Rozdział drugi. Nadzieja w Bogu Odkupicielu, cz. 1

Psychiczne cierpienia Naszego Pana

 Jezus doznaje niewdzięczności

A gdy Jezus dokończył wszystkich mów (por. Mt 26, 1), w pełni dokończył i doprowadził do celu, wówczas powiedział, że Syn Człowieczy będzie wydany, aby był ukrzyżowany (por. Mt 26, 2). Jak armia przyjmuje szyk na polu bitwy, jak żeglarze przed wyruszeniem w rejs czyszczą pokład, jak umierający ludzie czynią ostatnią wolę i wówczas zwracają się ku Bogu, tak też, choć Nasz Pan mógł nigdy nie przestawać głosić dobrych słów, dokonał podsumowania i dokończył swego nauczania, by następnie przepowiedzieć swą mękę. Wówczas, mocą własnego działania, usunął zakaz, który trzymał szatana z dala od Niego i otworzył drzwi swego ludzkiego serca na jego podszepty, niczym żołnierz, który cierpi mękę powolnego konania, sam może wypuścić broń z ręki. Wówczas przybył szatan, by wykorzystać dla siebie tę krótką godzinę.

Zły duch szemrania i krytykanctwa dosięgnął uczniów. Jeden był tego źródłem, lecz zło zdawało się sięgać innych. Jezus myślał o swej śmierci, rozważał tak ją, jak swój późniejszy pogrzeb. Przyszła kobieta i namaściła Jego głowę. Jej czyn rozlał się w Jego duszy kojącym, łagodnym uczuciem. Był to niemy znak współczucia, jego aromatem wypełnił się cały dom. I ta chwila została niestosownie przerwana surowym głosem zdrajcy, który wtedy właśnie po raz pierwszy dał upust swej ukrytej bezduszności i zepsuciu serca. „Ut quid perditio haec? – Na cóż to marnotrawstwo?” (por. Mt 26, 8) (1) – nieprawy sługa ze swą bezbożną ekonomią, próbujący czerpać złodziejskie zyski z fałszywej czci wobec swego Mistrza. Tak pośród słodkiej, pełnej pokoju harmonii święta w Betanii przyszły niesnaski i niezgoda. Wszystko nie tak – rozlał się kwas niezadowolenia i nieufności – oto krąży diabeł.

Judasz, pokazawszy kim jest, nie tracił czasu, by dać upust zepsuciu swego serca. Poszedł do arcykapłanów i ustalił z nimi, że w zamian za nagrodę zdradzi Jezusa. Nasz Pan widział, co dzieje się we wnętrzu Judasza; widział, jak szatan puka do jego serca, jak zostaje doń wpuszczony, jak zostaje tam przyjmowany z honorami, niczym ukochany gość i ktoś bliski. Jezus widział Judasza, idącego do arcykapłanów i słyszał rozmowę jaką mieli między sobą. Widział to wszystko za sprawą swej wszechwiedzy, która nigdy Go nie opuszczała, także wtedy gdy wybrał Judasza na apostoła. To, co jedynie słabo przeczuwamy, oddziaływuje na nas znacznie żywiej i w zupełnie inny sposób, gdy już ma miejsce. Nasz Pan miał głębokie poczucie, z którego powodu cierpiał, okrutnej niewdzięczności, jakiej padł ofiarą. Traktował Judasza jako jednego ze swych najbliższych przyjaciół. Okazał mu znaki najgłębszego przywiązania. Powierzył mu pieczę nad sakiewką własną i swych towarzyszy. Dał mu moc czynienia cudów. Przekazał mu wiedzę o tajemnicach Królestwa Niebieskiego. Posłał go, by głosił Dobrą Nowinę i uczynił go jednym ze swych szczególnie wyróżnionych świadków, by w ten sposób postępowanie sługi dawało sąd o Mistrzu. Poganin, gdy zwiódł go przyjaciel, zawołał: „Et tu Brute!” („I ty, Brutusie, przeciwko mnie!”). Jak mała jest ludzka wdzięczność! Bóg, który codziennie spotyka się z niewdzięcznością, czy mógł doświadczyć jej w swojej boskości? Przez Wcielenie przyjął ludzkie serce, by w jego głębi odczuć czarną niewdzięczność wobec siebie. A czy teraz, mój Boże, który jesteś w niebie, nie odczuwasz mej niewdzięczności wobec Ciebie?

