Rozdział trzeci. Nawrócenie. Oczywiste błędy, cz. 1

Napisałem, że w dwudziestym wieku katolicyzm jest tak naprawdę tym, czym był w drugim wieku; jest nową religią. Sama jego starożytność ma w sobie atmosferę nowości. Zawsze zadziwiało mnie, a nawet pasjonowało to, że czcigodny hymn Tantum ergo, który wydaje się nam tak dawny, wciąż mówi o nowości, o tym, że stare formy muszą ustąpić przed nowym obrządkiem. Dla nas hymn ten sam w sobie jest pewną starą formą. Ale obrządek jest wiecznie nowy.

Jeśli jednak konwertyta ma pisać o swojej konwersji, musi spróbować cofnąć się ze świątyni na to dzikie pustkowie, gdzie kiedyś naprawdę wydawało mu się, że ta wieczna młodość to jedynie „stara religia”. Jest to nadzwyczaj trudne i mało komu dobrze to wychodzi; ja sam nie sądzę, że uda mi się to osiągnąć w zadowalającym stopniu. Trudność tę wyraził inny konwertyta, który powiedział mi: „Nie umiem wyjaśnić, dlaczego zostałem katolikiem, bo odkąd nim jestem, nie potrafię wyobrazić sobie, że mógłbym być kimś innym”. Niemniej jednak warto podjąć ten wysiłek wyobraźni. Nie jest bigoterią pewność, że mamy rację; jest natomiast bigoterią niezdolność do wyobrażenia sobie, jak moglibyśmy się pomylić. Mam obowiązek spróbować zrozumieć, co może mieć na myśli pan H. G. Wells (1), kiedy twierdzi, że średniowieczny Kościół nie dbał o edukację, ale tylko narzucał dogmaty; mam obowiązek spekulować (choćby po omacku) na temat tego, co sprawiło, że inteligentny człowiek, taki jak pan Arnold Bennett (2), nie widzi najbardziej oczywistych faktów dotyczących Hiszpanii; mam obowiązek znaleźć (o ile to możliwe) coś, co łączy w spójną całość ataki George’a Moore’a (3) na katolicką Irlandię. Mam również obowiązek podjąć trud zrozumienia dziwnego stanu umysłowego G. K. Chestertona, kiedy naprawdę przypuszczał, że Kościół katolicki jest czymś w rodzaju zrujnowanego opactwa, niemal tak opuszczonego jak Stonehenge.

Najpierw muszę powiedzieć, że co do mnie, w najgorszym przypadku chodziło o zniewagi, a nie oszczerstwa. Wielu konwertytów, o wiele bardziej znaczących ode mnie, musiało zmagać się z setkami piekielnych fałszów; z całą masą kłamstw i oszczerstw. Atmosferze liberalizmu i uniwersalizmu panującej w mojej rodzinie oraz Stopfordowi Brooke’owi (4) i unitariańskim kaznodziejom, których słuchali, zawdzięczam to, że zawsze byłem na tyle światły, że nie wywarły na mnie żadnego wpływu rewelacje Marii Monk (5). To jednak był mój osobisty przywilej, za który powinienem być wdzięczny; trzeba by jednak wspomnieć o, jak by to można ująć, oczywistych oszczerstwach, na które czasem nabierali się lepsi ode mnie. Nie wydaje mi się, by te oszczerstwa wywierały znaczący wpływ na młodsze od mojego pokolenie. Największą pokusą najbardziej pogańskiego młodzieńca jest nie tyle potępianie zakonników za łamanie ślubów, ile wyrażanie zdziwienia, że je wypełniają. Trzeba jednak uwzględnić pewien stan przejściowy, kiedy to mgliste protestanckie uprzedzenie przejawia się w obydwu postawach. Wciąż można spotkać otępiałego protestanckiego filistra, który chętnie nazwie mnicha niegodziwcem za złamanie ślubu czystości i głupcem za jego wypełnianie. Mówiąc inaczej, te umierające oszczerstwa są umierające, ale nie martwe; te toporne przeszkody wciąż zatrzymują tylu ludzi, że trzeba by je nieco pousuwać. Wtedy można będzie zająć się tym, co nazwalibyśmy rzeczywistymi trudnościami, które tak naprawdę są zazwyczaj dokładnym przeciwieństwem trudności, o których nam się opowiada. Zastanówmy się jednak, co mogłoby świadczyć o tym, że wszystko to jest czarne, zanim przejdziemy do kłopotliwego faktu, że jest białe.

