczynić wielkie rzeczy dla dusz. Opatrzność Boża sprawiła, że został przeorem pierwszego klasztoru Jacka założonego we Friesach. Później młody Niemiec otrzymał tyle łask, taką obfitość niebiańskiej mądrości, że potrafił mówić kazania w kilku językach, przyciągając tym wielu ludzi do Boga.

– Hermanie, mój synu, niech twoja dobra dusza spoczywa w pokoju – szepnął Jacek. – Henryku, mój synu, módl się za mnie, bym stał się godnym obietnic Chrystusowych.

W ciągu następnych miesięcy klasztor Świętej Trójcy został całkowicie odbudowany i któregoś ranka Jacek uświadomił sobie ze wzruszeniem, że wreszcie mogą podjąć na nowo pracę misyjną. Miał sześćdziesiąt lat, był w wieku, w którym większość mężczyzn zaczynała się wycofywać z aktywnego życia, ale myśl o zasłużonym odpoczynku nigdy nie przyszła mu do głowy. Tyle było jeszcze do zrobienia dla dusz! Na przykład Wilno, największe miasto na Litwie – czyż było lepsze miejsce na założenie klasztoru braci kaznodziejów?

– Pójdę do Wilna – powiedział sobie stanowczo. – Jeśli taka jest wola Boża, wielu ludzi na Litwie chętnie usłyszy o wierze chrześcijańskiej.

Zatem pieszo, w towarzystwie wiernego brata Floriana, Jacek wyruszył w liczącą sześćset czterdzieści kilometrów drogę do Wilna. Był w dobrym nastroju, kiedy żegnał się z braćmi ze Świętej Trójcy, ale oni przyjęli wyprawę ukochanego przeora z ciężkim sercem. Kiedy znikł w oddali, spojrzeli na siebie z powagą.

– Powinniśmy byli próbować go zatrzymać – powiedział ojciec Piotr, zastępca przeora. – Takie długie wyprawy są dobre tylko dla młodszych mężczyzn.

Przeor zgodził się.

– Oczywiście. Ale ilu mamy młodych księży, których Bóg pobłogosławił darem czynienia cudów? Żadnego! A wiesz, jak wielką rolę odgrywają cuda w pozyskiwaniu pogan dla chrześcijaństwa.

Przeor mówił prawdę. W Paryżu, Bolonii czy innych ośrodkach nauczania bracia kaznodzieje nawracali setki ludzi z herezji drogą logicznej argumentacji. Ich kazania w kościołach i na placach oraz wykłady na uniwersytetach pozyskiwały największe umysły w Europie dla sprawy Chrystusa. Ale na Północy Bóg dał Jackowi inne środki do wykonywania podobnej pracy. Obdarzył go mocą, jaką miało tylko kilku ludzi – potrafił swobodnie chodzić po wodzie, wskrzeszał zmarłych, znał wszystkie języki i dialekty oraz dokonywał innych zdumiewających czynów. A dlaczego? Tylko z jednego powodu – by pogańskie plemiona, które nie umiały jeszcze czytać ani podążać za tokiem najprostszego nawet wykładu, mogły zrozumieć, że wiara katolicka jest jedyną prawdziwą religią i przekonać się do jej przyjęcia.

Mijały miesiące i do Krakowa dotarła wreszcie wiadomość, że Jackowi udało się założyć klasztor w Wilnie. Teraz zamierzał pójść jeszcze raz na Ruś, wierząc, że bracia kaznodzieje znajdą urodzajne pole dla swojej pracy w Smoleńsku, Moskwie i Włodzimierzu.

– Ojciec Jacek jest prawdziwym apostołem – powiedział z czcią przeor Świętej Trójcy. – Nigdy nie odpoczywa.

Dobry zakonnik nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, jak prawdziwe są jego słowa. Z każdym mijającym rokiem Jacek zdawał się nabierać nowej energii. Nie wystarczyła mu ewangelizacja Litwy i północnej Rusi, więc jeszcze raz skierował swoje kroki do Kijowa. Ale nie po to, by tam zostać. Nie, chciał tylko odbudować klasztor zburzony przez Tatarów, zebrać kilku mnichów, napełnić ich swym własnym pragnieniem nawracania dusz, po czym wysłać na wschód na wielkie obszary Azji.

– Chce wybudować klasztory w Persji, Turkiestanie i Tybecie – rozeszła się pogłoska. – Nawet w Chinach.

– Tak, a Ojciec Święty zamierza go uczynić biskupem – głosiła inna.

Ale Jacek niezmiennie odrzucał takie zaszczyty, choć już trzej jego zakonnicy zostali podniesieni do godności biskupiej w roku 1236. Podkreślał, że jego zadaniem jest zakładanie klasztorów braci kaznodziejów, zostawianie ich pod opieką młodszych mnichów i przenoszenie się do nowych miejsc. Będzie tak postępował, dopóki Bóg da mu potrzebną siłę.

