Rozdział czwarty. Nawrócenie. Oczywiste błędy, cz. 2

Wracam teraz do tych spraw ze zdumieniem. Dziwię się, że traktowałem je na tyle poważnie. Ale nawet wtedy – nie aż nazbyt poważnie, a na pewno nie przez długi czas. Ostatni cień jezuity, przemykającego się za zasłonami i ukrywającego się w szafach, zniknął z mojego młodego życia mniej więcej wtedy, gdy po raz pierwszy mignął mi w dali nieżyjący już dziś ojciec Bernard Vaughan. Był jedynym znanym mi wówczas jezuitą, a ponieważ słychać go było z odległości pół mili, nie za dobrze pasował do roli skrytego intryganta. Zawsze uderzało mnie, że wzbudzał kontrowersje przez to, że nie chciał być jezuicki (w sensie dziennikarskim), że nie chciał zastępować brutalnej prawdy gładkimi wykrętami i dwuznacznościami. Szokował całą naszą krętacką i zakłopotaną moralność, ponieważ mówił o „zabijaniu Niemców”, kiedy trzeba ich było zabijać. Nikt jednak z protestujących protestantów nie pomyślał przez chwilę i nie pojął, że to ich cechowała krętacka hipokryzja, którą przypisywali jezuitom, a jezuitę cechowała zwykła szczerość uważana przez nich za cechę protestantów.

Mógłbym przytoczyć wiele innych przykładów poza tymi, które wymieniłem: ukrytej Biblii, rozpustnego księdza czy podstępnego jezuity. Mógłbym cierpliwie przerobić całą listę wszystkich co bardziej staromodnych zarzutów względem Rzymu i pokazać, jaki miały na mnie wpływ, a raczej dlaczego go nie miały. Jednak moim jedynym celem jest w tym miejscu wykazać, tytułem wstępu, że nie wywarły na mnie żadnego wpływu. Miałem wszystkie trudności, z którymi zmagałby się poganin przyjmujący katolicyzm w czwartym wieku. Miałem jednak niewiele trudności, z którymi zmagałby się protestant między wiekiem siedemnastym a dziewiętnastym. Zawdzięczam to ludziom, których pamięć będę zawsze czcił; mojemu ojcu, jego otoczeniu oraz tradycji literackiej ludzi takich jak George Macdonald (1) oraz uniwersaliści epoki wiktoriańskiej. Nawet jeśli urodziłem się po niewłaściwej stronie muru dzielącego Anglię i Rzym, to przynajmniej nie urodziłem się po niewłaściwej stronie muru wzniesionego przez antypapistów. Nawet jeśli nie odziedziczyłem w pełni cywilizowanej wiary, to również nie odziedziczyłem barbarzyńskiej waśni. Ludzie, wśród których się urodziłem, chcieli być wobec katolików sprawiedliwi, nawet jeśli nie zawsze ich rozumieli. Byłbym wobec nich bardzo niewdzięczny, gdybym nie odnotował (jak o wiele bardziej wartościowy konwertyta), że urodziłem się wolny.

