Rozdział pierwszy. Giotto

Ponad sześć wieków temu w małej włoskiej wsi Vespignano, niedaleko pięknej Florencji, urodził się chłopiec. Jego ojciec, uczciwy, pracowity wieśniak, nazywał się Bondone, a synkowi dał imię Giotto.

Życie w tym wiejskim domu było surowe i ciężkie, ale malec wyrósł na silnego chłopca, który wcześnie poznał, co to głód i chłód. Wzgórza otaczające wieś były nagie i szare, oprócz miejsc, gdzie drzewa oliwkowe lśniły srebrem w słońcu, albo zielone łany kiełkujących zbóż upiększały dolinę wczesną wiosną. Latem palące słońce przesuwało się po błękitnym niebie, nie zostawiając wiele cienia, a trawa rosnąca między szarymi skałami była często brązowa i wypalona. A jednak właśnie tutaj wyganiano owce, by znalazły coś do jedzenia, a pilnowali ich wiejscy chłopcy.

Tak więc gdy Giotto skończył dziesięć lat, ojciec posłał go do pilnowania owiec pasących się na wzgórzu. Wiejscy chłopcy nie chodzili wtedy do szkoły i Giotto spędzał długie, szczęśliwe dni, w słońcu i deszczu, podążając za owcami z miejsca na miejsce – tam, gdzie mogły znaleźć dość trawy do jedzenia. Ale Giotto prócz pilnowania owiec zajmował się czymś jeszcze. Prawdę mówiąc, czasem zupełnie o nich zapominał, i musiał ich potem długo szukać, by zebrać całe stado. Było coś, co lubił robić bardziej niż cokolwiek innego – próbował rysować wszystko, co widział wokół siebie.

Nie było to łatwe dla małego pastuszka. Nie miał ołówków ani papieru i prawdopodobnie nigdy w swoim życiu nie widział obrazu. Ale nie miało to dla niego większego znaczenia. Pierzaste białe chmury, przesuwające się powoli po błękitnym niebie i zmieniające kształty, tworzyły w jego oczach przeróżne obrazy. Poznał dokładnie budowę każdego kwiatu, widział, jak drzewa oliwkowe układają srebrne liście na tle błękitnego nieba, przezierającego między nimi, i jak jego owce pochylają się, by jeść trawę, lub kładą w cieniu skały.

Nic nie umknęło jego uważnym, ciekawym oczom. Potem niecierpliwymi rękami ostrzył kamień, wybierał najgładszą skałę i próbował rysować na jej gładkiej powierzchni wszystkie te piękne kształty, które zachwycały jego oczy – drzewa oliwne, kwiaty, ptaki i zwierzęta, a szczególnie owce, które zawsze były blisko niego jako towarzysze i przyjaciele, i mógł rysować je na różne sposoby za każdym razem, gdy się poruszyły.

Pewnego dnia wielki malarz z Florencji przejeżdżał przez dolinę i wzgórza, na których Giotto pasał swoje owce.

Nazywał się Cimabue i mówiono o nim, że jest najwspanialszym artystą na świecie. Namalował obraz, który ucieszył całą Florencję. Jej mieszkańcy nigdy wcześniej nie widzieli czegoś podobnego, choć był to tylko dziwnie wyglądający portret Madonny z Dzieciątkiem, którzy niezbyt przypominali prawdziwą kobietę i prawdziwe dziecko. A jednak florentyńczycy uważali, że jest cudowny i uznali Cimabuego za najsłynniejszego obywatela miasta.

Kręta droga była pusta. Nie było tu nic do oglądania oprócz szarych grzbietów wzgórz, więc przybysz jechał konno przed siebie, rzadko podnosząc wzrok. Wtem natknął się na stado owiec skubiących skąpą, spaloną słońcem trawę, pilnowanych przez małego, opalonego na brąz pastuszka, który pozdrowił go wesołym:

– Dzień dobry, panie.

Uśmiech chłopca był tak jasny i pogodny, że sławny człowiek się zatrzymał i zaczął z nim rozmawiać. Wtedy jego wzrok padł na gładką skałę, nad którą pochylał się chłopiec, i artysta aż drgnął ze zdumienia.

