Rozdział czwarty. Jerozolima

W odosobnieniu i ciszy Manresy Ignacy nauczył się dzierżyć miecz duchowy tak mężnie, jak niegdyś ostrze, które ciągle jeszcze wisiało przy ołtarzu Matki Boskiej w Montserrat. Przezwyciężył siebie i pobił Nieprzyjaciela. Poznał naukę chrześcijańskiego rzemiosła wojennego, lecz serce jego ciągle wypełniało pragnienie, które teraz nareszcie miało się spełnić. Ignacy wziął kostur pielgrzymi i bosonogi, żebrząc po drodze o jedzenie, wyruszył w pielgrzymkę do Jerozolimy, by uczcić miejsca, uświęcone obecnością Pana.

Pierwszym etapem podróży Ignacego była Barcelona. Trwał właśnie wielki post i nauczający tam sławny kaznodzieja przyciągał tłumy na swe kazania w katedrze. Ignacy wszedł, zajął miejsce pomiędzy dziećmi na stopniach ołtarza – ponieważ kościół był pełen ludzi – i słuchał z pełną czci uwagą słów kapłana. Widok nieznajomego w stroju pielgrzyma, siedzącego pokornie w tym skromnym miejscu, wywarł wielkie wrażenie na pewnej damie, która również była tam obecna. Była to doña Izabela Roser.

Z twarzy mężczyzny, którego zobaczyła, przebijała szlachetność i jednocześnie niebiańskość; zdawało się, że wokół jego głowy igra nadnaturalne światło. Kiedy doña Izabela wróciła do domu, powiedziała o napotkanym pielgrzymie swojemu mężowi, który natychmiast wysłał służącego, aby nieznajomego odszukał i poprosił, aby zechciał ich odwiedzić. Ignacy, który ciągle jeszcze był w katedrze, grzecznie przyjął zaproszenie.

Później nasz pielgrzym prawił z taką słodyczą i elokwencją o rzeczach Boskich, że gospodarze żadną miarą nie chcieli się z nim rozstać i szczerze prosili go, aby na czas swojego pobytu w Barcelonie zamieszkał w ich domu. Ignacy jednakże łagodnie odmówił. Powiedział, że postanowił zatrzymać się w przytułku i poświęcić swój czas chorym. Doña Roser i jej mąż błagali go, aby pozwolił im chociaż zapłacić za podróż, ale Ignacy odpowiedział, że ma zamiar prosić o miejsce na statku w imię Boże, a na lądzie iść piechotą.

Kilka dni później Ignacy wypłynął w drogę i dotarłszy do miejscowości Gaeta, wyruszył następnie do Rzymu. Był jednak marnym piechurem – zraniona noga, jeszcze niezupełnie zdrowa, sprawiała mu dotkliwy ból, a jedzenia, o które żebrał, czasem też mu brakowało. We Włoszech szalała wówczas dżuma i blada, wymizerowana twarz pielgrzyma napełniała strachem ludzi, którzy obawiając się, że był chory, nie bardzo chcieli wpuścić go do swoich miast i wsi. W końcu po wielu trudach, zmęczony, z obolałymi stopami i głodny, zobaczył Wieczne Miasto usytuowane na siedmiu wzgórzach.

Sam widok Rzymu dodał sił Ignacemu; grunt, po którym stąpał, był przesiąknięty krwią męczenników, a wszystko, na co spoglądał, przypominało mu dawnych świętych bohaterów. Trwał właśnie Wielki Tydzień, więc postanowił, że zostanie w Rzymie aż minie Wielkanoc, by modlić się przy grobowcach św. Piotra i św. Pawła i całego wspaniałego zastępu błogosławionych, którzy spoczywali w tej uświęconej ziemi. Później Ignacy pokrzepiony błogosławieństwem papieża i uzbrojony w paszport pielgrzyma do Jerozolimy, wyruszył w drogę do Wenecji.