Dodam jeden przykład ilustrujący to, o co mi chodzi, ponieważ poprowadzi nas do ważniejszych spraw. Po długim czasie – można by niemal powiedzieć, że pod koniec życia – zacząłem sobie wreszcie zdawać sprawę z tego, co tak naprawdę ma na myśli czcigodny liberał lub socjalista z Balham czy Battersea, mówiąc, że jest internacjonalistą i że ludzkość jest ważniejsza od ciasnego pojęcia narodu. Nagle dotarło do mnie, po kilku godzinach rozmowy z taką osobą, że przecież rzeczywiście uczono go od dziecka, że Anglicy są narodem wybranym. Bardzo możliwe, że jego ojciec lub stryj naprawdę uważali, że należą do zaginionych dziesięciu plemion Izraela. W każdym razie wszystko, począwszy od gazety, którą codziennie czytał, a skończywszy na kazaniach, których słuchał co tydzień, utwierdzało go w przekonaniu, że Anglicy są solą ziemi, a zwłaszcza solą morza. Jego rodzina zawsze myślała kategoriami narodowości brytyjskiej. Żyli w imperium, nad którym nigdy nie zachodziło słońce, a może raczej nigdy nie wschodziło. Ich kościołem był zdecydowanie Kościół anglikański – nawet jeśli byli nonkonformistami (2). Ich religią była Biblia, nierozłącznie związana z flagą brytyjską. Kiedy to sobie uświadomiłem, zrozumiałem wszystko. To dlatego tak bardzo fascynowała ich niezmiernie nudna teoria internacjonalizmu. To dlatego braterstwo narodów, które dla mnie było truizmem, dla nich było objawieniem. To dlatego stwierdzenie, że musimy miłować cudzoziemców, zdawało im się pasjonującym paradoksem; zawierało w sobie Boski paradoks, że musimy miłować wrogów. To dlatego internacjonaliści zawsze planowali delegacje i wizyty w obcych stolicach, rozmowy od serca i uściski dłoni. Po prostu odkryli ze zdumieniem, że obcokrajowcy mają dłonie, nie mówiąc o sercach. Przez te emocje przebijał się jakby stłumiony okrzyk: „Patrzcie! Francuzi też mają dwie nogi! Spójrzcie! Niemcy mają nosy w tym samym miejscu, co my!”. Natomiast katolik, zwłaszcza ten, który był nim od dziecka, nigdy nie zrozumie tej postawy, ponieważ od początku cała jego religia zakorzeniona jest w jedności rodu Adama, jednego i jedynego narodu wybranego. Jest lojalny wobec własnego kraju; co więcej, na ogół żarliwie lojalny, bo takie lokalne sympatie są skądinąd bardzo typowe dla jego religijności, obfitującej w sanktuaria i relikwie. Ale tak jak relikwie wiążą się z religią, tak lokalna lojalność wiąże się z powszechnym braterstwem wszystkich ludzi. Katolik powie: „Oczywiście, że musimy kochać wszystkich ludzi. Ale co kochają wszyscy ludzie? Kochają swoje ziemie, swoje prawowite granice, wspomnienia swoich ojców. To jest uzasadnienie patriotyzmu, to jest normalność”. Jednak protestancki patriota tak naprawdę nigdy nie myślał o żadnym patriotyzmie poza własnym. W tym sensie protestantyzm jest patriotyzmem. Ale niestety jest tylko patriotyzmem. Od niego wychodzi i na nim zawsze poprzestaje. My natomiast wychodzimy od rodzaju ludzkiego i nie zatrzymując się na nim, dochodzimy do wszystkich różnorodnych upodobań i tradycji ludzkości. Nie było jaśniejszego blasku nad ten, który rozświetlił ostatnie chwile jednego z najchwalebniejszych protestantów angielskich; jednego z najbardziej protestanckich i najbardziej angielskich. Takie jest bowiem znaczenie słów pielęgniarki Cavell (3), najszlachetniejszej męczenniczki naszej nowoczesnej religii narodu, kiedy oświecona jasnym światłem śmierci wykrzyknęła jak ktoś, kto właśnie coś odkrył: „Teraz wiem, że patriotyzm to za mało”.