– Kto to zrobił? – zapytał szybko, wskazując na szkic owcy wyryty w kamieniu.

– To jest jedna z moich owiec – odpowiedział chłopiec, spuszczając głowę z zawstydzeniem. – Narysowałem ją tym. – Pokazał nieznajomemu zaostrzony kamień, który trzymał w ręce.

– Kto cię tego nauczył? – zapytał mistrz, przyjrzawszy się dokładnie liniom wyrytym na skale.

Chłopiec szeroko otworzył oczy ze zdumienia.

– Nikt mnie nie uczył, panie – odpowiedział. – Próbuję tylko rysować to, co widzą moje oczy.

– Czy chciałbyś pojechać ze mną do Florencji i nauczyć się malarstwa? – zapytał Cimabue, widząc, jaki niezwykły talent kryje się w małych, szorstkich rękach chłopca.

Policzki Giotta zarumieniły się, a jego oczy błyszczały z radości.

– Bardzo bym chciał, panie, naprawdę – wykrzyknął – jeśli tylko ojciec mi pozwoli.

Pojechali więc razem do wioski, ale najpierw Giotto zamknął owce w owczarni, ponieważ zawsze kończył rozpoczętą pracę.

Bondone zdumiał się, widząc syna w towarzystwie tak sławnego przybysza, ale był jeszcze bardziej zaskoczony, gdy usłyszał propozycję gościa. Uznał, że jest to życiowa szansa dla chłopca i chętnie wyraził zgodę.

Dlaczego syn nie miałby jechać do Florencji, jeśli łaskawy pan chce go tam zabrać i wyszkolić na malarza? Dom będzie pusty bez chłopca, radosnego i jasnego jak promyk słońca, ale takie okazje nie trafiają się codziennie i był jak najbardziej za tym, by pozwolić mu jechać.

Zatem mistrz wyruszył w drogę do Florencji, a mały Giotto wraz z nim, by rozpocząć tam naukę.

Pracownia Cimabuego nie przypominała w niczym pomieszczenia, które dziś nazywamy pracownią artysty. Wyglądała raczej na warsztat, a chłopcy, którzy tam przyjechali, by uczyć się rysunku i malarstwa,

uczyli się najpierw, jak przygotowywać farby, a potem je mieszać. Długo nie wolno było im dotknąć pędzla ani ołówka, mogli tylko patrzeć na swego mistrza przy pracy i uczyć się, ile zdołają, z obserwacji.

Mały Giotto też pracował i przyglądał się, a kiedy nadeszła jego kolej, by wziąć do ręki pędzel, ku zaskoczeniu wszystkich jego obrazy nie przypominały niczego, co dotąd namalowano w tej pracowni. Zamiast kopiować statyczne, odrealnione postacie, rysował prawdziwych ludzi, prawdziwe zwierzęta i wszystko, co poznał tak dobrze na szarych stokach wzgórza, kiedy pilnował owiec swego ojca. Inni artyści malowali Madonnę i Dzieciątko Jezus, a Giotto malował matkę i dziecko.

Zaowocowało to wkrótce tak cudowną przemianą, iż zdawało się, że sztuka malowania obrazów narodziła się na nowo. Nam jego prace wydają się wciąż statyczne i nienaturalne, ale z nich biorą początek wszystkie piękne obrazy, które dziś są naszym kulturowym dziedzictwem.

Giotto nie tylko malował obrazy, ale również pracował w marmurze. Dzisiaj, kiedy spacerujemy po Florencji, Mieście Kwiatów, możemy oglądać najpiękniejszy z nich – wysoką białą dzwonnicę, nazywaną „dzwonnicą Giotta”. Stoi tam w całej swojej krasie, podobna do wielkiej białej lilii na tle błękitnego nieba, strzelając w górę jak akt wiary małego pastuszka. Dzień po dniu wzywa do modlitwy i rzetelnej pracy, tak jak to czyniła przez setki lat, odkąd Giotto ją zaprojektował i pomógł zbudować.