 Jezus doznaje fizycznego bólu

Widzę postać człowieka, lecz trudno mi powiedzieć, czy jest stary, czy młody. Może mieć pięćdziesiąt, a może trzydzieści lat. Czasem wygląda na mniej, czasem na więcej. Jest coś niewymownego w tej twarzy, której nie mogę przeniknąć. A może, skoro dźwiga wszelkie ciężary, dźwiga i starość? Tak właśnie jest. Lecz Jego twarz jest nade wszystko najbardziej czcigodna i szacowna, a przecież ma w sobie coś z rysów dziecka, najbardziej spokojna, słodka, skromna, promieniująca świętością i miłującą życzliwością. Jego oczy przenikają mnie i poruszają moje serce. Jego oddech napełnia wszystko słodką wonią i unosi mnie ponad mnie samego. Och, zawsze będę wpatrywał się w tę twarz, nigdy nie przestanę tak czynić.

Raptem widzę, jak ktoś podchodzi do Niego, podnosi swoją rękę i mocno uderza Go w świątobliwą twarz. To ciężka ręka, ręka gwałtownego człowieka, być może zbrojna w żelazo. Nie może to być zaskoczeniem dla kogoś, kto wie wszystko o rzeczach przeszłych i przyszłych, nie okazuje śladu zagniewania, jak dotychczas zachowuje spokój i powagę. Lecz wyraz Jego twarzy jest jakby zamazany, jakby podniosła się wielka, mglista zasłona; przez krótką chwilę ta twarz pełna wszelkiej łaskawości jest przede mną zakryta za przyczyną dokonującego się upokorzenia – jakby chmura ocieniła Jego oblicze.

Ręka wzniosła się nad twarzą Chrystusa. Czyja była to ręka? Moje sumienie mówi mi: „ty jesteś tym człowiekiem”. Ufam, że nie jest to teraz moim udziałem. Lecz, duszo moja, rozważ głęboko ten straszliwy fakt. Wyobraź sobie Chrystusa przed sobą i wyobraź sobie, jak wznosisz rękę i Go uderzasz! Powiesz: „To niemożliwe, nie mogłabym tego zrobić”. A przecież – czynisz tak. Gdy w pełni swej woli popełniasz grzech, wówczas tak czynisz. On teraz jest poza bólem – lecz ty wciąż możesz Go uderzyć, tak właśnie było w owych dniach, gdy przyjął ludzkie ciało, mógł odczuwać ból. Zwróć się ku swej pamięci, przypomnij sobie dzień i godzinę, gdy przez dokonany z całą premedytacją śmiertelny grzech, przez szyderstwo z rzeczy świętych, przez bluźnierstwo, przez mroczną nienawiść do spraw Boskich, przez akt nieczystości, lub przez umyślne zlekceważenie Jego głosu, lub w jakikolwiek diabelski, znany ci sposób uderzyłaś Jedynego, Świętego świętych.

O, zraniony Panie, co mogę powiedzieć? Spoczywa na mnie wielka wina wobec Ciebie, mój Bracie; niechybnie pogrążę się w czarnej rozpaczy, jeśli Ty mnie nie podniesiesz. Nie mogę spojrzeć na Ciebie; niknę wobec Ciebie, chowam twarz w dłoniach; obracam się w proch. Szatan pociągnie mnie w dół, jeśli nie okażesz swego współczucia. Przejmuje mnie bojaźnią nawrócenie się ku Tobie; lecz – och! – Ty zwróć się ku mnie, bym został nawrócony. Czyśćcem jest znosić Twój widok, czyśćcem jest widok mej własnej postaci – jam jest najbardziej nikczemny, Tyś jest najświętszy. Lecz spraw bym raz jeszcze mógł spojrzeć na Ciebie, którego dla niezrozumiałej przyczyny obraziłem, skoro Twoje oblicze jest mym jedynym życiem, a moja jedyna nadzieja i zdrowie czerpią ze spojrzenia na Ciebie, którego przebiłem. Zatem – stawiam samego siebie przed Tobą, ponownie na Ciebie patrzę; znoszę ból, by zostać oczyszczonym.