To właśnie łączyło katolików, do których dołączyłem i liberałów, wśród których się urodziłem; ani jedni, ani drudzy nie pomyśleliby przez chwilę, że patriotyzm wystarczy. Ale ten zaściankowy idealizm, którym żyła ta wielka kobieta, tak naprawdę od dzieciństwa dał jej podświadome przeświadczenie, że patriotyzm wystarczy. Angielska dama nierzadko występowała w angielskiej historii jako bohaterka, ale zazwyczaj w konfrontacji z obcymi lub dzikimi, niekoniecznie widząc w nich bliźnich i równych sobie. Te ostatnie słowa angielskiej męczenniczki w Belgii często cytują zwykli kosmopolici, ale są to ostatni ludzie, którzy mogą je zrozumieć. Generalnie próbują udowodnić nie to, że patriotyzm to za mało, ale że to o wiele za dużo. Tak naprawdę setki najbardziej heroicznych i szlachetnych ludzi w krajach protestanckich naprawdę sądzi, że wystarczy być patriotą. Najgorsi i najbardziej cyniczni z katolików wiedzą, że to nieprawda, tak samo jak wiedzieli to najbardziej mgliści i wizjonerscy uniwersaliści. Spośród wszystkich protestanckich trudności, które tak trudno mi sobie wyobrazić, ta chyba jest najczęstsza i pod wieloma względami godna pochwały – dla normalnego obywatela brytyjskiego na pierwszym miejscu jest jego żarliwa brytyjskość. Tak się złożyło, że w moim przypadku było inaczej. Tradycje zasłyszane w młodości, proste, nazbyt proste prawdy odziedziczone po Priestleyu (4) i Martineau (5), miały w sobie coś z tego wielkiego uogólnienia o ludziach jako ludziach, które w przypadku pierwszej z tych wielkich postaci wyrażało się odrzuceniem wrzaskliwego szowinizmu z czasów wojen z rewolucyjną Francją, a nawet legendy Trafalgaru. Tej tradycji zawdzięczam fakt – nie wiem, czy to dobrze, czy źle – że nie potrafię należycie ocenić bardzo heroicznych cnót Braci Plymuckich (6), których jedynym centrum jest Plymouth. Bowiem ten niedoskonały patriotyzm narodził się w obrębie tej samej centralnej cywilizacji, w obrębie której narodził się sam Kościół; jeżeli zakończył się w Kościele, to przecież jego początki sięgają republiki – świata, który nie znał wszystkich tych flag i granic; gdzie wszystkie te państwowe twory i narodowe sekty byłyby nie do wyobrażenia. Był to bezkresny kosmopolityczny kosmos, w którym nigdy nie słyszano o Anglii ani nie pomyślano o odrębnych i wojujących ze sobą królestwach. Ten wszechogarniający pogański pokój okrył zapomnieniem wolne miasta i niewielkie narody; ważna była tylko ludzkość, humanum genus, i Rzym.

Kościół katolicki kocha narody, tak jak ludzi, ponieważ są jego dziećmi. Z pewnością są jego dziećmi w tym sensie, że pojawiły się później niż on i od niego pochodzą. Jest to bardzo dobry przykład błędnego rozumowania, które często wprowadza zamęt w dyskusje o konwertytach. Ci sami ludzie, którzy nazywają konwersję perwersją, a zwłaszcza zdradą ojczyzny, bardzo często posługują się innym sloganem. Twierdzą mianowicie, że konwertyta jest zmuszony wierzyć w to lub tamto. W rzeczywistości nie chodzi jednak o to, w co jest się zmuszonym wierzyć, ale w co trzeba wierzyć; w co nie sposób nie wierzyć. Nie można nie wierzyć w słonia, kiedy się go widziało; nie można też traktować Kościoła jako dziecko, kiedy odkryło się, że jest on matką. Nie tylko matką konwertyty, ale i jego kraju, od którego jest znacznie starszy i pierwotniejszy. To, że Kościół jest matką, to nie kwestia sentymentalnych odczuć, ale historycznych faktów. Nie można żywić jakiegoś poglądu, wiedząc, że jest na odwrót. Nie można uważać, że chrześcijaństwo wymyślił król Mercji Penda (7), który wysłał misjonarzy do pogańskiego Augustyna oraz nieokrzesanego i barbarzyńskiego Grzegorza (8). Nie można uważać, że Kościół narodził się pośrodku Imperium Brytyjskiego, a nie rzymskiego. Nie można myśleć, że kiedy założono Rzym lub kiedy narodził się Chrystus, istniała już Anglia, gdzie grywano w krykieta, polowano na lisy i czytano Biblię króla Jakuba. Nie ma sensu mówić, że komuś „wolno” wierzyć w takie rzeczy. Tak samo wolno mu wierzyć, że koń ma pióra, a słońce jest zielone. Gdy tylko raz zrozumie, że to nieprawda, nie będzie mógł też w to wierzyć. Podobnie jest w przypadku poglądu, że lojalność wobec państwa powinna mieć dla dobrego patrioty charakter bardziej absolutny, starożytny i imperatywny niż lojalność wobec całej religijnej kultury, która pierwsza wyznaczyła terytorium tegoż państwa i namaściła jego królów. Ta religijna kultura rzeczywiście zachęca go, by walczył za swój kraj do ostatniej kropli krwi, tak jak i za swoją rodzinę. Ale jest tak dlatego, że ta religijna kultura jest wielkoduszna, ludzka oraz pełna wyobraźni i wie, że ludzie potrzebują bliskich i osobistych więzi. Ale te wtórne więzi są wtórne w porządku czasowym i logicznym wobec prawa uniwersalnej moralności, które je uzasadnia. Jeśli zaś patriota jest na tyle głupi, by przeciwstawiać je uniwersalnej tradycji, od której pochodzi jego własny patriotyzm, jeśli rości sobie pierwszeństwo przed pierwotnym prawem całej ziemi – wówczas sam jest sobie winien, jeśli usłyszy powalającą w swej prostocie odpowiedź z Księgi Hioba. Tak jak Bóg powiedział człowiekowi: „Gdzieś był, gdy zakładałem ziemię?”, tak może powiedzieć narodowi: „Gdzieś był, gdy zakładałem Kościół?”. A naród nie będzie wcale wiedział, co odpowiedzieć – o ile chciałby odpowiedzieć – ale będzie zmuszony przyłożyć rękę do ust, jak ktoś, kto ziewa i zasypia.