Niektórzy uważają obrazy Giotta za nienaturalne i brzydkie, bo nie każdy ma dość mądre oczy, by dostrzec ich piękno, ale nikt nie odmawia urody dzwonnicy. Krążą nad nią białe gołębie, by spocząć w zacisznych wnękach delikatnie rzeźbionych łuków; na dźwięk jej dzwonu odziani w czarne habity bonifratrzy spieszą czynić swoje dzieła miłosierdzia. Bawią się tam dzieci, i czasem przerywają zabawę, by popatrzeć na marmurowe płaskorzeźby umieszczone w pierwszej kondygnacji dzwonnicy, dość nisko, by było je widać z ulicy. Najbardziej lubią wizerunek pastuszka siedzącego w szałasie, z owcami na pierwszym planie i małym, przezabawnym pieskiem pilnującym ich z boku.

Giotto zawsze kochał zwierzęta i kiedy tylko mógł umieszczał jakieś w rogu swego obrazu. Miał sześćdziesiąt lat, gdy zaprojektował swoją piękną dzwonnicę i własną ręką wyrzeźbił w marmurze kilka płaskorzeźb, ale widać w nich wspomnienie dawnych dni, gdy biegał boso po wzgórzach, pilnując swoich owiec. Z pewnością bawił się tam często z jakimś szczeniakiem – w latach, gdy nie był jeszcze wielkim malarzem, tylko małym, wesołym chłopcem o brązowej buzi, który zaostrzonym kamieniem wycinał obrazki w gładkiej skale.

Teraz, jako wielki artysta, spacerował wąskimi uliczkami Florencji, przyglądając się twarzom mijanych ludzi. I nadal w wyobraźni tworzył ich portrety i obrazy ich pracowitego życia, tak jak wcześniej czynił z oliwkowymi drzewami, owcami i chmurami.

W tamtych czasach nikomu nie zależało na tym, by mieć obrazy w domu, więc malowano tylko ściany kościołów. Obrazy te lub freski, jak je nazywano, przedstawiały zatem tematy sakralne, sceny z Pisma Świętego lub z życia świętych. A że było wtedy mało książek i biedni ludzie nie umieli czytać, pokryte freskami ściany były ich jedyną literaturą.

Jaką radością musiały być obrazy Giotta dla tych ubogich ludzi! Spoglądali na Dzieciątko Jezus siedzące na kolanach swojej Matki, owinięte w pieluszki jak ich własne maleństwa, przez co wydawało im się prawdziwym dzieckiem. Mędrcy, którzy rozmawiali ze sobą, wskazując na gwiazdę świecącą nad ich głowami, wyglądali zupełnie jak wielcy panowie florenccy. A za nimi widać było dwa konie, spoglądające mądrymi, ciekawymi oczami, tak jak mogłyby patrzeć ich własne konie.

Boże Narodzenie zdawało się być przez to historią prawdziwą, a nie wymyśloną bajką, która nie miała dla ludzi większego znaczenia. Niebo i Madonna nie znajdowały się przecież tak daleko. Oglądających pokrzepiała też myśl, że Madonna była zwyczajną kobietą, taką, jak mieszkanki Florencji, a Dzieciątko wychyla się, by ich pobłogosławić, tak jak błogosławiło mędrców na obrazie.

Jakże prawdziwa wydawała im się też historia spotkania Anny i Joachima przy Złotej Bramie, kiedy spoglądali na dwie swojsko wyglądające postacie stojące w wąskim przejściu. Nie odrealnieni święci, lecz małżonkowie witający się z radością po smutnej rozłące, a jednak otoczeni niebiańską aurą, symbolizowaną przez krążącego nad nimi anioła, kładącego ręce na głowie każdego z nich.

Giotto tworzył swoje dzieła nie tylko we Florencji. Jego sława niosła się daleko i wędrował od miasta do miasta, witany przez wszystkich z radością. Możemy postępować jego śladami, wyznaczanymi przez wspaniałe obrazy, którymi ozdabiał puste ściany kościołów, jakby uchylając zasłony skrywającej niebo przed naszym wzrokiem i przynosząc na ziemię trochę jego radości.