Pech nie opuszczał go jednak. Jego blada cera i osłabienie tak wystraszyły ludzi, że uciekali od niego w popłochu, myśląc, że chorował na dżumę i znowu nasz pielgrzym mozolnie i samotnie przemierzał drogę. Do Wenecji przybył w nocy i, całkowicie wycieńczony, ułożył się do snu na ziemi pod portykiem pałacu Marka Antonia Trevisano, przyszłego doży Wenecji. W nocnej ciszy właściciel pałacu usłyszał głos mówiący: „Dlaczegóż ty śpisz w wygodnym łożu, podczas gdy Mój wierny sługa spoczywa obok na kamieniach?”. Wenecjanin wyszedł na zewnątrz wraz ze służącymi niosącymi pochodnie i niemal potknął się o ciało Ignacego, który był zbyt zmęczony by wstać.

Pielgrzym natychmiast został przeniesiony do pałacu, gdzie zaopiekowano się nim troskliwie. Trevisano chętnie zatrzymałby świętego gościa, lecz Ignacy – miłośnik ubóstwa – nie był szczęśliwy wśród otaczającego go zbytku.

Czternastego lipca, ponieważ spóźnił się na okręt dla pielgrzymów, który odpłynął kilka dni wcześniej, Ignacy wyruszył w drogę na statku, którym gubernator generalny płynął na Cypr. Rozmowy i zachowanie pasażerów, a zwłaszcza załogi, napełniały jednak świętego żalem i oburzeniem. Usilnie namawiał ich, by zwrócili się ku Bogu i zmienili swoje postępowanie, ale jego słowa wzbudziły w nich jedynie gniew. Postanowili w końcu zostawić Ignacego na jakiejś samotnej skale na Morzu Śródziemnym, gdzie okropności powolnej śmierci głodowej na zawsze uciszyłyby głos, który próbował obudzić ich drzemiące dusze. Ignacy, świadomy tych planów, polecił się Bogu i pogrążył w modlitwie.

Wszechmogący czuwał nad swym sługą; zaczął wiać silny wiatr, który zagnał statek do Famagusty – portu na Cyprze. Przemierzając wyspę, Ignacy znalazł okręt, na który nie zdążył w Wenecji, wyruszający właśnie w kierunku Jafy. Prawdę rzekł pielgrzym, gdy wyruszał w swoją wędrówkę: „Chroni mnie Król niebios i ziemi, którego jestem sługą; to mi wystarczy, bowiem On nigdy mnie nie zawiedzie”.

W końcu sierpnia, siedem miesięcy po wyjeździe z Manresy, Ignacy nareszcie stanął na Ziemi Świętej, o której tyle marzył. Pielgrzymi wkroczyli do Świętego Miasta idąc w procesji i całkowitej ciszy. Być może myśleli o pierwszych krzyżowcach, którzy też tak szli, bosonodzy i z odkrytymi głowami, podczas gdy ich strojne szaty były odłożone na bok z szacunku dla Tego, który od małego żył w biedzie i smutku.

„Jeruzalem, Jeruzalem, ile razy chciałem zgromadzić twoje dzieci, jak ptak swe pisklęta zbiera pod skrzydła, a nie chcieliście. Oto wasz dom zostanie wam pusty”. W rzeczy samej, Jerozolima wydała się tej grupce pielgrzymów pusta, jakby była zaledwie cieniem dawnego Jeruzalem, tego pięknego „Miasta Pokoju”. Jerozolima odpokutowała za swoje grzechy – rzymskie armie zrównały ją z ziemią, wojny, głód i zaraza szalały w obrębie jej murów. Nawet teraz była w niewoli barbarzyńskich sił, a jednak ciągle stanowiła tę Jerozolimę Chrystusa, kochaną przez wszystkich ze względu na Jego imię. Pamięć o Nim przetrwała nawet w miejskich kamieniach.

Któż to może wiedzieć, jakie niebiańskie łaski otrzymał Ignacy, gdy klęczał i obmywał swoimi łzami tę ziemię, po której niegdyś stąpał jego Zbawiciel? Raz po raz nasz pielgrzym odwiedzał okolice, które obecność Chrystusa uczyniła świętymi, całując z czcią i miłością miejsce męki Pańskiej i ukrzyżowania.

Jerozolima była przez lata nadzieją w sercu Ignacego i w tym właśnie mieście najchętniej by pozostał. Nie było mu to jednak pisane ponieważ to nie Palestyna miała stać się kolebką jego zakonu. Polem bitewnym Towarzyszy Jezusowych miał być cały świat, ale tego wówczas Ignacy jeszcze nie wiedział.