Do roku 1256 słynny krakowski kaznodzieja stał się znany tysiącom kochających go ludzi jako „Apostoł Północy”. O jego cudach mówili wszyscy – więcej niż o dokonanych za wstawiennictwem świętego Stanisława, którego kanonizacja odbyła się wreszcie w roku 1253. A co do jego podróży – któż zdołałby je wszystkie prześledzić? Raz mówiono, że głosi kazania na Rusi, potem w Szwecji, tak że nie było prawie ludzi na całej Północy, którzy nie żywiliby nadziei, że któregoś dnia go zobaczą. To przecież zaszczyt ujrzeć i usłyszeć człowieka, który przywracał zmarłych do życia, miał dar języków oraz był przyjacielem i uczniem ojca Dominika Guzmana!

Wiosną 1257 roku Kraków ogarnęła prawdziwa radość, gdy oznajmiono, że ojciec Jacek wrócił wreszcie do klasztoru Świętej Trójcy. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, wszedł do miasta nocą. Ale tę radość szybko przytłumił lęk. Była wiosna 1257 roku, co oznaczało, że za kilka miesięcy ojciec Jacek skończy siedemdziesiąt dwa lata.

– Zawsze powtarzał, że umrze w tym wieku – mówili ludzie między sobą. – Och, jak okropną rzeczą będzie jego śmierć!

Słysząc te pogłoski i widząc niespokojne spojrzenia, jakie rzucali na niego ludzie, gdy się pokazał na ulicy, Jacek tylko się uśmiechał. Ale pewnego lipcowego poranka zaskoczył wszystkich, oznajmiając, iż ma nadzieję, że będzie mógł spędzić kilka dni na wsi. Przyjaciele zaprosili go, by spędził z nimi święto świętego Jakuba Starszego w ich posiadłości w Żernikach.

– Wysłali już służącego i swego młodego syna Wiesława, by towarzyszyli mi w drodze – powiedział ojciec Jacek przeorowi. – Z twoją zgodą, ojcze, wyruszę jutro wczesnym rankiem.

Przeor szeroko otworzył oczy. Co to ma znaczyć? Sławny krakowski kaznodzieja prosi go o zgodę jak najmłodszy nowicjusz? Ale choć wywołało to jego uśmiech, szybko spoważniał.

– Oczywiście, że możesz wyruszyć jutro, ojcze Jacku, czy kiedykolwiek zechcesz. Ale czy na pewno jesteś dość silny, by podjąć tę wyprawę? Żerniki, jak wiesz, leżą o kilkanaście kilometrów stąd, za rzeką Rabą…

Jacek skinął głową.

– Mam aż nadto dużo sił, by pójść do Żernik, ojcze przeorze, i stamtąd wrócić. Nie obawiaj się o to.

Zatem wczesnym rankiem następnego dnia, po odprawieniu Mszy Świętej, Jacek podszedł do frontowych drzwi klasztoru, gdzie czekali już na niego szesnastoletni Wiesław i starszy służący. Ale gdy zobaczył stojące nieopodal trzy konie, ze zdobionym siodłem i uprzężą, uśmiechnął się i potrząsnął głową.

– Jestem tylko biednym mnichem, synu, przyzwyczajonym do podróżowania pieszo. Czy byłoby jednak możliwe, żebyś… choć przez część drogi… dzielił moje ubóstwo. Widzisz, chcę usłyszeć wszystko o tobie i twojej rodzinie.

Wiesław starał się nie okazać zdumienia, że ten siwowłosy mnich, który wrócił po niezliczonych podróżach misyjnych, by umrzeć we własnym domu, nadal jest wierny swemu ślubowi ubóstwa. Ale choć bardzo chciał przekonać Jacka, by pojechał do Żernik wygodnie, coś w postawie zakonnika mu na to nie pozwalało.

– Jak sobie życzysz, ojcze – powiedział szybko, po czym zwrócił się do służącego: – Janie, pojedź przodem z końmi, dobrze? Ale zatrzymuj się od czasu do czasu, żebyśmy mogli za tobą nadążyć. W ten sposób będziesz również mógł trochę pobyć z ojcem Jackiem.

W czasie podróży Jacek bez reszty oczarował szesnastoletniego Wiesława swoją serdecznością i chłopiec cieszył się, że rodzina wysłała właśnie jego, by był przewodnikiem gościa. Nigdy z taką łatwością nie otworzył serca przed drugim człowiekiem. To było tak, jakby mnich potrafił czytać w jego najskrytszych myślach! Nagle chłopiec zwrócił się do swego nowego przyjaciela z niespodziewanym pytaniem.

– Moja mama mówi, że wskrzesiłeś kilku zmarłych, ojcze. Czy to prawda?

Mnich po chwili wahania skinął z powagą głową.

– Tak, synu. Bóg wiele razy obdarzał mnie tą łaską ze znanych tylko sobie powodów.