Potem, w Asyżu, pokrył ściany i sufit kościoła pięknymi freskami przedstawiającymi sceny z życia świętego Franciszka, a skromna na pozór kaplica Scrovegnich w Padwie ozdobiona jest od wewnątrz scenami z życia Naszego Pana.

W czasach Giotta włoskie miasta były ze sobą wiecznie skłócone i zawsze w którymś z nich toczyły się walki. Otaczano je murami, a bramy zamykano na noc z obawy przed wrogiem. Ale walka toczyła się często między różnymi rodzinami w tym samym mieście, a w wąskich uliczkach budowano ponure pałace – wysokie i potężne, by łatwiej ich było bronić. W środku wszystkich tych wojen i sporów Giotto wiódł spokojne życie, będąc każdemu przyjacielem, a nikomu wrogiem. Rywalizujące miasta zapraszały go, by malował swoje niebiańskie obrazy na ścianach ich kościołów, a ci, którzy nienawidzili Florencji, zapominali, że jest florentczykiem. Był po prostu Giottem i należał do nich wszystkich. Jego pędzel był białą flagą pokoju, która sprawiała, że ludzie zapominali o walkach i gniewnych namiętnościach, zwracając myśli ku bardziej świętym sprawom.

Nawet wielki poeta Dante nie wzgardził przyjaźnią wiejskiego artysty; pozostał nam jego portret namalowany przez Giotta na jednym ze starych fresków we Florencji. Później, gdy wielki poeta stał się nieszczęśliwym wygnańcem, Giotto spotkał się z nim znowu w Padwie i pomógł rozjaśnić smutne szare dni, tak pełne goryczy przez niezgodę i niesprawiedliwość.

Teraz, gdy Giotto zaczynał stawać się sławny, papież zapragnął ozdobić ściany katedry św. Piotra w Rzymie. Rozesłał więc po całym kraju swoich ludzi, żeby znaleźli najlepszych malarzy, których mógłby zaprosić, by przyjechali i wykonali tę pracę.

Posłańcy wędrowali z miasta do miasta, prosząc każdego malarza o próbkę jego twórczości. Artyści dostarczali ich chętnie, bo udział w malowaniu katedry świętego Piotra poczytywali sobie za wielki zaszczyt.

Wkrótce posłańcy pojawili się u Giotta, przedstawiając mu cel swego przybycia. Papież, powiedzieli, chce zobaczyć jeden z jego rysunków, by ocenić, czy Giotto nadaje się do pracy przy tworzeniu tak wielkiego dzieła. Malarz, jak zawsze bardzo uprzejmy, wziął kartkę papieru i ołówek umoczony w czerwonej farbie, po czym, przyciskając łokieć do boku, jednym ruchem ręki namalował okrąg tak idealny, że wydawało się to wprost niewiarygodne.

– Oto twój rysunek – powiedział z uśmiechem, wręczając kartkę jednemu z posłańców.

– I nic więcej nie dostanę? – zapytał mężczyzna, spoglądając na czerwony okrąg ze zdumieniem i rozczarowaniem.

– Tyle wystarczy – odrzekł Giotto. – Poślij to z pozostałymi rysunkami.

Posłańcy myśleli, że sobie z nich żartuje.

– Wyjdziemy na głupców, gdy pokażemy jego świątobliwości tylko to okrągłe „O” – powiedzieli.

Ale niczego więcej już od Giotta nie uzyskali, więc musieli się zadowolić tym, co mają. Przesłali rysunek wraz z pozostałymi, pamiętając, by wyjaśnić Ojcu Świętemu, jak powstał.

Papież i jego doradcy przeglądali uważnie wszystkie rysunki, a gdy doszli do okrągłego „O”, wiedzieli, że tylko ręka mistrza potrafiłaby nakreślić tak doskonały okrąg bez pomocy cyrkla. Bez chwili wahania uznali, że właśnie Giotto jest człowiekiem, jakiego potrzebują, i niezwłocznie zaprosili go do Rzymu, by pomalował ściany katedry. Gdy wieść o tym się rozniosła, Toskańczycy byli jeszcze bardziej dumni ze swojego artysty, a okrągłe „O” Giotta stało się przysłowiem do dziś tam powtarzanym.