O, mój Boże, jak mogę patrzeć Ci w twarz, gdy pomyślę o mej niewdzięczności, tak głęboko mnie przenikającej, wrastającej we mnie, nieusuwalnej – czy raczej – tak obrzydliwie narastającej! Ty napełniasz mnie dzień po dniu Twoimi łaskami, karmisz mnie sobą, podobnie, jak czyniłeś z Judaszem, lecz ja nie tylko nie potrafię odnieść z tego pożytku, ale i nie potrafię wyciągnąć z tego żadnej lekcji. Panie, jak długo! Kiedy skończy się dla mnie ta prawdziwa, śmiertelna niewola? Ten, który uczynił się ofiarą Judasza, da na starość oparcie mym stopom i nie upadnę. Dzień po dniu – jest tak samo. Kiedy dasz mi większą łaskę niż dotychczas, łaskę osiągalną za sprawą łask, które dajesz? Kiedy dasz mi łaskę wystarczającą do tego, by dać życie i moc mojej upadłej, nieszczęsnej, umierającej duszy? Mój Boże, nie wiem nic o tym, w jaki sposób mógłbym sprawić Ci ból teraz, gdy jesteś w niebie w Chwalebnym Ciele; lecz wiem, że każdy nowy grzech, każdą niewdzięczność, której się teraz dopuszczam, odczułeś wśród ciosów i ran, jakie zadano Ci podczas Twej męki. Och, pozwól, bym miał tak mały udział, jak to tylko możliwe, wśród Twych przeszłych cierpień. Mija dzień po dniu, a ja – za sprawą coraz to nowych grzechów – przyczyniam się do Twej męki. Wiem, że cierpienia, które Ci zadałem są jedynie cząstką cierpień jakich doznałeś od ludzkości, lecz wciąż głęboko porusza mnie odkrycie, że mój udział w Twej męce nieustannie rośnie. Niech inni Cię ranią – bylebym nie był to ja. O Panie, nie pozwól mi tak myśleć! Nie pozwól mi myśleć, że wolałbyś raczej to czy tamto uderzenie w duszę lub ciało, niźli moje! O, mój Boże, tak długo żyję w więzieniu, że nie mogę z niego wyjść. O Maryjo, módl się za mnie! O święty Filipie Nereuszu, módl się za mnie, choć nie zasłużyłem na twe współczucie.

Nasz Pan odmawia przyjęcia współczucia

Współczucie może być nazwane wiecznym prawem, gdyż jest naznaczone, czy raczej – w sposób transcendentny, fundamentalny i źródłowy wypełnione niewypowiedzianą, wzajemną miłością Boskiej Trójcy. Bóg, choć nieskończona Jedność, zawsze będzie Trójcą. Zawsze ma radość w swym Synu i Duchu, a Oni w Nim – i tak istnieje przez całą wieczność, nie samotny, choć Jedyny, z niepojętego pomnożenia swej w Trójcy Jedynej Boskości czerpie tak nieskończoną, doskonałą radość, że nic z tego, co stworzył, nie może dodać Mu czegokolwiek. Jedynie szatan jest bezpłodny, osamotniony i jakby opustoszały i zamknięty sam w sobie – podobnie jego słudzy.