Jak za chwilę wyjaśnię, nigdy nie robiły na mnie wielkiego wrażenia zwyczajowe protesty protestantów twierdzących, że Kościół rzymskokatolicki boi się Biblii. Nie było to moją zasługą, ale wynikało z mojego wieku i sytuacji. Dorastałem bowiem w świecie, w którym protestanci, udowodniwszy właśnie, że Rzym nie wierzy w Biblię, zaczynali z przejęciem odkrywać, że sami w nią nie wierzą. Niektórzy z nich próbowali nawet połączyć te dwa odkrycia i twierdzili, że są to kolejne etapy na drodze postępu. Postęp polegał na tym, że syn kopał swojego ojca za to, że zamknął na klucz piękną i wartościową księgę, którą tenże syn następnie podarł na tysiąc kawałków. Szybko odkryłem, że pod względem głupoty postęp jest gorszy od protestantyzmu. Ale większość moich przyjaciół wolnomyślicieli posiadało na tyle wolności w myśleniu, by zauważyć, że metoda historyczno-krytyczna atakowała o wiele bardziej protestancki kult Biblii niż autorytet Rzymu. Tak czy inaczej, moja rodzina i znajomi bardziej interesowali się księgą Darwina niż księgą Daniela. Większość z nich odnosiła się do hebrajskich pism, jak gdyby były hetyckimi rzeźbami. Ale nawet w tym przypadku byłoby czymś dziwnym czcić te rzeźby jako bogów, a następnie roztrzaskać je jako bożki i winić innych, że nie czcili ich jak należy. W tym momencie znów jednak trudno mi ocenić, jak bardzo typowe jest moje osobiste doświadczenie i czy nie byłoby lepiej powiedzieć coś więcej o tych czysto protestanckich uprzedzeniach i wątpliwościach, niż pozwala mi własne doświadczenie.

Kościół to dom o setkach drzwi; nikt nie wchodzi dokładnie od tej samej strony. W każdym razie ja byłem zarówno agnostykiem, jak i anglikaninem, chociaż później trwałem przez pewien czas na obrzeżach anglikanizmu, z zastrzeżeniem, że będzie to naprawdę anglokatolicyzm. Chodzi tu o pewne rozróżnienie dotyczące zasadniczej intencji, które często ginie w mglistej angielskiej atmosferze. Nie dotyczy ono poglądów, ale jasno określonego celu. Zarówno w Kościele Wysokim (6) jak i w Kościele Niskim (7) są osoby, które pragną przede wszystkim uratować Kościół anglikański. Niektóre z nich uważają, że można go uratować, nazywając go katolickim, czyniąc go katolickim lub wierząc, że jest katolicki. W przeciwieństwie do nich nie kierowałem się pragnieniem ratowania Kościoła anglikańskiego, ale znalezienia Kościoła katolickiego. Jeśli obydwa były jednym, tym lepiej; ale nigdy nie uważałem katolickości za swego rodzaju pretensjonalny dodatek lub ozdobę, którą należy przypiąć do mojego kościoła narodowego, ale za samą duszę prawdziwego Kościoła, gdziekolwiek by on był. Można powiedzieć, że anglokatolicyzm był po prostu moją niepełną konwersją na katolicyzm. Ale moje pierwsze nawrócenie było porzuceniem znacznie bardziej nieokreślonych i obojętnych przekonań, jeśli nie atmosfery agnostycyzmu, to przynajmniej panteizmu lub unitarianizmu. Dlatego jest mi bardzo trudno traktować poważnie niektóre z twierdzeń protestantów. Co może sobie pomyśleć ktoś zupełnie z zewnątrz o ciągłym oskarżaniu katolickich tradycji o to, że są sprzeczne z Biblią? Udowadnia się to za pomocą całej masy postawionych na głowie argumentów, których sensu nie potrafiłem nigdy zrozumieć. Zwykły rozsądny sceptyk lub poganin stojący na ulicy (w wyjątkowej roli człowieka z ulicy) widzi przechodzącą obok procesję. Idą w niej kapłani jakiejś dziwnej religii, niosąc obiekt kultu pod baldachimem. Niektórzy mają ozdobne nakrycia głowy i niosą symboliczne laski, inni niosą święte pisma i zwoje, inni święte obrazy i zapalone świece, jeszcze inni święte relikwie w szkatułkach lub skrzynkach i tak dalej. Potrafiłbym zrozumieć naszego obserwatora, gdyby powiedział: „To wszystko jest hokus-pokus”. Potrafiłbym go nawet zrozumieć, gdyby zirytowany zakłócił procesję, rzucił obrazami o ziemię, podarł pisma i obrócił się przeciw kapłanom oraz wszystkiemu, co wiąże się z ich religią. Mógłbym zrozumieć, gdyby powiedział: „Wasze pastorały to bzdura, wasze świece to bzdura, wasze figury, pisma i relikwie i cała reszta to bzdura”. Cóż jednak mogłoby go skłonić, by nagle spośród tego wszystkiego wybrał właśnie księgę (która zawsze należała do rzeczonej grupy i była częścią ich, jak to określił, hokus-pokus); dlaczego ów przeciętny człowiek miałby uważać, że ta akurat księga nie jest bzdurą, ale jedną jedyną prawdą, która potępi wszystko pozostałe? Dlaczego cześć oddawana podczas procesji księdze miałaby nie być zabobonem, tak jak cześć oddawana obrazom? Czemu nie uznać, że zgodnie z zasadami tej wiary tak samo sensowne będzie zachowanie figur jak i ksiąg? Powiedzieć kapłanom: „Wasze figury i księgi kłócą się ze zdrowym rozsądkiem” będzie miało sens. Powiedzieć: „Wasze figury kłócą się z waszymi pismami, więc będziemy czcić tylko część waszych świętych przedmiotów, a resztę zniszczymy” nie ma sensu z żadnego punktu widzenia, zwłaszcza przeciętnego człowieka.