– Okrągłe jak „O” Giotta, sam widzisz. – Znaczy to: zrobione najlepiej, jak tylko można.

Później, gdy Giotto przebywał w Neapolu i malował w upalny dzień ściany pałacowej kaplicy, zjawił się król, by przyjrzeć się jego pracy. Było za gorąco nawet na to, by się poruszać, a Giotto wytrwale malował.

– Giotto – powiedział król – na twoim miejscu przerwałbym na chwilę pracę i odpoczął, taki jest upał.

– Wasza wysokość – odpowiedział Giotto – też bym tak zrobił, gdybym był na waszym miejscu.

Jego cięte riposty i wesoły uśmiech zachwycały każdego, czyniąc artystę ulubieńcem i biednych, i bogatych.

Opowiedziano o nim wiele historii – wszystkie pokazują, jakim był pogodnym i uprzejmym człowiekiem.

Powiadają, że któregoś dnia stał na jednej z wąskich uliczek Florencji, prowadząc poważną dyskusję z przyjacielem, kiedy nagle ulicą przebiegła spłoszona świnia. Nie zatrzymała się, by zobaczyć, dokąd zmierza, tylko przebiegła między nogami malarza, przewracając go na plecy i kończąc tym uczoną pogawędkę.

Giotto podniósł się z niewesołym uśmiechem i pogroził palcem świni, która znikała już w oddali.

– No cóż – powiedział. – Przypuszczam, że miałaś takie samo prawo do tej drogi jak ja. Poza tym zarobiłem tyle złota przy pomocy twej szczeciny, a nigdy nie dałem nikomu z twojej rodziny nawet krzyny jedzenia jako zapłatę.

Innym razem pojechał z bardzo uczonym prawnikiem na wieś, by zająć się swym majątkiem. Kiedy stary Bondone umarł, zapisał synowi artyście wszystkie swoje pola i gospodarstwo. Wtem nadciągnęła burza – deszcz lał z nieba, jak gdyby nigdy nie miał przestać.

– Poszukajmy schronienia w tym domu i pożyczmy jakieś okrycie – zaproponował Giotto.

Weszli więc i pożyczyli od gospodarza dwa stare płaszcze, otulając się nimi od stóp do głów. Potem wsiedli na konie i ruszyli w drogę powrotną do Florencji.

Po chwili prawnik odwrócił się, by spojrzeć na Giotta, i wybuchnął głośnym śmiechem. Malarz był cały ochlapany błotem, z jego kapelusza spływał deszcz, a stary płaszcz upodabniał go do zaniedbanego żebraka.

– Czy myślisz, że gdyby ktoś teraz ciebie zobaczył, uwierzyłby, że jesteś największym artystą na świecie? – zapytał rozbawiony.

W oczach Giotta pojawił się błysk, gdy popatrzył na jadącą przed nim śmieszną postać, bowiem prawnik był bardzo niski i przygarbiony, a owinięty w stary płaszcz wyglądał jak tobołek gałganków.

– Tak! – odpalił. – Każdy by uwierzył, że jestem wielkim malarzem, gdyby najpierw dał się przekonać, że ty znasz choćby abecadło.

We wszystkich tych anegdotach przebłyskuje dobroduszna natura artysty, jego zamiłowanie do żartów i ciętych odpowiedzi. I nie możemy przy tym zapominać, że dał światu piękne dzieła, które cenimy do dziś. To on zasiał ziarna drzewa sztuki, które tak wspaniale wybujało i rozkwitło w późniejszych latach.

A kiedy zakończył pracę na ziemi, złożono go na wieczny spoczynek w katedrze Santa Maria del Fiore, a ludzie opłakiwali go i jako dobrego przyjaciela, i wielkiego artystę. Leży tam w cieniu dzwonnicy, której wysmukły wdzięk i subtelnie barwiony marmur zachowują wciąż żywą pamięć o nim w pięknym mieście Florencji.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Rycerze sztuki. Fascynujące opowieści o malarzach.