Gdy ze względu na nasze dobro Syn zszedł na ziemię i przyjął ludzkie ciało, nie chciał żyć bez uczuć, jakie ludzie wzajem sobie okazują. Przez trzydzieści lat żył u boku Maryi i Józefa, w ten sposób odtwarzając jakby cień Trójcy Świętej na ziemi. O doskonałości współ-czucia (2) istniejącego między tymi trzema osobami! Współ-czucie to bardziej niż w tysiącu słów wyrażało się nie w spojrzeniu na jedną z pozostałych osób, lecz w zrozumieniu obydwu, zresztą, było to więcej niż zrozumienie – akceptacja, afirmacja, nieustannie się potwierdzające i zwielokratniające. Te osoby były jak trzy instrumenty muzyczne, absolutnie ze sobą zestrojone, a każda z nich swym czystym dźwiękiem oddziaływała na pozostałe, bądź trwała z nimi w doskonałej harmonii.

Po raz pierwszy tę pełną jedności zgodę osłabiała śmierć Józefa. Lecz w melodii nie zabrzmiał żaden fałsz, gdyż do ostatniej chwili swego życia był z nimi jednym, a współ-czucie między nimi stało się w zaistniałej sytuacji jeszcze bardziej intensywne, słodsze i miało znacznie większy zasięg w tym czasie, gdy podupadał na zdrowiu, chorował, umarł. Było to jakby powietrze przeszyło kilka nut zagranych doskonale i w odpowiednim czasie, świetnie ze sobą zestrojonych przez te trzy osoby. Lecz u swego końca melodia zagrała żałobnym tonem, a gdy Józef umarł – osłabła. Nie znaczy to, że Józef, choć tak świątobliwy, dawał tej muzyce więcej niż pozostałe osoby, lecz że współczuciu, we właściwym tego słowa znaczeniu, potrzebny był jeszcze ten trzeci, zaś po jego śmierci jedna z trzech harf pozostała jakby bez strun, milcząca.

O, cóż to za chwila współ-czucia między tymi trzema osobami, chwila przed śmiercią Józefa – Jezus i Maryja wspierali i podtrzymywali go, on zaś spoglądał na nich i powierzał się im z niepodzielną, bezbrzeżną, najwyższą pobożnością, gdyż spoczywał w ramionach Boga i Matki Bożej. Jak ogień roznieca się i dogasa, takim było uniesienie tej ostatniej, niewypowiedzianej chwili, gdyż każde z nich wiedziało i myślało o zmianie, która nadchodzi, by przerwać istniejącą więź. Ta chwila, tak różna od innych, chwila radości, nie smutku, była równa co do głębi uczucia chwili przyjścia na świat Jezusa. Narodziny Jezusa, śmierć Józefa – tych chwil niewypowiedzianej słodyczy nie da porównać się z niczym w dziejach rodzaju ludzkiego. Święty Józef poszedł do Otchłani, by czekać na swój czas, poza Boską Obecnością. Jezus rozpoczął przepowiadanie, cierpiał i umarł; Maryja była świadkiem Jego cierpień i nawet po tym, jak zmartwychpowstał, żyła bez Niego, pośród zmieniających się kolei życia i bezduszności pogan.

Narodziny Jezusa, śmierć Józefa, te chwile wypełnione transcendentną czystością, doskonałością i żywym współ-czuciem między trzema osobami tej „ziemskiej Trójcy” miały swój początek i kres. Śmierć Józefa, która przerwała ten czas, była końcem czegoś więcej. Był to bowiem początek zmiany w relacji między Synem a Matką. Ruszyli w świat po trzydziestu latach, w trakcie których każde z nich było zachowane przed jego wpływem i kiedy każde żyło dla pozostałych. Teraz Chrystus miał udać się w świat, by nauczać i cierpieć, a przede wszystkim ze względu na swą nieuniknioną Mękę; a przez wzgląd na wszystko, czego dobrowolnie się podjął, pozbawił się, nawet jeśli nie było to konieczne, zadowolenia płynącego z tej wspólnoty serc (Jego serca i serca Maryi), która była Jego udziałem od czasu, gdy przyjął ludzką naturę, a w której źródłowo i transcendentnie uczestniczy wraz z Ojcem i Duchem Świętym na wieki wieków.