Wiesław klasnął w dłonie.

– Och, ojcze! Czy myślisz, że mógłbyś znów to zrobić w czasie swego pobytu w Żernikach?

Jacek powstrzymał okrzyk zgrozy, bo w błyszczących oczach chłopca dojrzał młodzieńczą niewinność. Ale gdy przemówił, jego głos zabrzmiał bardzo poważnie.

– Nie rozumiesz, Wiesławie. Człowiek sam z siebie nie ma władzy nad życiem i śmiercią ani nad żadnym innym z praw natury. Tylko dla większej chwały Boga można Go poprosić o taki niebezpieczny dar i otrzymać go.

Chłopiec przyjął pouczenie Jacka, więc jego głos był teraz równie poważny.

– Ojcze, myślę jednak, że mógłbym stać się znacznie lepszym człowiekiem, gdybym zobaczył prawdziwy cud – zaprotestował tonem pełnym szacunku. – To miałem na myśli, kiedy cię pytałem, czy mógłbyś uczynić następny.

– Chcesz powiedzieć, że twoja wiara byłaby silniejsza?

– O tak, ojcze! Szczególnie, jeśli byłoby to przywrócenie zmarłego do życia!

Jacek znów umilkł na chwilę.

– Wszystko, czego nam trzeba do zbawienia, to miłość do Boga i spełnianie Jego woli – powiedział w końcu cicho. Potem lekko pogłaskał ramię młodego przyjaciela i oznajmił, że chłopiec już dość długo szedł pieszo. Teraz powinien przyłączyć się do Jana i jechać dalej konno.

– Powiedz matce, że będę przed zachodem słońca, Wiesławie, i że jestem jej bardzo wdzięczny za zaproszenie.

Chłopiec zawahał się.

– Tak, ojcze. Ale czy mogę jej także powiedzieć, że Bóg pozwoli ci uczynić w Żernikach jakiś cud?

Jacek pogroził mu palcem. Ale ten Wiesław jest uparty!

– Powiedz matce to, co ja ci powiedziałem – odrzekł stanowczo – że jedynym powodem czynienia cudów jest powiększanie chwały Bożej.

Młody Wiesław dołączył więc szybko do Jana i wkrótce znikli wraz z końmi w tumanie kurzu. Wtedy Jacek otrząsnął się i zaczął recytować psalmy, co zwykle czynił podczas samotnych wędrówek. Czasami wymawiał słowa głośno, czasami w myślach, ledwie dostrzegając, jak mijają godziny i kilometry. Ale przed zachodem słońca podniósł wzrok i zobaczył, że zbliża się do rzeki Raby. Żerniki były już bardzo blisko.

Gdy cieszył się na tę myśl, za zakrętem drogi pojawiła się niespodziewanie grupa jeźdźców. Jechali galopem i serce mnicha przeszył zimny strach. Coś strasznego stało się Wiesławowi!

Jego obawy potwierdziły się. Kilka godzin wcześniej Jan dotarł ze swoim młodym panem do rzeki. Chłopiec spieszył się, by powiedzieć rodzinie, że ojciec Jacek jest już w drodze i spędzi z nimi święto świętego Jakuba. Żeby skrócić drogę, postanowił przejechać przez stary most w najwęższym miejscu strumienia.

– Próbowałem go powstrzymać, ojcze – zawodził półprzytomny z żalu Jan – ale nadaremnie. Chciał być szybko w domu, wiec uparł się jechać przez ten most, choć wiedział, że jest przegniły.

– Tak? I co się wtedy stało?

Stary człowiek ukrył twarz w dłoniach.

– Most się zarwał, ojcze. Mój młody pan spadł z konia i wciągnął go nurt. O Matko Boża! Chłopiec miał całe życie przed sobą, a ja, stary, bezużyteczny…

Rozpacz Jana była jednak niczym w porównaniu z tym, co przeżywała matka Wiesława. Biedna kobieta, której było na imię Przemysława, załamała się, widząc sławnego mnicha, którego znała od dziecka, i na którego wizytę czekała z taką radością.

– Co mam robić, ojcze? – łkała. – Nawet nie wiem, gdzie jest ciało mego syna!

Jacek robił co mógł, by pocieszyć Przemysławę, lecz na próżno. Żal rozdzierał jej serce, bo Wiesław był jej jedynym dzieckiem. Wreszcie Jacek znowu przemówił.

– Pomodlimy się – powiedział łagodnie. – Poprosimy Ojca niebieskiego, w imię Jego Syna, Jezusa Chrystusa, by oddał ci syna.

Mała grupka umilkła, gdy Jacek pochylił głowę i na kilka minut zatopił się w modlitwie. Wtem rozległ się krzyk. Ciemny przedmiot, na wpół zanurzony w wodzie, płynął szybko do brzegu. To mogło być…

– To jest ciało młodego pana! – krzyknął Jan.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Jacek Odrowąż.