Podjąłem kwestię patriotyzmu dlatego, że dotyczy uczucia, które jest we mnie silne i w które głęboko wierzę. Zawsze starałem się bronić go, najlepiej jak potrafiłem; czasem jednak stawałem się obiektem podejrzeń, bo sympatyzowałem również z patriotyzmem innych. Nie wiem jednak, jak inaczej można go bronić, jeśli nie jako część szerszej moralności. Tak się składa, że moralność katolicka jest obecnie jednym z niewielu wielkich systemów moralnych gotowych do obrony patriotyzmu. Kościół jednak broni go jako jednego z obowiązków człowieka, a nie jako jego jedyny obowiązek, jak głosiła pruska teoria państwa i nazbyt często brytyjska teoria imperium. W tej kwestii katolik, tak samo jak uniwersalistyczny unitarianin, odwołuje się do jedności rodzaju ludzkiego, wcześniejszej wobec tych zdrowych i naturalnych podziałów. Niedorzecznością jest jednak traktować Kościół jako nową konspirację wymierzoną w państwo, skoro państwo jeszcze niedawno było eksperymentem wewnątrz Kościoła. Niedorzecznością jest zapominać, że ludzie, którym nie przyszedł jeszcze wówczas do głowy pomysł założenia oddzielnego i narodowego państwa, byli oddani przede wszystkim Kościołowi; że katolicyzm był nie tylko wiarą naszych ojców, ale wiarą naszych ojców zanim jeszcze nadali imię naszej ojczyźnie.

Gilbert Keith Chesterton

(1) George Macdonald (1824–1905) – szkocki pisarz i poeta, znany głównie z baśni i powieści fantastycznych.

(2) Nonkonformiści – protestanci, którzy odłączyli się od Kościoła anglikańskiego.

(3) Pielęgniarka Edith Cavell (1865–1915) podczas I wojny światowej pomagała alianckim żołnierzom w ucieczce z okupowanej Belgii, za co została rozstrzelana przez Niemców.

(4) Joseph Priestly (1733–1804) – angielski duchowny i uczony; jeden z twórców unitarianizmu.

(5) James Martineau (1805–1900) – angielski filozof i duchowny unitariański.

(6) Plymouth Brethren – konserwatywny ewangelicki ruch chrześcijański powstały w Dublinie około 1827 roku.

(7) Penda (zm. 655) był pogańskim królem Mercji, zezwolił jednak swojemu synowi na wprowadzenie chrześcijaństwa.

(8) Św. Augustyn z Canterbury został wysłany w 597 roku jako misjonarz do Anglii przez papieża św. Grzegorza Wielkiego.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Nawrócenie i magia.