O moja duszo, zmierzaj ku kontemplacji Jedności Trójcy, by mieć udział w Jej współ-czuciu, przez wiarę, nie przez wzrok. Mój Boże, wierzę i wiem, że tak oto została zawiązana na ziemi wspólnota rzeczy niebieskich, która nigdy nie zostanie unieważniona. Jest moim obowiązkiem i radością otworzyć na nią samego siebie. Jest moim obowiązkiem i radością współbrzmieć czysto razem z najbardziej poruszającą muzyką, jaka kiedykolwiek rozbrzmiewała. Daj mi łaskę, która sama z siebie pozwoli mi ją słyszeć i rozumieć, tak by przeniknęła mnie dreszczem do szpiku kości. Niech tchnienie mej duszy oddycha wespół z Jezusem, Maryją i Józefem. Pozwól mi żyć ich tajemnicą, poza światem i jego mniemaniami. Pozwól, bym miał wgląd w ich życie, w radości i smutku, bym żył i umarł pośród ich słodkiego współ-czucia.

Ostatnim, ziemskim dniem wspólnego życia Jezusa i Maryi było wesele w Kanie Galilejskiej. Nawet ten dzień miał w sobie coś z tej radosnej bliskości, mimo tego, że nie żyli już wyłącznie jedno dla drugiego, lecz ukazali się publicznie i przyjęli na siebie właściwe sobie zadania. Jezus ukazał swą chwałę pierwszym uczynionym cudem; Maryja również, przez swe pośrednictwo w tym cudzie. Jezus uhonorował Maryję, ze względu na nią łamiąc zwykły porządek rzeczy, a choć nie nadszedł jeszcze czas Jego cudów, zapowiedział je na jej prośbę. Gdy miał uczynić cud, zwrócił się bezpośrednio do Maryi, wskazując na dzielący ich dystans: „Co mnie i tobie, niewiasto?” (por. J 2, 4). Kończył się czas błogosławionej jedności między nimi. I tak Jezus, samotnie i łagodnie, opuścił ten raj.

W istocie rzeczy, było właściwym, by Ten, który miał się stać prawdziwym Najwyższym Kapłanem, a uczynił to, ustanawiając swój urząd dla dobra całego rodzaju ludzkiego, był wolny od wszelkich cielesnych i ludzkich więzi. Można podać jeden powód Jego długotrwałej rozłąki z Nazaretem – podobnie, jak opuścił swego Ojca i swoją własną chwałę na wysokościach, by stać się człowiekiem, tak też opuścił niewinność i czyste radości swego ziemskiego domu, by stać się kapłanem. Tak też, w dawnych wiekach, opisano Melchizedeka jako człowieka bez matki i ojca. Tak też lewici okazali się prawdziwie godni urzędu kapłańskiego i mogli stać się plemieniem kapłanów, gdy ogołocili się z przyrodzonych poruszeń serca, mówiąc do ojca i matki: „nie znam cię” i podnosząc miecze przeciwko własnym krewnym, gdy cześć Pana Zastępów wymagała poświęcenia. W podobny sposób Nasz Pan powiedział do Maryi: „Co mnie i tobie niewiasto?”. Było to znakiem samotnej ofiary, pierwszym, rytualnym krokiem ku Wielkiemu Dziełu, które pieczołowicie spełnione zostało dla zbawienia świata. „Co mnie i tobie niewiasto?” – było to ofiarowanie, złożone przed Ofiarowaniem Hostii. O najdroższy Panie, Ty który opuściłeś dla mnie swą Matkę, daj mi łaskę, bym mógł z wdzięcznym sercem opuścić wszystkich mych ziemskich przyjaciół i bym miał udział w Tobie.