Podobnie nigdy nie potrafiłem traktować poważnie obawy przed księdzem, przedstawianym jako coś nienormalnego i niecnego, jako niebezpieczny gość w domu. Ale dlaczego ktoś, kto chce być nikczemny, miałby obarczać się szczególnymi i wymyślnymi obietnicami bycia dobrym? Czasem z jakiegoś powodu ksiądz może być rozpustnikiem. Ale z jakiego powodu rozpustnik miałby być księdzem? Jest wiele bardziej lukratywnych zawodów, w których osoba o tak obiecujących zdolnościach do występków i łajdactwa może lepiej się wykazać. Po co ktoś miałby obarczać się ślubami, których nikt od niego nie wymaga i których sam nie zamierza dotrzymać? Po co ktoś miałby stawać się biedny, by stać się chciwy; albo składać ślub czystości, tak trudny do spełnienia, i przysparzać sobie dodatkowych kłopotów w przypadku złamania go? Cały ten dawny i sensacyjny obraz grzechów Rzymu zawsze wydawał mi się głupi, nawet gdy byłem chłopcem lub niewierzącym; nie potrafię opisać, jak go odrzuciłem, bo nigdy go nie przyjąłem. Pamiętam, jak spytałem kiedyś znajomych z Cambridge, ludzi z tradycji purytańskiej, czemu u licha tak bardzo boją się papistów; czemu ksiądz w czyimś domu to niebezpieczeństwo, a irlandzki służący to zarzewie zarazy. Spytałem, dlaczego nie mogą po prostu nie zgadzać się z papistami i powiedzieć tego, tak jak w przypadku teozofów czy anarchistów. Wyglądało na to, że moja śmiałość jednocześnie ucieszyła ich i zaskoczyła, jak gdybym podjął się nawracania włamywacza albo oswajania wściekłego psa. Być może ich niepokój był rzeczywiście mądrzejszy niż moja brawura. W każdym razie nie miałem wówczas najmniejszego pojęcia, że włamywacz nawróci mnie. Skłaniam się jednak ku poglądowi, że na tym polegała cała ta podświadoma intuicja. Chodzi o to, że albo podejrzewają, że nasza religia jest tak błędna, że samo o niej wspomnienie może każdemu zaszkodzić, albo że jest tak słuszna, że jej obecność może przywieść każdego do nawrócenia. Żeby oddać im sprawiedliwość, moim zdaniem większość z nich ma złowieszcze przeczucie, że prawdą jest to drugie.