Pewnego dnia udał się do przełożonego franciszkanów i poprosił o pozwolenie pozostania w Świętym Mieście, by mógł przyczynić się swoją pracą do nawrócenia pogan.

Powiedziano mu, że prowincjał jest nieobecny – a nikt inny nie może udzielić wymaganej zgody – bowiem przebywa akurat w Betlejem, lecz w ciągu kilku dni oczekiwano jego powrotu. Nieobecność ojca prowincjała trwała jednakże dłużej niż przewidywano i dopiero dwa miesiące po swoim przybyciu do Ziemi Świętej, Ignacy dostał się na upragnione spotkanie. Prowincjał był uprzejmy, ale stanowczy. Całym sercem pochwalał oddanie Świętego, lecz po starannym rozważeniu prośby zadecydował, że najlepiej będzie jeśli Ignacy opuści Jerozolimę wraz z innymi pielgrzymami.

Klasztor był biedny, zakonnikom ledwo starczało na utrzymanie. Poza tym, nieraz się zdarzało, że Turcy zabijali chrześcijan lub sprzedawali ich w niewolę; ryzyko byłoby zbyt duże. Sam Ignacy na próżno protestował, że nie będzie najmniejszym ciężarem dla zakonników, że będzie żebrał o jedzenie i że niestraszne są mu niewola czy śmierć – franciszkanin był nieugięty. Stwierdził, że żarliwa i zapalczywa natura Hiszpana nigdy nie będzie w stanie poddać się regułom narzuconym przez tureckie władze, którym posłuszeństwo było warunkiem koniecznym, by franciszkanie mogli tam pozostać. Niebezpieczeństwo byłoby zbyt duże zarówno dla Ignacego, jak i dla zakonu. Co więcej, papież przekazał prowincjałowi władzę rozstrzygania w takich jak ten przypadkach, kto mógł pozostać, a kto odejść, i decyzja prowincjała była ostateczna. Tego argumentu Ignacy usłuchał od razu i oznajmił, że jest gotów do okazania posłuszeństwa. Poczynił przygotowania do wyjazdu, lecz zanim opuścił Święte Miasto, swoim zachowaniem potwierdził do pewnego stopnia obawy franciszkanina.

Ignacy zapragnął jeszcze raz pójść i zobaczyć ślady stóp Zbawiciela na górze Wniebowstąpienia i, chcąc być sam, by móc lepiej skupić się na modlitwie, wyruszył bez tureckiej eskorty, która była obowiązkowa dla wszystkich pielgrzymów. Samotne wyjście poza mury miasta było dla chrześcijanina przedsięwzięciem nierozważnym i niebezpiecznym, ale Ignacy o to nie dbał. Na szczyt dotarł bez przeszkód, lecz tam został zatrzymany przez muzułmańskich strażników, którzy strzegli meczetu zbudowanego w tym świętym miejscu.

Do środka dostał się przekupiwszy scyzorykiem jednego ze strażników i, dopełniwszy modłów, zawrócił w stronę Jerozolimy. Nie uszedł jednak daleko, bowiem uderzyła go myśl, że nie zauważył jaki kierunek wskazywały święte ślady stóp.

Wrócił więc, tym razem oferując pobłażliwemu strażnikowi ostatnią rzecz, którą miał: nożyczki.

W międzyczasie franciszkanie spostrzegli nieobecność Ignacego i obawiając się, że może mieć kłopoty z Turkami, wysłali ormiańskiego służącego, by go poszukał. Ormianin, zły na szukającego przygód pielgrzyma, może dlatego, że z jego powodu musiał przerwać swoją pracę, naubliżał mu, a nawet groził laską. Chwyciwszy wędrowca gwałtownie za ramię, zaciągnął go z powrotem do klasztoru, przez całą drogę nie szczędząc ostrych słów. Ignacy nie zwracał uwagi ani na łajania, ani na brutalne traktowanie. Przed jego oczami stał sam Pan, tak jak niegdyś stał On przed swoimi uczniami na górze Wniebowstąpienia i pociecha wypełniła serce Jego sługi.

cdn.

Frances Alice Forbes

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Ignacy Loyola. Żołnierz Jezusa.