Najwspanialszy Arcykapłan powiedział swoim bliskim: „Nie znam was”. Skoro zatem tak uczynił, możemy wierzyć, że najczulsze serce Jezusa spoglądało za siebie, aż do czasu swych narodzin i przywoływało Jego pamięci obrazy przeszłych dni niemowlęctwa i dzieciństwa, gdy żył pośród tych, od których na tak długo miał być oddzielony. Był też czas, gdy święta Elżbieta i Jan Chrzciciel byli częścią Świętej Rodziny. Świętą Elżbietę, podobnie jak świętego Józefa, zabrała śmierć i oczekiwali na przyjście Jezusa, by zerwał więzy, trzymające ich z dala od nieba. Także Jan Chrzciciel na długo został odcięty od swego domu, rodzaju ludzkiego i ludzkich więzów i uczuć – i oto teraz zaczął przepowiadać nadejście Zbawiciela i oczekiwał i spodziewał się Jego objawienia.

Daj mi łaskę, o Jezu, bym żył pośród tej błogosławionej wspólnoty. Pozwól mi spędzić życie w Twojej Obecności i w obecności Twych najdroższych przyjaciół. Choć ich nie widzę, niech to, co oglądam w świecie, nie zwiedzie mnie, bym oddalił się od nich sercem. A ponieważ błogosławisz mi tak bardzo i dajesz mi przyjaciół, spraw, bym nie czynił się od nich zależnym, nie pokładał w nich całej nadziei, bym nie zdawał się na nich zupełnie, lecz by w Tobie było moje życie, a wszelkie moje rozmowy i codzienne zabieganie było pośród tych, którymi Ty otoczyłeś się na ziemi, a teraz radujesz się nimi w niebie. Niech moja dusza będzie przy Tobie, a dzięki temu, niech trwa przy Maryi, Józefie, świętej Elżbiecie i Janie Chrzcicielu.

Lecz w czas swego rozstania Jezus opuścił nie tylko Maryję. Wciąż byli przy Nim niewidzialni słudzy i przyjaciele, którzy troszczyli się o Niego, lecz i ich opuścił. Możemy przypuszczać, że od czasu swoich narodzin utrzymywał wspólnotę z duchami Ojców Izraela, którzy przygotowali Jego przyjście i przepowiadali to wydarzenie. Jedną z nocy spędził na rozmowie z Mojżeszem i Eliaszem, a rozmowa ta dotyczyła Jego Męki. Jak wielki ukazuje się w tym zamiar, o którym wiemy tak niewiele! Ta noc spędzona w zupełności na modlitwie, była większym odpocznieniem dla duszy i ciała niźli sen. Któż mógł lepiej wesprzeć i (by tak powiedzieć) dodać sił Boskiemu Panu, niż laudabilis numerus („chwalebna rzesza”) proroków, których głosu był wypełnieniem, treścią i sensem? Tak zatem Jezus mógł rozmawiać z Abrahamem, który widział nadejście Jego dni, lub z Mojżeszem, który mówił do Niego, lub z tymi, którzy byli Jego szczególnymi figurami – Dawidem i Jeremiaszem, lub z tymi, którzy najwięcej o Nim mówili, Izajaszem i Danielem. I stąd płynęło źródło współczucia dla Jezusa. Gdy przybył do Jerozolimy, cierpieć Mękę, mogli w sposób duchowy komunikować się z Nim wszyscy święci kapłani, którzy w cieniu Jego Ofiary złożyli swoją ofiarę; tak i dziś kapłani wspominają w trakcie Mszy świętej ofiary Abla, Abrahama i Melchizedeka i ognisty dar Boży, który oczyścił usta Izajasza, na równi z komunią, jaką Kościół ma z apostołami i męczennikami.

Kard. John Henry Newman

(1) W Ewangelii św. Marka ten sam fragment: „I byli niektórzy, co zagniewali się sami w sobie, mówiąc: na cóż stała się ta strata olejku?” (Mk 14, 4).

(2) Termin „współczucie” nie należy traktować jako synonim litości, ale w znacznie głębszym znaczeniu – współ-odczuwania z drugim człowiekiem, dlatego tłumacz zdecydował się go oddać w powyższej formie.

Powyższy tekst jest fragmentem książki kard. Johna Henry’ego Newmana O krok bliżej… Medytacje.