Istniała jeszcze inna możliwość, odrobinę bardziej prawdopodobna niż ta, że papistowscy księża kierują się złą wolą. Podejrzewano, że nadzwyczaj chętnie czynią dobro za pomocą zła. Mówiąc prosto, zgodnie z tym poglądem nawet jeśli nie są zmysłowi, to zawsze są przebiegli. Łatwo rozwiać te podejrzenia na podstawie własnego doświadczenia, ale jeszcze zanim je zdobyłem, miałem już pewne zastrzeżenia wobec tej teorii. Jezuitom często przypisywano niemal to samo, co cechowało prawie wszystkie znane mi osoby. To normalne, że czasami nie wyjawia się całej prawdy, że stosuje się uniki, a często mówi się wprost nieprawdę. Mimo to nikt nie ma wrażenia, że chodzi tu o jakieś kłamstwo. Każdy dżentelmen powinien z zachwytem przyjąć zaproszenie na kolację z nudziarzem; każda dama mówi o cudzym dziecku, że jest śliczne, nawet jeśli jest brzydkie jak noc; dlatego że ich zdaniem nie będzie grzechem, jeśli nie powiedzą czegoś niemiłego. Może to słuszne lub nie, ale niedorzecznością jest piętnować pół tuzina papistowskich księży za zbrodnię popełnianą codziennie przez pół miliona protestanckich świeckich. Jedyna różnica polega na tym, że jezuici na tyle przejmowali się prawdomównością, że opracowali w tej dziedzinie zasady i ograniczenia, podczas gdy szczęśliwi protestanci nie przejmowali się nią wcale, ale kłamali od rana do nocy, radośnie i niewinnie jak ćwierkające ptaszęta. Prawda jest oczywiście taka, że współczesny świat jest pełen całkiem anarchistycznej kazuistyki, ponieważ jezuitom nie pozwolono opracować godziwej kazuistyki. Ale każdy człowiek jest albo kazuistą albo szaleńcem.

Faktem jest, że ta ogólna prawda pozostawała dla wielu zakryta na skutek pewnych konkretnych stwierdzeń. Można je tylko nazwać, mówiąc prostym językiem, protestanckimi kłamstwami o katolickich kłamstwach. Powtarzający je ludzie niekoniecznie byli kłamcami, bo tylko je powtarzali. Ale te stwierdzenia były tego samego rodzaju oraz tak klarowne i precyzyjne jak te, że papież ma trzy nogi, a Rzym znajduje się na biegunie północnym. Bez wątpienia były tej samej natury. Na przykład słyszało się kiedyś wszędzie, a i dzisiaj nieraz się słyszy, takie oto dictum: „Katolikom mówi się, że wszystko jest dozwolone, jeśli robi się to dla dobra Kościoła”. To nieprawda; koniec i kropka. Można wykazać, że to konkretne stwierdzenie jest całkowicie nieprawdziwe, bo nauczanie tej instytucji jest bardzo konkretne. W tym przypadku, jak zawsze, nasi krytycy nie zauważają, że popadają w sprzeczność. Zawsze uskarżają się, że nasza wiara to gotowe formułki; że mówi się nam, w co mamy wierzyć i że w nic innego wierzyć nam nie wolno; że mamy wszystko spisane w bullach i wyznaniach wiary. Jeśli tak jest, to tego typu problem można rozstrzygnąć na gruncie czysto legalistycznym. Okazuje się, że to kłamstwo. Ale nawet w tym przypadku już na samym początku uratowało mnie to, że dostrzegłem pewien fakt. Zauważyłem, że ci, którzy najbardziej atakowali księży za poleganie na sztywnych formułach, rzadko zadawali sobie trud, by dowiedzieć się, co to za formuły. Natknąłem się przypadkiem na kilka bardzo zabawnych broszur Jamesa Brittena (8), dzięki którym odkryłem wspaniały gatunek literacki zwany protestancką fikcją. Część tej fikcji odkryłem sam, zagłębiając się w powieści Josepha Hockinga (9) i innych autorów. W tym miejscu interesują mnie one jako ilustracja tego szczególnego i ciekawego faktu dotyczącego ścisłości. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ci autorzy nigdy nie zadali sobie trudu, by dowiedzieć się kilku rzeczy o tym, co potępiali. Fakty mogłyby wzmocnić ich argumenty, podczas gdy fikcja tylko je podważała. W tamtym czasie uznałbym wiele rzeczywistych katolickich doktryn za skandaliczne. Wciąż potrafię sobie wyobrazić, jak wiele z nich można by przedstawić jako skandaliczne. Ale wrogowie Kościoła nigdy nie znaleźli tych prawdziwych kamieni obrazy. Nigdy ich nie szukali. Niczego nie szukali. Najwidoczniej po prostu sami wymyślili kilka fraz, jakie mało rozgarnięta Wielka Nierządnica mogłaby wypuścić w świat, i na tym poprzestali. Panowała nieograniczona wolność; miało się wrażenie, że wcale nie chodzi o fakty. Nieważne, co ksiądz mówił na temat swojej wiary, bo protestant mógł powiedzieć wszystko na temat księdza. W owych powieściach roiło się na przykład od takich jak to stwierdzeń, które akurat zapamiętałem: „Nieposłuszeństwo księdzu jest jedynym grzechem, który nie może zostać odpuszczony. Grzech taki nazywamy zarezerwowanym”. Widać jasno, że ktoś piszący w ten sposób po prostu wyobraża sobie coś, co może istnieje, a może nie. Nie przyszło mu do głowy, by o to spytać. Słyszał gdzieś wyrażenie „grzech zarezerwowany” i zastanawia się, w poetyckim rozmarzeniu, co też mogłoby ono oznaczać. Nie spyta za to pierwszego z brzegu księdza, co naprawdę oznacza. Nie zajrzy do encyklopedii ani do jakiegoś innego kompetentnego źródła. Nie ma wątpliwości, że chodzi tu po prostu o grzech, którego odpuszczenie zastrzeżone jest dla wyższej władzy duchownej, którego zwykły ksiądz nie może odpuścić. Można się temu sprzeciwiać, ale pozostaje to faktem. Ale ten człowiek znacznie bardziej woli polemizować ze swoim urojeniem. Każdy podręcznik powie mu, że nie ma grzechu, „którego nie można odpuścić”; nie jest nim nawet nieposłuszeństwo księdzu ani zamordowanie papieża. Bardzo łatwo można byłoby poznać te fakty i na nich oprzeć protestanckie inwektywy. Bardzo mnie zastanawiało, już wtedy, dlaczego ludzie formułujący kontrowersyjne zarzuty wobec potężnej i znaczącej instytucji nie dokładają starań, by sprawdzić własne argumenty, a zamiast tego polegają ślepo na własnej wyobraźni. Nie byłem przez to ani trochę bardziej skłonny zostać katolikiem. W tamtym czasie sam taki pomysł wydałby mi się szaleństwem. Niemniej jednak nie uwierzyłem we wszystkie zdecydowane i poważne twierdzenia na temat tego, co mówili i robili jezuici. Nie przyjmowałem do końca, tak jak inni, pewnego i powszechnie uznawanego faktu, że: „Katolikom wolno zrobić wszystko dla dobra Kościoła”, ponieważ nauczyłem się już uśmiechać, słysząc równie rozpowszechnione prawdy, na przykład, że: „Nieposłuszeństwo księdzu jest jedynym grzechem, który nie może zostać odpuszczony”. Nigdy nie przypuszczałem, że katolicyzm może być prawdziwą religią; wiedziałem jednak, że jego oskarżyciele, z takiego czy innego powodu, dziwnie mijali się z prawdą.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Herbert George Wells (1866–1946) – powieściopisarz; jeden z pionierów powieści fantastycznonaukowej; w swojej twórczości wyrażał wiarę w postęp naukowy i społeczny; racjonalista i liberał.

(2) Arnold Bennett (1867–1931) – angielski pisarz, dramaturg i krytyk.

(3) George Moore (1852–1933) – irlandzki powieściopisarz, zaciekły przeciwnik katolicyzmu.

(4) Stopford Brooke (1832–1916) – irlandzki duchowny anglikański, później unitarianin; zasłynął w Londynie jako kaznodzieja.

(5) W roku 1836 Maria Monk, która twierdziła, że uciekła z klasztoru w Montrealu, opublikowała paszkwil Awful Disclosures of Maria Monk. Chociaż szybko wykazano, że historia jest zmyślona, książka stała się standardową bronią antykatolików.

(6) High Church – nurt anglokatolicki w Kościele anglikańskim; kładzie nacisk na spuściznę przedreformacyjną oraz formy kultu właściwe katolicyzmowi.

(7) Low Church – nurt ewangelicki w Kościele anglikańskim.

(8) James Britten (1846–1924) – sekretarz Catholic Truth Society, towarzystwa zajmującego się wydawaniem katolickiej literatury, zwłaszcza apologetycznej; autor książki Protestant Fiction, w której przedstawił błędne przekonania protestantów na temat katolicyzmu.

(9) Joseph Hocking (1860–1937) – powieściopisarz i duchowny metodystyczny.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Nawrócenie i magia.